Osuszyć łzy

Prawie dokładnie tydzień temu – można by powiedzieć, w dniu obchodzenia „jak bozia przykazała” uroczystości Wniebowstąpienia Pańskiego wtedy, kiedy wypada ona, czyli w czwartek 06 tygodnia wielkanocnego (a nie, jak w Polsce już od kilku lat, przesunięta na 07 niedzielę wielkanocną) – w ramach obchodów Jubileuszu Miłosierdzia w Watykanie miała miejsce bardzo przejmująca, a zarazem prosta uroczystość. Skądinąd, w mediach praktycznie prawie nigdzie nie odnotowana.

Czytaj dalej Osuszyć łzy

Guadalupe – „ta, która depcze głowę węża”

Półmetek grudnia – można by, upraszczając, stwierdzić: oo, półmetek Adwentu; ciekawe, jak to wyszło, czy w ogóle i ile udało mi się ze sobą zrobić. Ale to zostawiam każdemu w zacisze jego własnego serca i relacji z Bogiem.
Dzisiejszego wpisu nie planowałem, aż uświadomiłem sobie, jakiż to „obchód” mamy dzisiaj – mianowicie wspomnienie Najświętszej Maryi Panny z Guadalupe. Takie meksykańskie Lourdes, Fatima, czy też (jak kto woli) Medjugorje.
Dlaczego to wspomnienie jest dla mnie ważne? Powodów znajdzie się co najmniej kilka.
Po pierwsze, bo to jedyny znany mi wizerunek, na którym Matka Boża jest w ciąży – widać to na obrazie, gdzie przepasana jest czarną wstęgą (to właśnie w tej kulturze oznaczało stan błogosławiony). W tamtym kontekście kulturowym miało to o tyle znaczenie, że Meksykanie nauczyli się szacunku do życia poczętego i powoli odstępowali od praktyki składania ofiar z ludzi, składanych dotąd pogańskim bożkom – raz złożona ofiara Jezusa Chrystusa uczyniła po prostu niepotrzebnymi rytualne, czy jakiekolwiek inne, zabijanie.
Po drugie, chodzi o objawienie, które miało miejsce w 1531 r. w Meksyku – a więc w miejscu i czasach, gdzie chrześcijaństwo – delikatnie mówiąc – było świeże, niezakorzenione i stanowiło zjawisko nowe i mało przyjęte. Wystarczy powiedzieć, że pierwsze nawrócenia Azteków datuje się na rok 1524, więc 7 lat wcześniej. Przekładając na polskie realia – jakby mówić o roku ok. 975 w przypadku państwa Piastów. Na porządku dziennym mieszkańcy tego kraju wierzyli w boga słońca oraz pierzastego węża (wybacz, nie mogę się powstrzymać przed skojarzeniem z latającym potworem spaghetti…) – o Chrystusie i Ewangelii mało kto słyszał, tym bardziej nie znali Matki Bożej. Maryja objawia się na końcu ówczesnego świata. Pogaństwo i związane z tym krwawe rytuały kwitły w najlepsze. 
W takim miejscu i takich czasach Maryja zwraca się do Juana Diego (beatyfikowany w 1990 r. i kanonizowany w 2002 r. przez św. Jana Pawła II) w jego własnym języku i mówi, aby nazwać „święta Maryja z Guadalupe” – tu wkrada się przejęzyczenie, bowiem najpewniej chodziło o sformułowanie „Coatlallope”, które w Náhuatl znaczy „ta, która depcze głowę węża”. Przypadek? Maryja odnosi się do biblijnego proroctwa z Pięcioksiągu (Rdz. 3, 15), a do tego w kontekście powszechnego oddawania czci bóstwu przedstawionemu właśnie w postaci pierzastego węża.
Po trzecie, Juan Diego – ten, który zobaczył Maryję – to prawdopodobnie jeden z ochrzczonych w pierwszej fali w 1524 r. spośród Azteków. Bóg go doświadczył: 5 lat później stracił żonę, nie miał dzieci. Mimo to, w każdą sobotę i niedzielę przemierzał pieszo kilkanaście mil ze swojej wioski do kościoła w Tenochtitlan, by uczestniczyć we Mszy Świętej i katechizacji. Podczas jednej z takich wypraw, w sobotni poranek 90 grudnia 1531 r., na wzgórzu Tepeyac objawiła mu się Matka Boża. Pan Bóg przez swoją Matkę znowu nie wybrał osoby po ludzku znaczącej, ważnej – ale jednego z tych prostych, najbiedniejszych ludzi (był rolnikiem i wytwórcą mat).
W ogóle, historia Juana Diego jest tak niesamowita, że właściwie to bez znaczenia pozostaje, kiedy by się się wydarzyła – w XVI w. czy dzisiaj. „Drogi synku, kocham cię. Jestem Maryja, zawsze Dziewica, Matka Prawdziwego Boga, który daje i zachowuje życie. On jest Stwórcą wszechrzeczy, jest wszechobecny. Jest Panem nieba i ziemi. Chcę mieć świątynię w miejscu, w którym okażę współczucie twemu ludowi i wszystkim ludziom, którzy szczerze proszą mnie o pomoc w swojej pracy i w swoich smutkach. Tutaj zobaczę ich łzy. Ale uspokoję ich i pocieszę. Idź teraz i powiedz biskupowi o wszystkim, co tu widziałeś i słyszałeś”. Delikatnie to określając, biskup oczywiście nie uwierzył w ani jedno słowo – więc Juan poprosił Maryję o znak dla dostojnika. Przy następnej wizji, właśnie 12 grudnia, Madonna poleciła Juanowi nazbierać całe ich naręcze i schować je do tilmy (był to rodzaj indiańskiego płaszcza, opuszczony z przodu jak peleryna, a z tyłu podwiązany na kształt worka). Juan szybko spełnił to polecenie, a Maryja sama starannie poukładała zebrane kwiaty. Juan Diego rozwiązał tilmę dopiero przed biskupem – który oniemiał, widząc w grudniu piękne kastylijskie róże. To nie było wszystko – bowiem na tkaninie biskup i zebrani zobaczyli… ten właśnie wizerunek, który widać na zdjęciu powyżej, czczony do dzisiaj jako obraz Matki Bożej z Guadalupe. Jedynie na marginesie można podać, że była to sobota – a więc dzień tradycyjnie poświęcony Maryi właśnie.
Sam w sobie obraz stanowi wielką tajemnicę. Nie ma na nim znanych barwników, żadnych pigmentów pochodzenia organicznego, mineralnego lub roślinnego, ani też śladów pędzla. Farba to związek chemiczny jej składników, który wiąże się z tkaniną – a w tym wypadku naukowcy takowych nie znaleźli. Badania z użyciem lasera potwierdziły, że użyte kolory są jakby na 3 cm unoszone w powietrzu. Na materiale nie widać objawów upływu czasu, kolory nie wypłowiały, nie ma na nim śladów po (przypadkowym) oblaniu żrącym kwasem – mimo, że obraz jest utkany z włókien kaktusa (agawy), które są bardzo nietrwałe i powinny ulec zniszczeniu na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Wytrzymały już blisko 500. Z czymś się kojarzy? Podpowiem – całun turyński, chusta z Manopello. To, co przesiąknięte Bogiem, nie poddaje się ludzkim prawom. Poza tym, w wizerunku z Meksyku oczy Matki Bożej posiadają nadzwyczajną głębię – w źrenicy Madonny dostrzeżono niezwykle precyzyjny obraz dwunastu postaci. Dopatrzono się tam zjawiska refleksu, które występuje tylko u żywych ludzi i którego nie można odtworzyć przy pomocy najdoskonalszej nawet techniki malarskiej. Obraz zmienia swe kolory powoli równocześnie z kątem patrzenia (irydescencja). Pomijając już fakt, że przez pierwsze 100 lat obraz nie posiadał żadnej osłony, a więc wystawiony był na działanie dymu świec, kadzideł, a źródła historyczne mówią wprost o tym, jak w ciągu jednego tylko dnia tysiące ludzi rękami oraz przedmiotami dotykały tkaniny. Ona jednak pozostała nietknięt.a
Efekt? 8.000.000 nawróceń w Meksyku w czasie 6 lat. Robi wrażenie, prawda?
Ode mnie z parafii w przyszłym miesiącu wyrusza pielgrzymka do Guadalupe. Już im zazdroszczę 🙂

