Błogosławione w sam raz. Gra jest warta świeczki. Jest się z czego cieszyć.

Jezus, widząc tłumy, wyszedł na górę. A gdy usiadł, przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy otworzył swoje usta i nauczał ich tymi słowami: Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi. Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. (Mt 5,1-12a)
Na czym polegał fenomen Jezusa? Na tym, że ludzie Go czcili? Bynajmniej. Tego nie było za Jego życia, to zaczęło się sporo później, wcale nie od razu po Jego śmierci i zmartwychwstaniu. Czczenie Go to przejaw wiary nam współczesny. Tylko że to dalej za mało. Wskazówka jest w prawie każdym tekście ewangelicznym. Co jest tłem? Tłumy ludzi. Co robili? Szli za Nim. Nie opowiadali, że w Niego wierzą, czasami owszem zadeklarowali, iż wierzą, że jest Mesjaszem – ale po prostu za Nim szli, słuchali Go, chłonęli to, co i jak mówił. 

Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Zatem błogosławieni wszyscy ci, którzy – z rozwagą i pełną świadomością siebie, swoich słabości i ograniczeń – podchodzą do swojej wiary, i rozumieją, że przemiana, nawrócenie i efekty pracy nad sobą możliwe są tylko Jego mocą. Ja się staram, ja ciągle się zmieniam, ja się wysilam – ale działa On i Jego łaska. Pozytywne efekty to Jego zasługa, Jego dar. Ubóstwo rozumiane jako pokora. 
Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Zatem błogosławieni ci, którzy potrafią zrozumieć konsekwencje własnej słabości, bycia takim, jakim jestem naprawdę. Tu niewiele jest do radości, o ile człowiek potrafi być sam wobec siebie krytyczny i spojrzeć z dystansem. Radość jest wtedy, gdy człowiek – jak Bóg – patrzy dalej i widzi perspektywę tego, ile może osiągnąć, zawierzając Jemu i z Nim idąc przez życie, nie byle jak i byle gdzie, ale do konkretnie wskazanego celu, jakim jest zbawienie. Celu, jaki człowiek osiągnąć może tylko z Nim, z Bogiem. Ja i moje słabości, to, co mnie determinuje, przytłacza, z czym sobie nie radzę – to ten smutek na początku. On pomaga, aby w Jego świetle ten smutek przerodził się w coś pełnego nadziei, coś nadzieją przepojonego. O ile pozwolę Mu się pocieszyć i w Nim tego pocieszenia szukam. 
Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię. Zatem błogosławieni ci, którzy nie muszą swoich racji wykrzykiwać na pierwszych stronach gazet, w tv, radiu, przerzucać się słowami w odmętach www. Bo zwykle najgłośniej krzyczą ci, którzy mają najmniej do powiedzenia, a za słowami bardzo rzadko idą jakiekolwiek, nie mówiąc o tych obiecanych, czyny. Ludzie, którzy mają najwięcej albo w ogóle coś do powiedzenia, zostają gdzieś w tle, z tyłu, bo się sami na afisz nie pchają. Nie szukają uznania i chwilowych zachwytów – rozumieją, jak często są one ulotne, a w ogóle nieszczere. W ciszy lepiej nie tylko słychać – Boga, ale też drugiego człowieka z jego problemami i potrzebami – ale też widać. Cisza to to, co konieczne, bez zbędnych słów. Wystarczające minimum. 
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Zatem błogosławieni ci – i błogosławione same ich pragnienia – którzy kierują je i których dotyczą one tego, co naprawdę ważne. Bóg nigdy nie pozwoli człowiekowi pozostać spragnionym. Pokazał to w obrazku z Samarytanką przy studni – przyszła po wodę, znalazła odpowiedzi na nurtujące ją pytania, o wiele ważniejsze. Pokazał, dając wyraźnie do zrozumienia, że niczego nie zabraknie człowiekowi, który z Nim idzie przez życie – na weselu w Kanie Galilejskiej, kiedy sprezentował cudownie nowożeńcom 6 stągwi przedniego wina. Pokazał to w sytuacjach, gdy cudownie rozmnażał chleb i rybki – z kilku sztuk po nakarmieniu wielkich tłumów pozostało słynnych 12 koszy ułomków. Ludzie tak się w Niego zapatrzyli, także Dwunastu, że zapomnieli prozaicznie o pokarmie. Jezus wiedział, że jest potrzebny i konieczny. Dlatego go nie zabrakło. Mnie może się wydawać, z moimi przyzwyczajeniami i zachciankami, że jest za mało, albo wcale. Bóg troszczy się o to, żeby było w sam raz.
Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Zatem błogosławieni ci, których miłosierdzia wystarczy dla wszystkich – nie tylko wokół, innych, ale i samych siebie. Jak często problem ze mną samym polega na tym, że w rozpaczaniu nad swoją głupotą, małością i grzesznością zapominam, że Bóg wybaczy, gdy o to poproszę, i zaczynam tracić nadzieję. Albo gdy w zapamiętałym gniewie i wściekłości odgrażam się komuś, kto – mniej lub bardziej – czymś na złość zasłużył. Ale nie na brak miłosierdzia. Nie każdego muszę lubić – ale każdego mam kochać, miłować. I dla każdego powinienem mieć miłosierdzie. Miłosierdzie – nie różnie pojętą interesowność. 
Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Zatem błogosławieni ci, którzy pamiętają o podstawie. Można być człowiekiem najbardziej oddanym sprawom potrzebujących, zaangażowanym we wszelkiej maści zbożne dzieła, a być od Boga daleko. Bo serce brudne. Bo, choć kościołów i księży czekających na takich, jak ja, wszędzie wokół w naszym kraju pełno – ja wiem swoje, i może od wielkiego dzwonu pójdę do tej spowiedzi (w końcu przykazanie nakazuje), a i tak niby to zapomnę co trudniejszych, wstydliwych grzechów. Bóg czeka na nasze popisy, na nasze dokonania – ale gdy jesteśmy uporządkowani, gdy potrafimy zadbać o tę podstawę, czyste serducho. Nie oczekuje, że będziemy bez grzechu – bo tacy po prostu nie jesteśmy i nie będziemy. Ale oczekuje i pragnie, z miłości, żebyśmy w tej prawdzie o sobie przed sobą i przed Nim stawali. Ciągle upadamy – ale powołani jesteśmy do ciągłego powstawania. Tylko że aby powstać, trzeba najpierw uświadomić sobie upadek. 
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi. Zatem błogosławieni ci, którzy przedkładają pokój nad własne ambicje. Bo nie chodzi o to, żeby było zawsze moje na wierzchu, żebym ja miał ostatnie słowo, żeby kłócić się tak długo, aż inni dla świętego spokoju odpuszczą i przyznają rację. Pokój a spokój – niby to samo, a jak różne pojęcia. Ten tzw. święty spokój to coś, w czego imię ludzie wiele bez sensu są w stanie zrobić, byle go osiągnąć – jakby to było panaceum na wszystko. To, co się dzieje wokół – Białoruś, Egipt, Irak – to najlepsze dowody na to, że własne cele, ambicje i korzyści nadal biorą górę nad dobrem ogółu. Bóg mówi wyraźnie – wprowadzać pokój, a nie pod takim pretekstem drążyć i jątrzyć konflikty. A w ogóle – jaki pokój? Tylko ten, nawet trudny i kosztowny, ale od Niego pochodzący. Tylko on będzie trwały.
Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Zatem błogosławieni ci, którzy są wytrwali i nie uciekają, gdy zaczynają się schody i trudności (co ma miejsce zawsze – pytanie, prędzej czy później?). Błogosławieni, którzy poza deklaracjami, chcą je spełnić i dotrzymać słowa. A co ważne – potrafią odróżnić to, co ważne i prawdziwie sprawiedliwe, od spraw błahych, i zaangażować się tylko w te pierwsze. W naszych czasach, paradoksalnie, można odnieść wrażenie, że bardzo łatwo poznać, co dotyka spraw ważnych, co jest tą sprawiedliwością błogosławioną – praktycznie zawsze budzi to dziwny, niezrozumiały i w sposób naciągany uzasadniany sprzeciw. To właśnie ta sfera, w której znoszeniu prześladowań mam być twardy.
Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. Zatem błogosławieni ci, którzy w swojej wytrwałości i gotowości do ponoszenia konsekwencji podjętych decyzji, potrafią zachować jednocześnie dobrą optykę, żeby być pewnym, że od Boga pochodzi to, za co walczą, przy czym się upierają i czego nie chcą odpuścić. Zły nie śpi, podsuwa różne podpuchy – nietrudno dać się nabrać, rzucając na szale zapał, wytrwałość i wiele innych ważnych spraw. Gdy to od Złego pochodzi – trzeba umieć przyznać się do błędu, obrócić na pięcie i po prostu odejść, nie zamartwiając się nad straconym czasem, wysiłkiem czy poniesionymi kosztami – to i tak nie mogło przynieść dobrych owoców.  Gdy od Boga to pochodzi – choćby nie wiem, jak prześladowali, i tak przegrają. A gra jest warta świeczki. Jest się z czego cieszyć.
Jedno trzeba z pewnością powiedzieć jasno – błogosławieństwa to żadna laurka, niedościgniony wzór ideałów, którym żaden z nas nie jest. To zakres obowiązków (jak w pracy), biznesplan, pomysł i drogowskaz. Nie dla bliżej nieokreślonej, bezkształtnej, bezimiennej i anonimowej masy pt. chrześcijanie, katolicy – ale dla każdego z nas, wskazanego z imienia i nazwiska. Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć (1 Kor 1, 27).Wielu – nawet większości – może się wydawać, że błogosławieństwa, ewangelia, przykazania to relikt przeszłości, symbol zacofania, krótkowzroczności, ciemnogrodu, dewocji i czego tam jeszcze. To ich problem. Wartościowanie tego świata bardzo często jest zupełnie na opak. Naszym, wierzących, gwarantem jest Bóg – a świata?
(Żeby być rzetelnym, nie przemilczę i zacytuję komentarz Jana Turnaua właśnie do tego krótkiego cytatu powyżej, o głupocie: Wszelako Bóg nie wybrał niektórych wypowiedzi duchownych i świeckich katolików, które są jednak głupie, nie da się ukryć. Tu „świat” ma rację, a raczej inni katolicy po prostu. Trzeba mu oddać – ma rację. Czasami ręce opadają, jak ludzie – duchowni też – podpisują Pana Boga pod czymś)
Błogosławieństwo polega na tym, że to wszystko ma się w indywidualny, najlepszy z możliwych, ale równocześnie zawsze mój własny, wyjątkowy tylko dla mnie sposób zrealizować właśnie w moim życiu. O ile tego zapragnę, o ile Bogu na to pozwolę, o ile sam się trochę postaram.

