Dzisiaj kolejna propozycja książkowa – książka Jerzego Sosnowskiego pod intrygującym tytułem Co Bóg zrobił szympansom? Wydawca napisał o niej: „Sosnowski roztaczając cały wachlarz rodzajów wiary i powodów niewiary, nie zapominając, że wnętrze człowieka pozostaje nierozstrzygalną tajemnicą, prowadzi czytelnika przez labirynt kwestii istotnych dla nas wszystkich. W tę fascynującą, opisaną komunikatywnym językiem podróż, Jerzy Sosnowski wplata myśli Tischnera i Kingi Dunin, płyty Pink Floydów i wiersz Barańczaka, pop-proroctwa współczesnych celebrytów i Traktat teologiczny Miłosza. Osobiste wątki z wypraw do Izraela sąsiadują tu ze sławnymi Dezyderatami, wyśpiewanymi przez Piwnicę pod Baranami przed Janem Pawłem II (…) Sosnowski nie ośmiesza i nie obraża ani wierzących ani niewierzących, ani tych, którzy co niedziela słuchają kazania w kościele ani tych, którzy usytuowali się poza nim. Jednym i drugim uświadamia za to, jak wiele nas łączy i pozostaje do wspólnego przemyślenia”.
Przyznaję się bez bicia – nie czytałem Sosnowskiego, choć przecież to pisarz. Książek, w sensie – ponieważ od dłuższego już czasu z przyjemnością śledzę, w miarę regularnie, wpisy na jego blogu. Swego czasu urzekł mnie również jednym z tekstów na tymże blogu – kiedy wybuchła dyskusja okołosynodalna nt. tego, co ten synod zrobi, kogo i czy dopuści do komunii (niestety, nie mogę go teraz odnaleźć) – i pan Sosnowski, będący rozwodnikiem a przy tym osobą wierzącą, podkreślał, iż bynajmniej jemu jako przedstawicielowi grona rozwodników nie zależy na dopuszczeniu za wszelką cenę do Komunii, ponieważ ma świadomość obiektywnych ku temu przeszkód. Z radiowej Trójki – z której niedawno go, niestety (choć to zjawisko dość powszechne w ramach „dobrej zmiany”…) wyrzucono – niestety również nie miałem okazji go słyszeć. Ale uważam, że jest to osoba, której warto oddać głos nie tylko z powodu poglądów, co także z powodu niewątpliwej kultury osobistej i szacunku, jaki w wielu miejscach podkreśla w stosunku do osób nie podzielających jego przekonań, choćby dotyczących kwestii wiary i chrześcijaństwa.
Książka jest świetna – bo skierowana tak do wierzących, jak i niewierzących. Co istotne – do tych drugich nie po to, aby za wszelką cenę ich nawrócić, ale aby przedstawić punkt widzenia autora (nie ukrywam, bardzo ciekawy, problemy opisane bardzo szeroko i wielopłaszczyznowo), czy po prostu jego doświadczenia związane z danymi aspektami wiary. Autor nie ukrywa także, iż jest to pewnego rodzaju antologia jego tekstów dotyczących wiary, które w tej publikacji zostały zebrane (częściowo publikowane w latach 2002-2015, głównie na łamach „Więzi”, „W drodze” czy „TP”). Sam o niej pisze kilka słów tutaj.
Gwoli uczciwości – początek jest trudny, miałem myśl aby książkę porzucić, ale warto było czytać dalej. Zadziwia mnie wiedza i znajomość tekstów biblijnych przez Sosnowskiego, w tym delikatne niuanse językowe, wychodzące przy zestawieniu poszczególnych tłumaczeń, i konkretnych słów, zwrotów, w nich występujących (także greka!).