Maryi się po prostu chciało

 

Bóg posłał anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, . Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca. Na to Maryja rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Anioł Jej odpowiedział: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Na to rzekła Maryja: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa! Wtedy odszedł od Niej anioł. (Łk 1,26-38)

Przede wszystkim, panuje jakiś taki dziwny stereotyp – że życie Maryi z całą jej niesamowitością i wybraniem tak w sumie mieściło się między, opisaną wyżej, sceną Zwiastowania a narodzinami Jezusa. Czyli, biologicznie rzecz biorąc, jakieś 9 miesięcy jej ciąży. Od niepokalanego poczęcia do narodzenia Zbawiciela – i świetnie, zrobiła swoje, nie jest ważna. A tymczasem rola Maryi tak naprawdę dopiero się zaczęła – jako Matki Jezusa, tej, która Go wprowadzała w życie, wychowywała, uczyła. I, zgodnie z tą gorzką obietnicą Symeona, jej serce, duszę miał przeniknąć miecz w momencie, kiedy wypełnić się miała misja Mesjasza (Łk 2, 34). Żeby to się stało – jej droga była daleka, i nie skończyła się także pod krzyżem jej Syna. Także ona tworzyła pierwszą wspólnotę Kościoła, pozostawiona jako Matka dla wszystkich nas i każdego z osobna (J 19, 26-27). 
Znowu ten tekst – jak dwa wpisy wstecz – zaczyna się kontekstem historycznym. Bo to nie jest bajka, najładniejsza nawet, z morałem, ale konkretna historia konkretnych ludzi, osadzonych w czasie i przestrzeni, w których życiu zadziałał i wręcz z hukiem wstąpił Bóg. 
O czym jest ten tekst? O niesamowitym spotkaniu, które stanowi dowód na to, że warto rozmawiać z Bogiem. Wszystko zaczęło się dla Maryi od tego, że Boże Słowo przyszło do niej w postaci anioła. Nie Boga z duchowym supermanem (a właściwie superwoman), nie Boga z herosem czy tytanem wiary – a młodą dziewczyną, dla której ta rozmowa miała przewrócić do góry nogami wszelkie plany i życiowe jakieś tam założenia (w końcu de facto stała się ciężarną bez udziału mężczyzny, będąc obiecaną Józefowi, z którym jeszcze nie mieszkała – mało problemów?). Skąd jest dialog, jak się nawiązuje? Bo Maryja Bogu odpowiada – ta jej odpowiedź to właśnie wiara. I tak jest z każdym z nas. 