Łaska u Boga dla każdego – ale czy ją zauważasz?

Bóg posłał anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą,. Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca. Na to Maryja rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Anioł Jej odpowiedział: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Na to rzekła Maryja: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa! Wtedy odszedł od Niej anioł. (Łk 1,26-38)
Pobożność maryjna nigdy nie była moją mocną stroną. W sumie, sam tego nie rozumiem – ale tak po prostu jest. Z drugiej strony – różaniec jest jedną z moich ulubionych modlitw. Nie da się zaprzeczyć – chrześcijanie od samego początku Maryję traktowali i opisywali jako szczególnie przez Boga wybraną, wyróżnioną – określano ją, także w pismach Ojców Kościoła przymiotnikami czysta, bez grzechu, niewinna, bez skazy. Święto jej poczęcia w Kościele funkcjonuje formalnie od przełomu VII i VIII w.n.e. 
Co ciekawe – Kościół zachodni nie jest w pełni spójny i jednomyślny, w aspekcie historycznym, gdy chodzi o prawdę o Niepokalanym Poczęciu Matki Bożej. Kto ją kwestionował? Nikt inny, jak Doktor Anielski – mój imienni, Tomasz z Akwinu, święty; czy również czczony jako święty – Bernard z Clairvaux. Ich zdaniem – niemożliwe jest niepokalane poczęcie, jako że stoi w sprzeczności z innymi dogmatami:
  1. powszechności grzechu pierworodnego – każdy człowiek, więc Maryja także, jest nim skażony
  2. powszechności zbawienia ludzi przez Jezusa – każdego, Maryję także, zbawił Jezus
Problem jakoby rozwikłał nieco później Jan Duns Szkot, który rozumował następująco – ochrona Maryi przed grzechem pierworodnym miała miejsce na mocy odkupieńczego zwycięstwa Jezusa Chrystusa. Bóg o nim – o zwycięstwie Jego nienarodzonego Syna – już wiedział, i wyróżnił Maryję jakby z góry, wiedząc jaką rolę odegra w historii zbawienia, dając życie Zbawicielowi. 