Kilka moich szczególnie ulubionych z niej myśli – zastrzegam, że kilka, bo naprawdę jest tam tego bardzo dużo; niestety, wiele z nich z uwagi na objętość nie bardzo nadaje się do przytoczenia tutaj w całości (zaś ich skracanie odbiera sens i „to coś”):
O północy zdarza mi się wymknąć na pasterkę. Ten śpiew z setek piersi: „Bóg się rodzi!…” ma charakter tryumfu nad rzeczywistością. Nad doczesnością. A jeśli nie tryumfu, to heroicznej nadziei. Skoro się urodził, to i ogień może skrzepnąć, i blask ściemnieć, a Nieskończony mieć granice. Logika naszego świata nie jest ostatecznym słowem. Ostatecznym słowem jest Logos. Jest, musi być.
Ale skoro Bóg narodził się jako człowiek, to wszystko jest możliwe, także odzyskanie tego, co nieodwracalnie utracone. I na Wigilię robię zawsze mak z bakaliami – jak nauczyła mnie mama. Dzielę się z bliskimi opłatkiem, a niedawno nawet kupiłem reedycję na CD płyty Mazowsza i Czerwonych Gitar. Tyle – niewiele – mogę własnymi siłami. Reszta? Milczę o niej, ale czekam z nadzieją. Trudną i wyszarpaną spomiędzy niosących gorycz doświadczeń. Boże Narodzenie jest śladem czegoś, co już-już zdawaliśmy się mieć. I co musi kiedyś nadejść, bo tak obiecał brodaty Bóg na chmurze, pokazujący w milczeniu – jak to na obrazku – chłopca z aureolą.
Jeżeli dobrze rozumiem paradoksy naszej wiary, to wolna wola człowieka bez uszczerbku współistnieje z wszechwiedzą i, co jeszcze bardziej zdumiewające, z wszechmocą Stwórcy. Więc Józef nie wydaje się skazany na bycie opiekunem Maryi i jej Dziecka, a zaledwie do tego sprowokowany, o to poproszony. Mógł się sprawdzić lub nie; inna rzecze, jak wówczas potoczyłyby się jego losy. A może – niezależnie już od peszącego pytania o to, czy można się Bogu skutecznie przeciwstawić – nasze życie i my to jedno i to samo? Może nasze biografie to po prostu rozpisane w czasie, ułożone w liniowym porządku, nasze charaktery? I w tym sensie decyzja Józefa, by wesprzeć Marię, nie mogła być inna nie dlatego, że Bóg tak chciał, ale ponieważ Józef był właśnie tym, a nie innym człowiekiem, stopniowo odkrywającym, kim jest: mężczyzną roztropnym, sprawiedliwym, pobożnym? Współczującym?
„Facet” – w tym znaczeniu, w jakim dziś używa się z rzadka tego słowa jako komplementu. TO jest facet! Nieskłonny do histerii, współczujący, ale raczej nie czułostkowy, robiący to, co – jak uznał – zrobić należało. Nie bezsilny staruszek, ale patron mocnych mężczyzn. Jeżeli się go wypatrzy. Jeżeli jacyś mocni mężczyźni jeszcze między nami są.
Wiele mówi się dzisiaj o nieprzystosowaniu języka kościelnego nauczania do wymagać odbiorców. Narzeka się na XIX-wieczną stylistykę, mdłą jak pobożne oleodruki, z którymi przegrało wielkie malarstwo religijne. Na ucieczkę w ogólniki lub ilustrowanie ich przykładami skrojonymi według anachronicznych wzorców, nieprzekonujących ani jako literatura, ani jako opowieść o życiu. Dla mnie zasadniczy problem tkwi gdzie indziej, także we mnie: a mianowicie w przyzwyczajeniu, które ważne zdania zamienię w deklamację, które podsuwa frazeologizmy, będące niestety tylko frazesami. Właśnie dlatego staram się opowiedzieć sobie jeszcze raz tę scenę z Ewangelii, wydobywając z niej to, co – jak sobie wyobrażam – na początku stanowiło kamień obrazy. Źródło gorączki. Czy nie zgadza się ze zdrowym rozsądkiem, pokrywającym rewelacje Objawienie nie tyle nawet lukrem dewocji, ile lakierem przyzwyczajenia. No tak: trzeba być grzecznym, chodzić co niedziela na Mszę i „nie patrzeć na brzydkie obrazy” (jak to ujmował rachunek sumienia dla przystępujących do I Komunii Świętej na przełomie lat 60-70 ubiegłego wieku). Pan Jezus – co brzmi jak „pan Kowalski”, choć przecież to znaczy Jezus Pan, właściciel wszystkiego – był Bogiem i człowiekiem, czynił cuda, umarł na krzyżu, a potem zmartwychwstał. Przecież każde z tych zdań do obraza dla rozumu, zakwestionowanie naszej pewnej wiedzy o świecie. Więc próbuję się do tej świadomości przebić przez pokłady rutyny, własnej i innych niewierzących. Zdziwić się na nowo. Poczuć zawrót głowy, że to absurdalne i właśnie w to wierzymy.