My mamy z tym bardzo duży problem, bo mamy w naturze być we wszystkim pierwsi, najlepsi, wyprzedzać innych i przodować. A pomijając to, że w drodze pomiędzy Bogiem a człowiekiem to zawsze Bóg wykonuje te 99 kroków na 100, to równocześnie zawsze On działa pierwszy, to On się odzywa na początku – my tego najczęściej nie ogarniamy, bo jesteśmy zbyt zajęci sobą, swoimi planami, realizacją zamiarów, ustawianiem się w życiu, żeby w ogóle zauważyć Jego delikatny Głos. On nigdy się nie narzuca, to nie w Jego stylu. My możemy co najwyżej – i aż – odpowiedzieć na Jego łaskę, tak jak Maryja. 

Na czym polegał fenomen Maryi? Że nie uciekła. My się bardzo często boimy i pod wpływem – często nieuzasadnionego – strachu podejmujemy dość dziwne i raczej niewłaściwe decyzje. Zresztą nie sądzę, aby ktokolwiek (ja też) zachował jakiś wybitny stoicki spokój w sytuacji podobnej do tej, w której znalazła się Maryja: siedzę sobie, a tu anioł i zaczyna mi przedstawiać plan zbawienia ludzi ze mną w roli głównej. Maryja chciała z Bogiem współpracować, pozwolić Mu działać jej życiem i w jej życiu. Czy zakładała, w ciemno, że to będzie lekkie, łatwe i przyjemne? Nie sądzę. Ale wiedziała, albo może bardziej: czuła, że to będzie dobre i jest potrzebne. Wierzyła Bogu, że wie, co robi i już w samym tym jest wzorem dla mnie i dla ciebie: uczniowie Jezusa mieli problem z wiarą bezpośrednio nawet po Zmartwychwstaniu! Ona nie, mimo że w tym momencie ten Jezusek dopiero począł się pod jej sercem, Jego serce zaczynało bić pod jej sercem. 
Tu właśnie bardzo często jest podstawowy, a może i jedyny dramat człowieka. Nie chce mi się. Ty, Panie Boże, to zrób to, tamto, poukładaj to, rozwiąż moje problemy – bo wiesz, mi to się nie chce… Jemu musi się chcieć, a mnie? No, bez przesady. To nie jest tak, że przed Maryją stanął anioł i w tym momencie stała się półbogiem, który telepatycznie kontaktował się z Trójcą Świętą. Ona wysłuchała słów Pana, przetrawiła, według mnie po prostu przemodliła w sobie i dała Bogu odpowiedzieć – tak, chcę, działaj przeze mnie. To wystarczy – jeśli pozwolimy Bogu działać swoimi rękami, oddamy się Mu jako narzędzia, którymi będzie mógł rozdzielać dobro. Nierzadko pojawia się retoryczne pytanie – a co by było, jakby Maryja odmówiła? Nic. Bóg znalazł by sposób, aby zrealizować zbawienie inaczej. To nie ma znaczenia. Liczy się to, jaką ty Mu dajesz odpowiedź. 
I jeszcze jedno. Wiara, taka jaką miała Maryja, jaka uzewnętrzniła się w tym jej fiat, to nie jest jakiś bonus dany na całe życie, ot, po prostu: raz się trafił i jest na wieki wieków. Nad wiarą trzeba pracować, trzeba o nią walczyć i trzeba ją pielęgnować – a równocześnie na różnych etapach (dziecko, nastolatek, dorosły, rodzic, dziadek) na swój wyjątkowy sposób ją odkrywać na nowo. Bo ona ma sens tylko wtedy, kiedy jest świeża. Tak samo, jak ta wiara dojrzewała w Maryi i z Maryją – tak samo ma dorastać ze mną i we mnie. Nie jestem w stanie nawet sobie wyobrazić, ile ona musiała mieć wątpliwości, kiedy Jezusa za życia prześladowano – a jednak, wytrwała, i pod krzyżem poza nią była garstka (z apostołów zaś tylko najmłodszy Jan). 
Pokaż Bogu, że ci się chce, i że chcesz z Nim współpracować. To znaczy naprawdę bardzo dużo. I wystarczy, 

Licz się ze słowami

Można patrzeć w Jej spaloną słońcem twarz, w której widać to, co nosi w sobie w głębi. Była kobietą trudnych życiowych doświadczeń: była wdową, przeżyła śmierć swojego Dziecka, ale doświadczyła też zmartwychwstania. Maryja była niezwykle mocno związana z Bogiem, a jednocześnie była bardzo ciepła i otwarta na ludzi. 

Czego Ona się domaga, patrząc na nas? Nigdy nie przestaje być Matką – i dlatego chce, by dzieci były razem, by móc je zgromadzić przy wspólnym stole, zwłaszcza przy tym szczególnym stole, który nakrywa Jej Syn. I cierpi, gdy brakuje jakiegoś dziecka, bo nie chce albo nie może przy stole usiąść. 

Gdy w niedzielę wychodziliśmy z Krakowa, mieliśmy nic: dwie ryby i pięć chlebów, to niewiele jak na tyle tysięcy osób. Tam jednak była obietnica: Bóg nas nakarmi. I nakarmił nas: Słowem, Sobą, życzliwością spotykanych ludzi. A dziś Maryja, spotykając się z Nim i z nami przy jednym stole, prosi: zróbcie wszystko, cokolwiek On wam powiedział w tym czasie. Wtedy na nowo Go spotkacie i rozpoznacie w swoim życiu.