Od 1477  r. święto Niepokalanego Poczęcia obchodzono już w Rzymie, zaś począwszy od pontyfikaty Piusa V – w całym Kościele katolickim. Kościół wschodni nigdy dogmatycznie o tej kwestii się nie wypowiedział – jako że w jego łonie istniała i istnieje w tym zakresie zgodność, brak wątpliwości co do faktu niepokalanego poczęcia. 
Z czysto teologicznego punktu widzenia, warto rozróżniać dwa zagadnienia, często mylone:
  1. niepokalane poczęcie – ustrzeżenie Maryi od momentu jej poczęcia od grzechu pierworodnego (cud w sensie moralnym)
  2. dziewicze poczęcie – poczęcie przez Maryję w sposób ponadnaturalny, pozostając dziewicą, Jezusa – Boga-Człowieka (cud w sensie odstępstwa od praw natury)
Tyle ciekawostek. To, co dzisiaj w kościołach usłyszymy – a powinniśmy się pofatygować (nie jest to mus – ale jeśli jest możliwość, we Mszy winniśmy uczestniczyć) – jest bardzo ludzkie. Pokazuje, że Maryja nie jest żadną Maryjką, oderwaną od rzeczywistości, zawieszoną gdzieś pomiędzy ludźmi a Bogiem malowaną na błękitny kolor śliczną panienką w zwiewnej szacie – że była konkretną osobą, człowiekiem, który żył w konkretnych czasach, w konkretnej rzeczywistości, w rodzinie. 
Czy Maryja spodziewała się czegoś takiego? Czy przeczuwała coś? Myślę, że nie. Ale jednocześnie – była otwarta na to, co mówił do niej Bóg. A już bardziej konkretnie, indywidualnie niż poprzez anioła trudno by sobie wyobrazić rozmowę Boga z człowiekiem. Już sam fakt tego, jak to wydarzenie się odbyło – wskazuje na szczególne wybrani Maryi. Wiedziała, że życie człowieka szczęśliwego to trafne i prawidłowe odczytywanie wezwania Boga i realizowanie tego, do czego nas przeznacza, ku czemu On nas kieruje. Nie przeciwko Bogu, wbrew Niemu – ale zawsze z Nim, drogą przez Niego wskazaną. Dlatego tak bardzo pasują do liturgii słowa dzisiejszego II czytania:
Niech będzie błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa; który napełnił nas wszelkim błogosławieństwem duchowym na wyżynach niebieskich – w Chrystusie. W Nim bowiem wybrał nas przez założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa, według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski, którą obdarzył nas w Umiłowanym. W Nim dostąpiliśmy udziału my również, z góry przeznaczeni zamiarem Tego, który dokonuje wszystkiego zgodnie z zamysłem swej woli po to, byśmy istnieli ku chwale Jego majestatu – my, którzyśmy już przedtem nadzieję złożyli w Chrystusie (Ef 1,3-6.11-12).
Błogosławiony = szczęśliwy. Błogosławiony = taki, przez którego Bóg innym błogosławi, który w oczach innych jest przejawem błogosławieństwa Boga. To właśnie Bóg przez anioła dobitnie, prosto w twarz, powiedział Maryi: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą. Pełnia łaski to właśnie błogosławieństwo. Co to wszystko znaczy? Że mamy od Boga dane już na starcie życia to wszystko, co jest naprawdę potrzebne – wszelkie umiejętności, dary, talenty, cnoty. Potrzebne do kształtowania relacji zarówno na linii ja-Bóg, jak i ja-drugi człowiek. Mamy to wszystko – tylko musimy to rozwijać, pielęgnować, pomnażać – co jest niemożliwe, jeśli człowiek najpierw nie uświadomi sobie… że to ma. Najpierw te dary trzeba zrozumieć, docenić i zechcieć je przyjąć. Dopiero wtedy można z nich czynić jakikolwiek użytek. 