Jak dalece ten sposób myślenia przeniknął naszą religię, dowodzi zdanie z katechizmu: „Bóg jest sędzią sprawiedliwym który za dobro wynagradza, a za zło karze”. Znaczna część wypowiedzi Jezusa w Ewangeliach kontestuje jednak tę wizję. Sprawiedliwość daje się skodyfikować, pozwala przemienić w system, rządzący się wewnętrzną logiką. Tymczasem właściciel winnicy, podobnie jak ojciec syna marnotrawnego, nie kieruje się sprawiedliwością, a miłosierdziem. I, podobnie jak ojciec syna marnotrawnego, domaga się od innych, by podzielali jego nieracjonalną wielkoduszność.
Kiedy słyszę, ostatnio częściej od świeckich niż duchownych, obietnice istnienia piekła, które z pewnością nie jest puste, nie umiem pozbyć się wrażenia, że przemawia do mnie starszy brat syna marnotrawnego lub spracowany robotnik z winnicy, który tyrał od rana.
Zależność wydaje się odwrotna: uczynki mają być wyrazem wdzięczności za Zbawienie, które już się dokonało, nie zaś inwestycją na przyszłość. Choć metafory, którymi posługuje się greka Nowego Testamentu, wywodzą się często z realiów kupieckich i dla takiej kapitalistycznej interpretacji stosunku człowieka do Boga przy pierwszej lekturze zachęcają: Jezusowi zdarzało się mówić o „zapłacie”, którą otrzymają czyniący dobro. Doktryna Pelagiusza, który wziął to zbyt dosłownie, została jednak potępiona w V wieku.
Rewolucja przyniesiona przez Jezusa wydaje mi się bowiem radykalnym zerwaniem z praktyką wzajemności, jakiej zapowiedzi można było dostrzec u zwierząt. Tę skodyfikował Hammurabi: za wybite oko należy wybić oko, nie więcej. (…) Ludzkie dobro ma od tej pory polegać na wielkoduszności, a nie na rachunku wzajemnych usług bądź przewin. Właściciela winnicy stać na to, żeby wbrew rozsądkowi płacić robotnikom niezależnie od czasu ich pracy. Ojca stać na to, aby syna marnotrawnego przyjąć z otwartymi ramionami.
W znanej mowie, stanowiącej rozwinięcie Kazania na Górze, padają charakterystyczne przeciwstawienia: „kiedyś powiedziano… – a Ja wam mówię” (Mt 5,21-37). Kiedyś stawało się przed sądem za morderstwo, teraz należy – za powiedzenie bratu „głupcze” . Kiedyś zabronione było cudzołóstwo, teraz – pożądliwe spojrzenie na kobietę. Kiedyś rozwody ograniczano przepisami, teraz są one w ogóle nie do przyjęcia. Kiedyś nie wolno było przysięgać fałszywie, teraz – nie powinno się przysięgać w ogóle. Trudno nie zauważyć, że z tego całego wywodu na Kościół potraktował serio jedynie zakaz rozwodów… Przeoczyliśmy gdzieś natomiast zasadniczy przekaz: że należy wymagać wobec siebie więcej i więcej.