To słowa o. Maciej Chanaka, opiekuna krakowskiego duszpasterstwa młodzieży „Przystań”, które wypowiedział w jasnogórskiej kaplicy Cudownego Obrazu na zakończenie tegorocznej dominikańskiej pielgrzymki pieszej. Trafiłem na nie zupełnie przypadkiem, a jednak… chyba nigdy nie słyszałem słów tak bardzo prostych, a jednocześnie chyba odzwierciedlających i oddających to, co czuję do Maryi. 
Przełom lipca i pierwsza połowa sierpnia to czas, w którym z całej Polski (najdalsza chyba z Helu?) wędrują pielgrzymi do Matki Boskiej Częstochowskiej. Pieszo nie pielgrzymowałem nigdy, rowerem zdarzyło się (ostatni raz 10 lat temu) trzy razy. Jest to niesamowity czas, a w tych pokręconych czasach lansowania zupełnie dziwnych wartości jeszcze bardziej niezrozumiałe – dotknięte Bożym palcem i Jego tchnieniem? – wydaje się to, że ludzie decydują się poświęcić de facto cały urlop (pewnie ok. 20 dni) na to, aby się modlić i wziąć udział w pielgrzymce, bez względu na pogodę, czy skwar, czy deszcz, wędrując i prosząc Boga za wstawiennictwem Maryi. 
Jak to powiedział o. Chanaka, należy uważać na to, o co się Maryję prosi. Z Bogiem można żartować, zmagać się i kłócić (czasami nawet trzeba!) – ale Bóg, i Maryja jako pośredniczka także, bardzo serio traktują wszystkie kierowane do Niego i przez nią prośby. Ale to nie powód do lęku – ale do ufności, zawierzenia Bogu i otwarciu się na Maryję i to, jaki wzór ona daje. Dla mnie… od roku, kiedy odeszła moja Mama, to Ona jest dla mnie tutaj jedyną Matką. To też zmienia perspektywę. Dlatego nie można się obawiać i wręcz trzeba prosić o sprawy i rzeczy wielkie, te najbliższe sercu, nawet gdy są to kwestie tak dziwne i trudne, że jakby niewykonalne. 
Nikt tak bardzo jak ona nie był człowiekiem – z całym Jej wybraniem i misją Matki Boga-Człowieka, ale też całym bólem i cierpieniem, jakie później się z tym wyborem wiązały i stanowiły jego konsekwencję, przez całą drogę krzyżową, aż pod krzyż, a potem do pustego grobu – ale to nie koniec, bo i do wieczernik przepełnionego zmartwychwstaniem. 
Trochę mnie kłuje w uszy, jak przy różnej maści nowennach pojawiają się kartki z intencjami, a w nich sformułowania: „mateńka”, „mateczka”. Nie wiem, może to nie moja wrażliwość, ale ja to odbieram jako określenia takiej cukierkowej królowej, statuetki, ślicznie ubranej figurki na podeście. Nie przekonują mnie też te złocenia, tzw. sukienki. Co, wybacz, z moim odbiorem Maryi chyba niewiele ma wspólnego – o czym także dowodzą tłumy pod wizerunkiem jasnogórskim: ani pięknym, ani specjalnie wesołym, po prostu zwykłym, doświadczonym życiem ze wszystkimi jego bagażami, ale i radościami. 
Ale Maryja nie jest żadną boginką, półbogiem, jedną z trzech osób Trójcy Świętej (bo i takie rzeczy można usłyszeć). Jest naszym drogowskazem przez Jezusa ku Bogu. I chyba najważniejsze, co w Piśmie Świętym się Jej dotyczy, to krótkie zdanie (zwróć uwagę: Matka Boża praktycznie nic nie mówi na kartach Ewangelii, jedynie kilka wypowiedzi), wypowiedziane w momencie początku działalności Jej Syna: „zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”. 
Taka matczyna zachęta dla upartego i twardego serca – serca każdego z nas. Bóg nigdy nie stawia przed nami zbyt wiele, to tylko nam się tak może wydawać. A ona zachęca – nie daj się, uwierz Mu, zawierz Mu i działaj tak, jak On to wskazuje. Otwórz się i przyjmij to, co On pozwala każdego dnia ci odkrywać i zrozumieć – i wtedy to nie będzie jednorazowe doświadczenie, ale trwałe, niejako ciągłe i codzienne odkrywanie i przyjmowanie Bożych darów i Jego planów w stosunku do mnie. 