Oczywiście, można to odrzucić. A nawet nie tyle – tylko uważać, że temu czy tamtemu Bóg dał więcej, zostali lepiej obdarowani, potrafią coś czego ja nie umiem. Można. Tylko że do niczego to nie prowadzić, poza zawiścią i zazdrością, za którymi pójdzie brak poczucia własnej wartości, odczucie bezsensu i braku perspektyw. Bardzo mało konstruktywne. Ale tego właśnie chce Zły – tak nas przedstawić w naszych własnych oczach – żeby móc powiedzieć widzisz, jak cię ten zły Bóg urządził, jak cię beznadziejnie stworzył? Ale to nie tak. Bóg nas stworzył, odpowiednio wyposażając, i zostawiając wolną wolę. To, kim i jak się stajemy, zależy już od nas – i od tego, jak te dary wykorzystamy, czy w ogóle je wykorzystamy, czy je zauważymy. 
Te błogosławieństwa, jakie nam Bóg dał u progu życia, to punkt odniesienia, drogowskaz na przyszłość – jak żyć, żeby żyć dobrze. Ale życie to nie sielanka, a walka – walka o ludzkie dusze, o zbawienie. Maryja też nie miała lekko – jeszcze przed porodem musiała tłuc się kawał przez pustynię, żeby dotrzeć na spis ludności. Poród w, dosłownie, bydlęcych warunkach. Później ucieczka z nowonarodzonym dzieckiem, lata ukrywania się w Nazarecie. Józef nie żył chyba długo – więc trud samodzielnego wychowania i utrzymywania dorastającego Syna. Aż do końca – po ludzku dramatycznego – gdy najpierw widziała Syna cierpiącego, biczowanego, wlekącego się na Golgotę pod ciężarem krzyża, a potem patrzyła na Jego krzyżowanie i śmierć. Nie każda matka, nie każdy ojciec musi przejść coś takiego – nie. Ale każdy z nas ma swoje krzyże, które prędzej czy później musi donieść. Można Bogu złorzeczyć z tego powodu – a można, jak Maryja, rozważać w swoim sercu wszystko i u Boga właśnie szukać odpowiedzi i ukojenia. 
Maryja to przede wszystkim wzór zdecydowania, konkretu. Tak, dzisiaj bardzo wiele osób – mimo najszczerszych chęci – właśnie z decyzyjnością ma problemy. A przecież to właśnie jest kluczowe. Mogła powiedzieć aniołowi Wiesz co, muszę się zastanowić, naradzić z Józefem, przemyśleć to – przyjdź jutro albo za kilka dni. Mówiąc szczerze – najbardziej wierząca osoba w takiej, jak Maryja sytuacji, pewnie tak właśnie by zrobiła, i nic dziwnego, skoro przed chwilą anioł przysłany przez Boga pyta ją, czy nie chciała by przypadkiem zostać matką Syna Bożego. A jednak – nie. Szybka i konkretna decyzja, choć zaważy ona na całym jej dalszym życiu. Czy się czymś sugerowała? Może tymi słowami Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Takie wprost potwierdzenie – Bóg tego chce, On da siłę i łaskę, a z Nim nie ma rzeczy niemożliwych. Podjęła trudną decyzję, w duchu pokory, nawet gdy w głębi duszy była przerażona całością tego, co się działo. Ale zdecydowała. Sama. Tu i teraz – tam, gdy było to potrzebne. 
Radykalizm to cnota, której nam bardzo często brakuje. Albo z jednej strony lekceważymy kwestie ważne, podejmując w nich decyzje pod wpływem impulsu, ociągając się z kolei z decydowaniem w sprawach trywialnych. Albo z drugiej strony – w ogóle uciekamy przed podejmowaniem jakichkolwiek decyzji, odwlekamy je ile się da. W myśl zasady – nie ja podejmę decyzję, nie do mnie będą mieli pretensje. Idealne – zero odpowiedzialności. Ale tak się nie da.
Co nam mówią te wszystkie słowa? To, co zacząłem pisać wyżej – że Maryja to człowiek, jak każdy z nas. Żaden pozłacany świątek. Maryja jest dla nas wzorem, bowiem przy założeniu, że była niepokalanie poczęta, stanowi jakby pierwowzór tego, kim człowiek miał być w Bożych oczach. Istotą czystą, dobrą, nieskażoną, stworzoną na Jego własne podobieństwo. Maryja została dana Kościołowi i ludziom, aby o tym przypomnieć – nie tylko po to, co akcentuje się zawsze i wszędzie, że urodziła Jezusa, Syna Bożego. Jezus był połączeniem dwóch istot, dwóch natur, w jednym ciele – pozostając Bogiem, stał się człowiekiem. Maryja jest, i zawsze była człowiekiem. Tylko człowiekiem – ale i aż człowiekiem, w znaczeniu tego słowa takim, jakimi ludzie mieli być od początku w Bożym zamyśle. 