Wzniesienie się ponad gniew, zwłaszcza słuszny, machnięcie ręką na poczucie, że co mi się sprawiedliwie należy, bywa częstym wyzwaniem, któremu nie umiem sprostać, chyba że to ja mam coś na sumieniu – wówczas oczywiście rozżalam się na zawziętość bliźniego.
„Jego twarz zajaśniała jak słońce. Jego ubranie stało się białe jak światło. Wtedy ukazali się im Mojżesz i Eliasz, którzy z Nim rozmawiali” (Mt 17,2-3). Ktoś kiedyś zwrócił mi uwagę, że ta rozmowa z dwiema najważniejszymi postaciami judaizmy to jeden ze znaków, by chrześcijańsko-żydowskie spory potraktować jako pożałowania godne nieporozumienie, nie zaś rywalizację zamiarów Boga. O tej sacra conversazione opowiada przy tym nie tylko Mateusz, który napisał swoje dzieło, żeby przekonać do chrześcijaństwa Izraelitów, ale również pozostali dwaj autorzy. Mojżesz i Eliasz są wprowadzeni w misję Syna Człowieczego, wiedzą o tym, co musi wydarzyć się w Jerozolimie.
Nawet nie o obraz mi teraz chodzi, lecz o opis. Uderza bowiem językowy kształt sceny, jakby eksponujący – przez sam dobór słów – zderzenie przeciwieństw, sugerujący oksymoroniczność sytuacji. Świetlistość ocieniła ich… Nieopodal rozbrzmiewa późniejszy o dziewiętnaście stuleci tytuł tomiku Tadeusza Micińskiego „W mroku gwiazd”. Blask ściemniał (a ogień zakrzepł, bo ma granice nieskończony). Dla wyrażenia tego, czego doświadczyli uczniowie, słowa są nieporęczne, nieustawne. Nieomal słychać, jak ich brzegi ocierają się o siebie, jak napierają i miażdżą wzajemnie; ich więźby, ich sensy – trzeszczą. Dotarliśmy do granicy ludzkiego języka.
Wypowiadamy o Nim twierdzenia, budujemy sylogizmy, alternatywy, implikacje… Siatka zdań jest coraz gęstsza i w miarę jak coraz lepiej rozumiemy, jakie są ich wzajemne relacje logiczne, coraz mniej widzimy, co im się wymyka, co się znajduje poza nimi.
Mam wrażenie, że z biegiem wieków zaufanie wierzących do Pisma Świętego zmieniało wyraz, że ufamy Pismu coraz mądrzej. Kiedyś ludzie byli przekonani, że ufność polega na trzymaniu się literalnie zawartych tam treści, dopiero potem sięgnęli po hermeneutyczną lekturę Biblii, zaczęli uwzględniać użyte w niej konwencje i gatunki literackie, a także doczesny horyzont poznawczy autorów, poprzez których, z poszanowaniem ich wolności i swoistości, przemawia do nas Bóg. To, co transcendentne i to, co immanentne wymieszane zostało w obydwu Testamentach; co Niewypowiadalne przenika się z wypowiadalnym i przez nie prześwieca, to podprowadzając czytelnik ku temu, czego już nie daje się ogarnąć, to dając mu wypocząć.
Na samej krawędzi milczenia rozbrzmiewają jeszcze: zaprzeczenie, paradoks i oksymoron, te dreszcze zamierającego organizmu języka, który w zwykłych warunkach pozwala nam przecież porozumiewać się, opowiadać i pytać, rozkazywać, a także kłamać, gdy widomie nie zgadza się z uchwytnym stanem rzeczy. Oksymoron – jak w świetlistej chmurze, która ocieniła uczniów na górze Tabor. Paradoks – jak w okrzyku: „Boże, czemuś mnie opuścił?” w ustach umierającego Boga. Ja w scenach nierozpoznawania i zaraz potem rozpoznawania Jezusa po Zmartwychwstaniu. Jak w Zmartwychwstaniu samym – tym najradykalniejszym zaprzeczeniu, bo śmierci samej. W świat wkroczyła siła, która zakłóciła porządek i (przeraźliwą) logikę rzeczywistości; nakazała nadstawiać drugi policzek, obiecała że ostatni będą pierwszymi i że kto chce żyć, musi umrzeć. Biblia to dla mnie ślad uczynionego przez nią wyłomu, a raczej ludzką ręką uczyniony ślad tego śladu. Nabrzmiewanie ściany, dzielącej ten i tamten świat w Starym Testamencie – i pęknięcie, rana Nowego.