Mama inaczej

Dzisiaj nieco inaczej, nie stricte o liturgii słowa jak zwykle. Bo o uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny chodzi, dla innych Matki Bożej Zielnej, jeszcze dla innych rocznicę (123) tzw. cudu nad Wisłą, czy też po prostu – zupełnie po świecku, bez akcentu maryjnego – święto Wojska Polskiego. 
Po prostu uświadomiłem sobie, że od czasu odejścia mojej Mamy – zaraz będą 2 miesiące – sytuacja jest zupełnie inna, i tak po ludzku jako dla człowieka wierzącego mam teraz inną Mamę, właśnie Maryję. Mimo, że – jak wierzę – i jedna, i druga są teraz częścią wiekuistej radości, do której my wszyscy zmierzamy. Z tego zaś płyną jakby dwa dla mnie wnioski. Po pierwsze, te wielokrotne w ciągu roku wspomnienia, święta i uroczystości maryjne to kolejna okazja, aby wspomnieć Mamę. Może nie we Wniebowzięcie, ale wczoraj, była ku temu fajna okazja – spotkaliśmy się z właściwie jedyną bliższą zbliżoną wiekowo do nas rodziną ze strony Mamy, siłą rzeczy były wspomnienia o prababci, babci i Mamie. Tak pozytywnie, bez użalania się. Po drugie, to dni, kiedy uświadamiam sobie od tego krótkiego czasu, jak wiele jest mądrości w tym, że Kościół wzrok wierzących raz po raz kieruje właśnie na nią – na Maryję. Bez znaczenia, czy w tajemnicy jej wniebowzięcia, szkaplerza, zwiastowania Pańskiego, królowej różańcowej czy w jakiejkolwiek z postaci, w których na przestrzeni wieków przypominała o sobie ludziom, przynosząc kolejne łaski. I po trzecie – że chyba właśnie ci, którzy już po ludzku swojej Mamy nie mają na ziemi, szczególnie to zauważają. 
A liturgia, ewangelia tego dnia (Łk 1,39-56) pokazuje bardzo wielką pokorę i chęć bycia użyteczną ze strony Maryi. Sama, w cudowny sposób nosząc pod sercem Syna, za przeproszeniem tłucze się kawał drogi do dalekiej i starszej krewnej Elżbiety, po czym następuje jakby pierwszy dialog Jezusa z Janem: dwójka nienarodzonych ludzi – Bóg-Człowiek i ostatni z proroków, który wskaże Go, dają znać o niezwykłości dziecka Maryi, co staje się zrozumiałe także dla Elżbiety. Maryja wędruje, aby pomóc, aby wspierać – a jednocześnie nie przestaje dziękować Bogu za wyróżnienie, jakie ją spotkało, doceniając wyjątkowość swojej sytuacji, nawet jeśli nie do końca była świadoma tego, co ją czeka w przyszłości. Działa, żyje i nie przestaje dziękować Bogu za to, czym ją obdarzył – otwarta na wszystko i potrafiąca to, co ją spotyka, przyjmować w duchu wiary i zawierzenia. I o ile samo to nie czyni ją tym, kim się w historii Kościoła stała, to jednak być może właśnie dlatego ją, a nie kogo innego, Bóg wybrał na matkę tak Jego Syna, jak i – ostatecznie, na podstawie słów Jezusa z krzyża – na matkę całego Kościoła i wszystkich ludzi, symbolicznie reprezentowanych przez umiłowanego ucznia. Niby takie proste sprawy – a sam wiem, jak ciężko z tym jest. 
Bardzo trafiła do mnie w tym roku modlitwa przy błogosławieństwie ziół w tym dniu, są tam m.in. takie słowa:

Zachowaj je od zniszczenia, aby wzrastały, radowały oczy, przynosiły jak najobfitszy plon i mogły służyć zdrowiu ludzi i zwierząt. A gdy będziemy schodzić z tego świata, niechaj nas, niosących pełne naręcza dobrych uczynków, przedstawi Tobie Najświętsza Dziewica Wniebowzięta, najdoskonalszy owoc ziemi, abyśmy zasłużyli na przyjęcie do wiecznego szczęścia.

Kapitalne porównanie. My jako ludzie otrzymujemy nie tyle do panowania, co do wykorzystywania dobra w postaci tego, co rośnie, kwitnie – i w tym dniu przynosimy plony tych roślin z prośbą, aby Bóg im błogosławił dla dobra wszystkich (nie tylko ludzi!) swoich stworzeń na tym świecie. I jednocześnie żywimy nadzieję, wierzymy, że tak samo sytuacja będzie wyglądała w Dniu Sądu: tacy sami my z naręczami dobrych spraw i rzeczy, tylko że tymi zgromadzonymi i jakoś tam wypracowanymi przez siebie za pomocą tego, co dobry Bóg dał do wykorzystania. Mama zawsze lubiła kwiaty, dużo ich było w domu, często je przynosiła i zbierała – sama, nigdy kupne. Tak, zdecydowanie ten obrazek bardzo do mnie trafia – Mama idąca z naręczem kwiatów (jeśli to by miały być dobre uczynki, to na pewno wyjątkowo spory bukiet by się uzbierał) na spotkanie z Odwieczną Miłością. 
W tych dniach wraca także różaniec, modlitwa przez wielu – przeze mnie także czasami – niedoceniana. A bo to takie bezmyślne klepanie – nie da się ukryć, wtedy nie ma sensu. Jednakże ja w niej widzę bardzo duży sens, ponieważ jest w ten sposób uniwersalna, że małą koronkę zmieścisz wszędzie, aby w jakimkolwiek momencie dnia (no, może poza kierowaniem pojazdami – tu jednak radził bym skupić się na jeździe) powierzyć Bogu przez Maryję wszystkie sprawy swoje, i nie tylko swoje: radości, porywy serca i dziękczynienie oraz prośby. Tu nie trzeba wymyślać epopei w ramach rozważań. Czasami wystarczy dosłownie jedna myśl – to ma być modlitwa szczera, z serca, twoja. 
I wreszcie ostatnia myśl, często wracające słowa pieśni, która szczególnie mi się wbiła w pamięć, bo zasłyszana przy/w jednym z podhalańskich kościółków, z pięknym widokiem Tatr, urokliwymi kapliczkami tu i tam czy sanktuarium dominikańskim na Wiktorówkach:

1. Dobra Matko i Królowo z Jasnej Góry,
Z wdzięcznym sercem dziś ku Tobie wznoszę wzrok,
Nie potrafię podziękować za Twe Serce,
Którym wspierasz każdy czyn mój, każdy krok.

Ref. Jesteś tuż obok mnie, jesteś ze mną,
W rannej mgle, w słońcu dnia i w noc ciemną.
Wspierasz mnie, chronisz mnie w swych ramionach.
Jesteś tuż obok mnie w każdy dzień.

2. Gdy upadam, Ty wyciągasz do mnie ręce,
Gdy mi ciężko, Ty oddalasz to, co złe.
Twą obecność czuję zawsze, czuję wszędzie,
Z Tobą, Matko, tak radosne serce me!
 