Ktoś mógłby powiedzieć – ta to miała dobrze – bo Bóg swoją łaską uchronił ją od skażenia grzechem pierworodnym, no a my się z nim rodzimy i musimy sobie dawać radę. Tak, musimy. To jest jeden z głównych celów naszego życia – nauczyć się odbierać i nadawać na tych samych falach, jak Bóg. Wsłuchiwać się w Niego i żyć tak, aby to co On mówi, i to, co ja robię, było zgrane, pasowało do siebie, komponowało się w spójną i dobrze brzmiącą całość. 
Jakaś rada? Tak, przyglądać się Maryi. Nie ma jej w ewangeliach za dużo, a jak jest – najczęściej na drugim albo i dalszym planie. Ale pozostaje niedoścignionym wzorem. Co robiła? Nic nadzwyczajnego. Robiła swoja i zawierzała to wszystko, co wokół niej było, Bogu; rozważała wszystko w swoim sercu. Tylko tyle. Warto spróbować. Już teraz – nie czekając, czy Bóg i do mnie ześle swojego anioła. A co, jeśli już nie raz to robił, a ja go po prostu nie zauważyłem? Trudno. Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Zacznij swoją przygodę z Nim w takim razie od dzisiaj. Ale konsekwentnie.

Wyzwanie – bądź szczęśliwy!

Jezus, widząc tłumy, wyszedł na górę. A gdy usiadł, przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy otworzył swoje usta i nauczał ich tymi słowami: Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi. Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wielka jest wasza nagroda w niebie. (Mt 5,1-12a)
Nie tylko dlatego uwielbiam powyższy tekst z Góry Błogosławieństw, że odczytuje się go na cmentarzach w dniu, w którym chyba najwięcej w nas pamięci o tych, którzy odeszli. Czy chodzi o zmarłych? W mniemaniu pewnie większości żywych – tak – bo mało kto pamięta, że zmarłych to wspominamy, owszem, ale 02.11. Tak się utarło – 01.11 dzień wolny, jedzie się na groby, więc święto zmarłych.