Objawiła się chwała Pana, a zatem zbudujmy dla Niego przybytek. I tym samym (to podszept z wnętrza naszej epoki podejrzeń): stanęliśmy przed Nieogarnionym, więc ogarnijmy je. Wyznaczmy ściany i dach, zakreślmy granice Nieskończonemu. Bo wznoszenie wszelkich budowli, nawet tak nietrwałych, jak namioty, było zawsze uspokajającym gestem porządkowania przestrzeni, oswajania jej.
Historia podziwianego Nauczyciela, którego ludzie w ciągu kilkunastu godzin spotwarzali, wyśmiali, obili, a w końcu w majestacie prawa zamordowali – podczas gdy jego uczniowie wzięli nogi za pas, co skądinąd świadczy o ich zdrowym i zarazem żenującym instynkcie samozachowawczym – wydaje mi się poważniejsza od wszystkiego, czym zajmowali się wyznawcy Chrystusa przez następne 2000 lat. A potem jeszcze jest ta enigmatyczna pointa: najstarszą zachowaną Ewangelię kończyło prawdopodobnie zdanie, że kobiety, odkrywszy pusty grób, uciekły, „i nikomu nic nie powiedziały, bo się bały” (Mk 16,8). Od tego, co tu przemilczane, zależy sens naszych życiowych wyborów. Ten wers pyta rzeczowo: więc co, odważysz się?
Wiem, to brzmi jak tania współczesna publicystyka. Ale między sposobem myślenia żydowskiej elity sprzed 2000 lat a nowoczesnym nacjonalizmem (polskim czy jakimkolwiek innym) jest więcej podobieństw niż różnic. Ponadto: nauczanie Jezusa, choć osadzone w tradycji Pisma i Proroków, bliskie – jak wskazuje część dzisiejszych biblistów – szkoły Faryzeuszy, tak nielitościwie potraktowanych w Ewangeliach, było w gruncie rzeczy antyinstytucjonalne. W jakiejś więc mierze stanowiło rzeczywiście zagrożenie dla wspólnoty narodowej starożytnego Izraela, jeśli przyjąć – nie bez licznych dowodów empirycznych – że wspólnota bez instytucji, które by ją spajały, łatwo ulega rozmyciu. Niemniej od tamtej pory w tradycji chrześcijańskiej nie można wypisywać na sztandarach obok siebie Boga i Narodu, niezależnie od tego, jak wysokie miejsce wśród rzeczy stworzonych przypiszemy temu ostatniemu. Nie powinniśmy też prześlepiać podkreślania przez Jezusa autonomii ludzkiego sumienia, głoszenia przezeń prymatu ducha nad literą przepisu, wezwania do miłosierdzia, a także bezwzględnego zakazu sądzenia bliźnich i odruchu zemsty, a może nawet sprawiedliwej odpłaty.
Niesamowite jest to – Sosnowski nie jest nachalny. Bo zdarzają się naprawdę fajne, dobre i mądre teksty o przeżywaniu wiary (swoim, obserwowanym u kogoś), które pisane są z pozycji wszystkowiedzącej osoby oceniającej miarodajnie wszystko wokół. Tutaj tego nie – jest dystans, szacunek, refleksja. Może dlatego się to tak dobrze czyta?
A może z powodu wielu, na pierwszy rzut oka prostych, ale naprawdę wymagających pytań, jakie autor stawia?