3. Choćby chmury przysłoniły Cię, Maryjo,
I zginęła gdzieś za nimi Twoja twarz,
Wiem, że Serce Twe i oczy zawsze żyją,
Wiem, że jesteś przy mnie blisko, wiem, że trwasz.

Jasnogórska mistrzyni drugiego planu

O tym, że dzisiaj jest uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej, dowiedziałem się dzisiaj rano… z Metra, z tekstu Jana Turnaua. Kto by pomyślał. Jeszcze kilka lat temu sam byłem jakby chodzącym kalendarzem liturgicznym. Dzisiaj celowo kupuję co roku książkowy z Edycji, żeby być na bieżąco. 
Częstochowa. Miejsca dla mnie bardzo ważne, z którym wiąże się wiele wspomnieć, myśli i odczuć. Nie mam pojęcia, kiedy pierwszy raz tam trafiłem – pewnie ok. 20 lat wstecz. Pomiędzy 10 a 20 rokiem życia bywałem tam pewnie raz w roku, a nawet i częściej (jak choćby na dwóch różnych pielgrzymkach maturalnych). Wracałem tam z chęcią, żeby nabrać powietrza, odpocząć. Spacer czy modlitwa (różaniec, droga krzyżowa) na wałach. Cisza majestatycznej bazyliki, gdzie można w spokoju usiąść, pomodlić się czy pomyśleć, wpatrując się w łańcuszek penitentów do wielu konfesjonałów. Zaduma w wieczerniku. Ulubiona, odkryta nie tak szybko, kaplica wieczystej adoracji, po schodach koło zakrystii do góry, jakby zawieszona nad kaplicą Cudownego Obrazu – cisza, wielka prostota wystroju, i On – obecny w Chlebie Życia. Tak, kaplicę wymieniam na końcu… Bo jakoś nigdy tłumy walące tam mnie nie pociągały. Nowa (nawet nie świecka) tradycja pt. za wszelką cenę być na odsłonięciu Obrazu – niecałe 2 minuty, i potem Msza po Mszy przez cały Boży dzień. Apel Jasnogórski – rozumiem, ale to mnie nie przekonało.

Częstochowa, Jasna Góra, jako miejsce, gdzie w pewnym momencie, dokładnie już nie pamiętam, kiedy, uświadomiłem sobie bardzo dobitnie, że moja droga to kapłaństwo. Jak życie pokazało – a ja nie narzekam – poczucie to, którego realizacji poświęciłem kilka lat, było błędne. Jasna Góra, a konkretnie kapłańska kaplica w Domu Pielgrzyma, gdzie późną pewnie wiosną AD 2004 odbyłem wieczorem bardzo ważną rozmowę na temat powołania, planów z ówczesnym katechetą, księdzem nie dość, że młodym, to bardzo mądrym i rozważnym. 
Tyle emocji, wspomnień, myśli i odczuć. Skąd to? Pewnie dzięki Maryi. Tej, która dzisiaj – w tym pierwszym momencie, kiedy Jezus dokonał (zresztą na jej prośbę) cudu – dyskretnie, ale troszczy się, w ewangelicznym obrazku konkretnie za nowożeńców z Kany Galilejskiej. Z odpowiedzi Jezusa, lekko strofującej wręcz, można wywnioskować, iż trochę zganił matkę za to, że oczekiwała od Niego działania w tej sprawie. Nie zmieniło to faktu, że pomógł, stał się cud, woda stała się winem. Chyba trudno by w dniu poświęconym właśnie jej – Jasnogórskiej Królowej Polski, Czarnej Madonnie – o bardziej pasujący obrazek ewangeliczny. 

Matka Boża jako ta, która zawsze jest obok, czuwa i ma rękę na przysłowiowym pulsie. I wie, że Syn zawsze wysłucha, gdy przez jej ręce ten czy tamten nieszczęśnik powierzać będzie swoje sprawy, prosić, błagać, czy dziękować.Taka modlitwa i wiara w pośrednictwo Maryi nie jest czymś niewłaściwym, sprzecznym z nauką Kościoła. Odkupiciel jest jeden, a Maryja tylko kieruje – nasze oczy ku Niemu, i nasze modlitwy do Jego serca. Może to i „tylko” – ale jak wielu doprowadza do Niego? Przecież Maryja, ani na kartach ewangelii (obecna, ale jakby na drugim planie), ani w tradycji Kościoła, nigdy nie stawia sama siebie w centrum. To także drogowskaz – doskonałość można osiągać nie tylko na pierwszym planie.

Łaska u Boga dla każdego – ale czy ją zauważasz?