A tu – nic bardziej mylnego! Trzeba powiedzieć to jasno – 1 listopada to żadne święto zmarłych, a święto żywych, i to żywych dużo bardziej niż my, bo żywych w sposób i rozumieniu, w jakim tego życia nikt im już nie jest w stanie odebrać. Żyjących życiem, które się nie skończy. Święto żywych, którzy – choć po ludzku umarli – poprzedzili nas w drodze do życia wiecznego. Tego prawdziwego i jedynego celu, jaki naprawdę jest wart poświęcenia mu całych sił, uwagi i umiejętności. 
Paradoks – dzisiaj tyle się mówi o tym, jak tu uniknąć chorób, cierpienia, przedłużyć życie, mówi się czasami pomiędzy wierszami na razie, bo póki co to niewykonalne, o dążeniu do wyeliminowania śmierci jako kłopotliwego problemu. Nieśmiertelność? Zrównanie człowieka z Bogiem? A Bóg przecież uczy nas – śmierć nie jest końcem niczego, tylko momentem przejścia, jakby zmianą formy. Treść – człowiek, dusza, sedno człowieczeństwa – pozostaje, jednak będzie egzystował inaczej. Dzisiaj świat zapiera się rękami i nogami przed tym, co zgodnie z odwiecznym porządkiem jest naturalnym i zupełnie normalnym momentem w życiu człowieka, jego z ludzkie punktu widzenia zwieńczeniem. 
Zresztą, to nielogiczne. Chciałbyś żyć wiecznie tu, na ziemi? Dobrze – nawet mając różnych dóbr pod dostatkiem, nie musząc się o nic martwić? Ja bym się zanudził. Nie było by motywacji do działania, stawiania sobie wyżej poprzeczki, robienia czegoś nowego, działania – bo po co? Czasu mam do oporu, żadna śmierć mnie nie goni. Nie było by perspektywy – mam określone życie przed sobą, muszę je maksymalnie dobrze wykorzystać… Skoro czas by mnie nie gonił – to po co? Żonka czasami podczytuje jakieś takie powieści czy ogląda serial o wampirach jakiś – i nawet tam, w tego typu kinie/literaturze, powieściach, bohater – ten czy inny krwiopijca w pewnym momencie zaczyna zadawać sobie egzystencjalne pytanie: co mu daje to życie bez końca, po co mu to było? I dochodzi do wniosku – żadne to błogosławieństwo, a wręcz przekleństwo. 
A właśnie tego Bóg dla nas pragnie – błogosławieństwa. Dokładniej, jak przytacza Jan Turnau – szczęścia, bo znowu niuans tłumaczenia. To nie jest kwestia wyboru – jednych Bóg chce widzieć szczęśliwymi, a innych odrzuca, chce unieszczęśliwić, zepchnąć na margines, zamknąć przed nimi drzwi, żeby byli tam, gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów. Nie – człowiek sam się tam spycha i na to skazuje, gdy odrzuca to, co Bóg mu proponuje. Tak jak panny nieroztropne vel głupie, o których niedawno pisałem, albo faryzeusze (w kontekście modlitwy i nie tylko). Bóg wskazuje czytelną – choć nie łatwą – drogę, a człowiek ma wolny wybór. Możesz pójść za Nim, a może odwrócić się do Niego tylną częścią ciała i pójść własną drogą. Nie twierdzę – że automatycznie całe życie będzie na swojej własnej drodze nieszczęśliwy… Ale dokąd ona prowadzi? Bo dokąd droga pokazana przez Boga prowadzi – wiemy.
Te słowa z Góry Błogosławieństw to takie rozwinięcie Dziesięciu Przykazań. Tamte – bardziej zwięzłe, skodyfikowane, ponumerowane. Tutaj – praktyczne ujęcie, jakby komentarz do ustawy. Tak postępuj, to rób – a będziesz błogosławiony = szczęśliwy. Przykłady z życia wzięte, ot co. Bądź ubogi w duchu. Smuć się z tymi, którzy są smutni – bądź z człowiekiem, gdy tego potrzebuje. Bądź cichy – nie o to chodzi, aby głośniej krzyczeć, to nie sztuka, góry przenosić czy modlić się za kogoś można po cichu. Bądź sprawiedliwy, choćby cały świat kradł, kłamał, oszukiwał, wyzyskiwał – bo taki jest Bóg i taki masz być ty sam. Bądź miłosierny – skoro sam chcesz tego miłosierdzia dostąpić.  Niech twoje serce będzie czyste i przejrzyste – żebyś Boga innym nie zasłaniał, i był czytelny w tym, co robisz. Bądź znakiem i narzędziem prawdziwego, od Boga pochodzącego pokoju – gdyby pokoju na świecie było choć trochę więcej, o ile mniej każdy zaznał by tragedii, smutku, pustki i bezradności. Nie złorzecz tym, którzy cię prześladują – ale nadstaw drugi policzek (oj, trudne…) i pobłogosław, nawet wbrew sobie; i módl się za prześladowców. 
Jeśli komuś się wydaje, że świętość nie jest dla niego – to po prostu nie rozumie, czym świętość jest. To nie jest jakiś utarty schemat, ciasna forma w którą mieszczą się tylko celibatariusze, osoby w habitach zakonnych, które zrezygnowały z życia w świecie, przyjęły święcenia lub złożyły śluby zakonne. Świętość to cel – ale nie coś, co człowiek osiąga swoimi siłami, ale łaska otrzymana od Boga, z którą człowiek współpracuje i dlatego osiąga. Odpowiada na Boże zaproszenie. Droga do tej świętości jest indywidualna, własna, nie powtarzalna – choć niektórzy zmierzają do niej np. właśnie przez kapłaństwo czy życie zakonne. Ale dążenie do świętości czy to w rodzinie, czy nawet w samotności – nie jest w żaden sposób gorsze, mniej efektywne. Jest zupełnie inne – jak i każdy z nas jest inny. Bóg jest kreatywny i tego samego od nas oczekuje – weź, człowieku, to życie, daję ci je w twoje ręce, i zrób z nim sam, po swojemu, coś pięknego, Ja ci tylko pokażę, jakim sposobem, ale ta droga będzie zawsze tylko i wyłącznie twoja.  
Jeśli ktoś w to nie wierzy – to niech weźmie do ręki jakikolwiek poczet świętych, poświęci trochę czasu nad ich biografiami. Czy to były takie aniołki od urodzenia? Przykłady pierwsze z brzegu – Giovanni Bernardone albo Iñigo López de Oñaz y Loyola. No tak, kto to? Świat zna ich jako św. Franciszka i św. Ignacego Loyolę. Obydwoje w młodości wiedli dość lekkie (delikatnie mówiąc) życie i sprawami Bożymi w ogóle się nie zajmowali. I co? Daleko zaszli, ich świętość była powszechnie znana jeszcze za życia. Ale także święci małżonkowie Alojzy i Maria Beltrame Quattrocchi. Błogosławiona Joanna Beretta-Molla – matka, żona, która oddała życie, aby czwarte z jej dzieci mogło się urodzić. Błogosławiona Chiara Badano – świeżynka w gronie wyniesionych na ołtarze, młoda dziewczyna, którą praktycznie z dnia na dzień zabrała choroba nowotworowa. Albo nieco starszy jej kolega – Pier Giogrio Frassati. Albo trudniejsze przypadki – o. Pio z Pietrelciny, którego pół życia ścigała i niedowierzała w jego rany Stolica Apostolska, albo s. Mary MacKillop – pierwsza błogosławiona z Australii, założycielka zgromadzenia józefitek, która w życiu była nawet ekskomunikowana. 
Mało przykładów? To tylko kilka nazwisk. A zaryzykowałbym i wierzę głęboko, że Kościół ma tych świętych o wiele więcej niż zostało to formalnie uznane i usankcjonowane w rejestrze świętych i błogosławionych. Nawet – że świętymi są niektóre z osób, które przez pryzmat efektów ich działań (z którymi to efektami nie mieli już nic wspólnego, albo wręcz nie zgadzali się na nie) Kościół w jakiś sposób potępił. 
Błogosławieństwo to wyzwanie, ale przede wszystkim zaproszenie dla każdego z nas – abyśmy dołączyli po śmierci do wielkiego grona świętych.
Jak to śpiewa Mietek – niebo jest już na ziemi, i to nie gdzie indziej, a na ziemi o to niebo dla siebie i innych po śmierci możemy walczyć. Dane mamy to, tu, i teraz – i swoje dwie ręce. Co z tym zrobimy?