Bóg posłał anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą,. Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca. Na to Maryja rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Anioł Jej odpowiedział: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Na to rzekła Maryja: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa! Wtedy odszedł od Niej anioł. (Łk 1,26-38)
Pobożność maryjna nigdy nie była moją mocną stroną. W sumie, sam tego nie rozumiem – ale tak po prostu jest. Z drugiej strony – różaniec jest jedną z moich ulubionych modlitw. Nie da się zaprzeczyć – chrześcijanie od samego początku Maryję traktowali i opisywali jako szczególnie przez Boga wybraną, wyróżnioną – określano ją, także w pismach Ojców Kościoła przymiotnikami czysta, bez grzechu, niewinna, bez skazy. Święto jej poczęcia w Kościele funkcjonuje formalnie od przełomu VII i VIII w.n.e. 
Co ciekawe – Kościół zachodni nie jest w pełni spójny i jednomyślny, w aspekcie historycznym, gdy chodzi o prawdę o Niepokalanym Poczęciu Matki Bożej. Kto ją kwestionował? Nikt inny, jak Doktor Anielski – mój imienni, Tomasz z Akwinu, święty; czy również czczony jako święty – Bernard z Clairvaux. Ich zdaniem – niemożliwe jest niepokalane poczęcie, jako że stoi w sprzeczności z innymi dogmatami:
  1. powszechności grzechu pierworodnego – każdy człowiek, więc Maryja także, jest nim skażony
  2. powszechności zbawienia ludzi przez Jezusa – każdego, Maryję także, zbawił Jezus
Problem jakoby rozwikłał nieco później Jan Duns Szkot, który rozumował następująco – ochrona Maryi przed grzechem pierworodnym miała miejsce na mocy odkupieńczego zwycięstwa Jezusa Chrystusa. Bóg o nim – o zwycięstwie Jego nienarodzonego Syna – już wiedział, i wyróżnił Maryję jakby z góry, wiedząc jaką rolę odegra w historii zbawienia, dając życie Zbawicielowi. 

Od 1477  r. święto Niepokalanego Poczęcia obchodzono już w Rzymie, zaś począwszy od pontyfikaty Piusa V – w całym Kościele katolickim. Kościół wschodni nigdy dogmatycznie o tej kwestii się nie wypowiedział – jako że w jego łonie istniała i istnieje w tym zakresie zgodność, brak wątpliwości co do faktu niepokalanego poczęcia. 
Z czysto teologicznego punktu widzenia, warto rozróżniać dwa zagadnienia, często mylone:
  1. niepokalane poczęcie – ustrzeżenie Maryi od momentu jej poczęcia od grzechu pierworodnego (cud w sensie moralnym)
  2. dziewicze poczęcie – poczęcie przez Maryję w sposób ponadnaturalny, pozostając dziewicą, Jezusa – Boga-Człowieka (cud w sensie odstępstwa od praw natury)
Tyle ciekawostek. To, co dzisiaj w kościołach usłyszymy – a powinniśmy się pofatygować (nie jest to mus – ale jeśli jest możliwość, we Mszy winniśmy uczestniczyć) – jest bardzo ludzkie. Pokazuje, że Maryja nie jest żadną Maryjką, oderwaną od rzeczywistości, zawieszoną gdzieś pomiędzy ludźmi a Bogiem malowaną na błękitny kolor śliczną panienką w zwiewnej szacie – że była konkretną osobą, człowiekiem, który żył w konkretnych czasach, w konkretnej rzeczywistości, w rodzinie. 
Czy Maryja spodziewała się czegoś takiego? Czy przeczuwała coś? Myślę, że nie. Ale jednocześnie – była otwarta na to, co mówił do niej Bóg. A już bardziej konkretnie, indywidualnie niż poprzez anioła trudno by sobie wyobrazić rozmowę Boga z człowiekiem. Już sam fakt tego, jak to wydarzenie się odbyło – wskazuje na szczególne wybrani Maryi. Wiedziała, że życie człowieka szczęśliwego to trafne i prawidłowe odczytywanie wezwania Boga i realizowanie tego, do czego nas przeznacza, ku czemu On nas kieruje. Nie przeciwko Bogu, wbrew Niemu – ale zawsze z Nim, drogą przez Niego wskazaną. Dlatego tak bardzo pasują do liturgii słowa dzisiejszego II czytania:
Niech będzie błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa; który napełnił nas wszelkim błogosławieństwem duchowym na wyżynach niebieskich – w Chrystusie. W Nim bowiem wybrał nas przez założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa, według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski, którą obdarzył nas w Umiłowanym. W Nim dostąpiliśmy udziału my również, z góry przeznaczeni zamiarem Tego, który dokonuje wszystkiego zgodnie z zamysłem swej woli po to, byśmy istnieli ku chwale Jego majestatu – my, którzyśmy już przedtem nadzieję złożyli w Chrystusie (Ef 1,3-6.11-12).
Błogosławiony = szczęśliwy. Błogosławiony = taki, przez którego Bóg innym błogosławi, który w oczach innych jest przejawem błogosławieństwa Boga. To właśnie Bóg przez anioła dobitnie, prosto w twarz, powiedział Maryi: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą. Pełnia łaski to właśnie błogosławieństwo. Co to wszystko znaczy? Że mamy od Boga dane już na starcie życia to wszystko, co jest naprawdę potrzebne – wszelkie umiejętności, dary, talenty, cnoty. Potrzebne do kształtowania relacji zarówno na linii ja-Bóg, jak i ja-drugi człowiek. Mamy to wszystko – tylko musimy to rozwijać, pielęgnować, pomnażać – co jest niemożliwe, jeśli człowiek najpierw nie uświadomi sobie… że to ma. Najpierw te dary trzeba zrozumieć, docenić i zechcieć je przyjąć. Dopiero wtedy można z nich czynić jakikolwiek użytek. 