OBOWIĄZEK ZWYCZAJNEJ ŚWIĘTOŚCI

Wczoraj ks. Jerzy Popiełuszko, zwykły prosty ksiądz, bez doktoratu czy tytułów kościelnych, żaden wspaniały proboszcz – do bólu zwykły, choć niezwykły w tej zwyczajności kapłan został włączony do grona błogosławionych Kościoła.

Nie mogę – jak to w tym czasie wielu mówi – wspomnieć go, bo Bóg odwołał Go do siebie w tak specyficzny i wymowny sposób przez ręce jego oprawców niewiele, ale jednak trochę przed moim urodzeniem. Nie był on w jakiś szczególny sposób czczony w moim otoczeniu. 
Jednakże dane mi było zetknąć się kiedyś z x Antonim Lewkiem – przyjacielem błogosławionego, który przez szereg lat zajmował i zajmuje się pielgrzymami, którzy przychodzą do kościoła św. Stanisława Kostki w Warszawie i chcą dowiedzieć się o życiu i męczeństwie Popiełuszki. Ksiądz ten był w mojej rodzinnej parafii, cóż, pewnie z 10 lat temu – i właśnie całą niedzielę mówił o x Jerzym, i sprzedawał książki. Wtedy się zainteresowałem tą postacią, czytałem nieco. A jakiś czas temu, niedawno, przeczytałem książkę E. Czaczkowskiej i  T. Wiścickiego „Ksiądz Jerzy Popiełuszko” – którą wszystkim polecam (nie jest to biografia świętego, a wspomnienia o osobie i rzetelnie opisane wydarzenia z okresu jego śmierci oraz wyjaśniania jej przyczyn i przebiegu wypadków). 
Kim był x Jerzy Popiełuszko? Przede wszystkim był człowiekiem, i w przeciwieństwie do niektórych kapłanów, pamiętał o tym zawsze i zawsze miał czas dla ludzi. Prawdziwy człowiek cichego sprzeciwu wobec oczywistego zła, osoba która w duchu Ewangelii nie bała się mówić prawdy o tym, że zło jest złe, że ludziom nie można odebrać wolności i nie można ich zniewalać, nie można zabraniać modlitwy czy życia religijnego, nie można piętnować za przekonania religijne i patriotyczne. Jak to mówili o nim przyjaciele i ci, którym służył – wręcz niepozorny, kruchego zdrowia, palący, niekiedy po ludzku mocno przestraszony zwykłymi sprawami. Poświęcony do końca sprawie najważniejszej – prawdzie i prawu do nazywania rzeczy po imieniu – pozostał wręcz do bólu normalny.
Kto nie widział – niech w tych dniach, w ramach takich mini-rekolekcji, obejrzy sobie zeszłoroczny film Popiełuszko. Wolność jest w nas – piękny i jakże prawdziwy obraz życia tego wielkiego człowieka. Piękny przede wszystkim dlatego, że prawdziwy – nie odczłowieczał x Jerzego, nie robił z niego męczennika czy kryształowego anioła. Pokazywał, jaki był, jak odnosił się do ludzi, do ich problemów. A przede wszystkim – jak był gotowy do walki w imię swoich przekonań, jak potrafił spieszyć z pomocą wszystkim, którzy chcieli pokonywać z Bożą pomocą własne słabości. Ja sam o filmie, na poprzednim blogu, popełniłem kilka słów tutaj.
To dla nas, dla Polaków, ważny dzień i ważna postać. Nie codziennie zdarza się, aby Kościół ukazywał jako wzór świętości nie dość że naszego rodaka, to jeszcze człowieka zupełnie nam współczesnego, którego wielu być może znało, przyjaźniło się z nim, i który był jakże czytelnym symbolem sprzeciwu wobec komunizmu, z którym ten kraj nie tak dawno walczył. Trzeba to docenić.
Sam nie oglądałem uroczystości beatyfikacyjnej – ale przeczytałem w pewnym miejscu, że niektórzy uznali ją za niezbyt doniosłą, niewystarczająco piękną i wspaniałą. I co z tego? Nic. To chyba tylko jeszcze lepiej wpisuje się w życie samego błogosławionego, przez którego działanie łaski Bożej świętowaliśmy wczoraj. Bo czy o pompatyczność celebr tu chodzi? Może właśnie chodzi o to, aby zamiast tracić na nie czas – zastanowić się, czy nie za bardzo wszystko komplikujemy, utrudniamy, do przesady perorując i wygłaszając mądre przemowy i orędzia? A wystarczy – tak jak w przypadku błogosławionego Jerzego – przysłowiowo robić swoje, ale na maxa, z przekonaniem, wierni do końca, mając pewne ideały i wartości, których za żadną cenę się nie wyprzemy. Tylko to jest o wiele trudniejsze niż gadanie. 
Przykład x Jerzego jest tym większy, że nie chodzi tu o jakieś zakrojone na wielką skalę i zorganizowane logistycznie nie wiem jak działania duszpasterskie. To wszystko było jakby przypadkiem – jego wydelegowanie jednorazowo do odprawienia mszy dla strajkujących. Później powstał pomysł odprawiania Mszy za Ojczyznę – które spontanicznie, pod wpływem homilii tego niepozornego kapłana, stały się wielkimi manifestacjami wiary, skupiającymi olbrzymie masy ludzi, poszukujących prawdy. Nikt się tego po nim nie spodziewał, nikt od niego tego nie oczekiwał. W końcu był tylko młodym rezydentem w warszawskiej parafii. 
A co on robił? Niby niewiele. Robił swoje. Mówił do nich o prawdzie, o wolności, o godności ludzkiej, o prawie do wolności sumienia i wyznania, o prawie do wiary i swobodnych praktyk religijnych. W tym tkwiła jego heroiczność – bo to determinuje z kościelnego punktu widzenia zdolność kandydata do trafienia na ołtarze – że te wszystkie zwykłe, z punktu widzenia katolika, rzeczy i obowiązki kapłańskie pełnił z niezwykłym uporem, wierząc w słuszność tego, co robił, i potrzebę tej posługi w tak trudnych czasach. Aż do końca, do przelania krwi w męczeństwie. Mówił: módlmy się, byśmy byli wolni od lęku, zastraszenia, ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy.
Wielki, współczesny patron zwykłych ludzi, zabieganych, zaganianych, często w jakiś sposób dyskryminowanych i wyśmiewanych. Nasz patron. Człowiek, który z perspektywy nieba, gdzie dzisiaj się znajduje, pokazuje nam, że świętość nie jest czymś odległym i nieosiągalnym, ale zaproszeniem od Boga kierowanym do każdego człowieka. Zaproszeniem, które nie wymaga porzucenia wszystkiego, rodziny, bliskich, zajęcia, i zamknięcia się w klasztorze. Świętość jest tuż obok, na wyciągnięcie ręki, w świetle zwykłego dnia zwykłych ludzi. Potrzeba tylko wiary i uporu, aby do niej dążyć i ją zdobywać. Codziennie na nowo. Tak jak błogosławiony Jerzy Popiełuszko. 
A którędy do świętości? Np. drogą ewangelicznych błogosławieństw, które Kościół dzisiaj przypomina w liturgii. Błogosławiony to przecież po prostu święty!

Jezus, widząc tłumy, wyszedł na górę. A gdy usiadł, przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy otworzył swoje usta i nauczał ich tymi słowami: Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi. Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli przed wami. (Mt 5,1-12)

Homilia beatyfikacyjna – tutaj.
Tym bardziej niech dzisiejszą modlitwą będą słowa nowego błogosławionego, które od jakiegoś czasu już „wiszą” sobie w kolumnie po prawej, pomiędzy linkami:

Mamy wypowiadać prawdę, gdy inni milczą. Wyrażać miłość i szacunek, gdy inni sieją nienawiść. Zamilknąć, gdy inni mówią. Modlić się, gdy inni przeklinają. Pomóc, gdy inni nie chcą tego czynić. Przebaczyć, gdy inni nie potrafią. Cieszyć się życiem, gdy inni je lekceważą.

Genialny utwór, skomponowany przez Full Powers Spirit, jako ścieżka dźwiękowa do filmu „Wolność jest w nas”. Nie raz i nie dwa razy na poprzednim blogu do niego wracałem. Wsłuchaj się w tekst.