Oczywiście, można to odrzucić. A nawet nie tyle – tylko uważać, że temu czy tamtemu Bóg dał więcej, zostali lepiej obdarowani, potrafią coś czego ja nie umiem. Można. Tylko że do niczego to nie prowadzić, poza zawiścią i zazdrością, za którymi pójdzie brak poczucia własnej wartości, odczucie bezsensu i braku perspektyw. Bardzo mało konstruktywne. Ale tego właśnie chce Zły – tak nas przedstawić w naszych własnych oczach – żeby móc powiedzieć widzisz, jak cię ten zły Bóg urządził, jak cię beznadziejnie stworzył? Ale to nie tak. Bóg nas stworzył, odpowiednio wyposażając, i zostawiając wolną wolę. To, kim i jak się stajemy, zależy już od nas – i od tego, jak te dary wykorzystamy, czy w ogóle je wykorzystamy, czy je zauważymy. 
Te błogosławieństwa, jakie nam Bóg dał u progu życia, to punkt odniesienia, drogowskaz na przyszłość – jak żyć, żeby żyć dobrze. Ale życie to nie sielanka, a walka – walka o ludzkie dusze, o zbawienie. Maryja też nie miała lekko – jeszcze przed porodem musiała tłuc się kawał przez pustynię, żeby dotrzeć na spis ludności. Poród w, dosłownie, bydlęcych warunkach. Później ucieczka z nowonarodzonym dzieckiem, lata ukrywania się w Nazarecie. Józef nie żył chyba długo – więc trud samodzielnego wychowania i utrzymywania dorastającego Syna. Aż do końca – po ludzku dramatycznego – gdy najpierw widziała Syna cierpiącego, biczowanego, wlekącego się na Golgotę pod ciężarem krzyża, a potem patrzyła na Jego krzyżowanie i śmierć. Nie każda matka, nie każdy ojciec musi przejść coś takiego – nie. Ale każdy z nas ma swoje krzyże, które prędzej czy później musi donieść. Można Bogu złorzeczyć z tego powodu – a można, jak Maryja, rozważać w swoim sercu wszystko i u Boga właśnie szukać odpowiedzi i ukojenia. 
Maryja to przede wszystkim wzór zdecydowania, konkretu. Tak, dzisiaj bardzo wiele osób – mimo najszczerszych chęci – właśnie z decyzyjnością ma problemy. A przecież to właśnie jest kluczowe. Mogła powiedzieć aniołowi Wiesz co, muszę się zastanowić, naradzić z Józefem, przemyśleć to – przyjdź jutro albo za kilka dni. Mówiąc szczerze – najbardziej wierząca osoba w takiej, jak Maryja sytuacji, pewnie tak właśnie by zrobiła, i nic dziwnego, skoro przed chwilą anioł przysłany przez Boga pyta ją, czy nie chciała by przypadkiem zostać matką Syna Bożego. A jednak – nie. Szybka i konkretna decyzja, choć zaważy ona na całym jej dalszym życiu. Czy się czymś sugerowała? Może tymi słowami Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Takie wprost potwierdzenie – Bóg tego chce, On da siłę i łaskę, a z Nim nie ma rzeczy niemożliwych. Podjęła trudną decyzję, w duchu pokory, nawet gdy w głębi duszy była przerażona całością tego, co się działo. Ale zdecydowała. Sama. Tu i teraz – tam, gdy było to potrzebne. 
Radykalizm to cnota, której nam bardzo często brakuje. Albo z jednej strony lekceważymy kwestie ważne, podejmując w nich decyzje pod wpływem impulsu, ociągając się z kolei z decydowaniem w sprawach trywialnych. Albo z drugiej strony – w ogóle uciekamy przed podejmowaniem jakichkolwiek decyzji, odwlekamy je ile się da. W myśl zasady – nie ja podejmę decyzję, nie do mnie będą mieli pretensje. Idealne – zero odpowiedzialności. Ale tak się nie da.
Co nam mówią te wszystkie słowa? To, co zacząłem pisać wyżej – że Maryja to człowiek, jak każdy z nas. Żaden pozłacany świątek. Maryja jest dla nas wzorem, bowiem przy założeniu, że była niepokalanie poczęta, stanowi jakby pierwowzór tego, kim człowiek miał być w Bożych oczach. Istotą czystą, dobrą, nieskażoną, stworzoną na Jego własne podobieństwo. Maryja została dana Kościołowi i ludziom, aby o tym przypomnieć – nie tylko po to, co akcentuje się zawsze i wszędzie, że urodziła Jezusa, Syna Bożego. Jezus był połączeniem dwóch istot, dwóch natur, w jednym ciele – pozostając Bogiem, stał się człowiekiem. Maryja jest, i zawsze była człowiekiem. Tylko człowiekiem – ale i aż człowiekiem, w znaczeniu tego słowa takim, jakimi ludzie mieli być od początku w Bożym zamyśle. 

Ktoś mógłby powiedzieć – ta to miała dobrze – bo Bóg swoją łaską uchronił ją od skażenia grzechem pierworodnym, no a my się z nim rodzimy i musimy sobie dawać radę. Tak, musimy. To jest jeden z głównych celów naszego życia – nauczyć się odbierać i nadawać na tych samych falach, jak Bóg. Wsłuchiwać się w Niego i żyć tak, aby to co On mówi, i to, co ja robię, było zgrane, pasowało do siebie, komponowało się w spójną i dobrze brzmiącą całość. 
Jakaś rada? Tak, przyglądać się Maryi. Nie ma jej w ewangeliach za dużo, a jak jest – najczęściej na drugim albo i dalszym planie. Ale pozostaje niedoścignionym wzorem. Co robiła? Nic nadzwyczajnego. Robiła swoja i zawierzała to wszystko, co wokół niej było, Bogu; rozważała wszystko w swoim sercu. Tylko tyle. Warto spróbować. Już teraz – nie czekając, czy Bóg i do mnie ześle swojego anioła. A co, jeśli już nie raz to robił, a ja go po prostu nie zauważyłem? Trudno. Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Zacznij swoją przygodę z Nim w takim razie od dzisiaj. Ale konsekwentnie.