Cieszmy się prostotą zbawienia!

 On znowu się narodził, pokój Wam!
Jezus przychodzi, tak po prostu – z wszystkich ludzkich możliwości wybrał tę najprostszą. Po prostu urodził się z żłóbku, w biedzie, opuszczeniu. Paradoks. Jakby od początku chciał pokazać, że nie zawsze to, co największe i najbogatszejest najważniejsze, najlepsze. Że nie o to chodzi, żeby mieć – ale żeby być. A my? Przycho­dzimy do Niego jak pastuszkowie, którym anio­łowie powiedzieli o Jego narodzeniu, jak mędrcy, którym ukazała się gwiazda. Po domach świętujemy wigilię, łamiemy się opłatkiem, zapominamy urazy, przebaczamy sobie nawzajem winy, składamy życzenia, obdarowujemy się prezentami. Śpiewamy kolędy, staramy się nacieszyć tym wszystkim – żeby tej atmosfery i klimatu świąt wystarczyło, na zapas.

Niech te święta to nie tylko jedzenie i zabawa – ale też jakiś czas rachunku sumienia z tego, jak ten rok wyglądał. Żeby to świętowanie było przesycone radością płynącą nie tyle z prezentów, co z przyjścia Pana, który kolejny raz chce odwrócić nasz wzrok od problemów codzienności i pokazać, że On cały czas nadaje sens wszystkiemu, co każdego z nas spotyka. Żebyśmy umieli choć przez chwilę cieszyć się prostotą zbawienia. Żebyśmy potrafili w tym czasie znaleźć w sobie siłę na pojednanie z tymi wszystkimi, z którymi coś nas w ciągu roku podzieliło.

Żebyśmy potrafili kochać, przyjmować miłość i żyć miłością. Żebyśmy potrafili ciągle na nowo odkrywać proste cuda dnia codziennego, i z nich czerpać siłę. Żeby to wszystko, co sercem będziemy przeżywać w tych dniach, naładowało nas wiarą, nadzieją, optymizmem i siłą na cały nadchodzący rok – dosłownie, na zapas. Żeby światło, które Jezus przyniósł każdemu człowiekowi, paliło się w nas nieustannie z taką samą mocą. Żebyśmy silni Jego siłą potrafili wejść w nowy rok, stawić czoło nowym wyzwaniom i pod koniec AD 2012 powiedzieć, że zrobiliśmy coś dobrego, że biorąc coś z życia – daliśmy też innym coś z siebie.

Błogosławionych, zdrowych, spokojnych, rodzinnych, pełnych miłości świąt Narodzenia Pana!

do posłuchania

Prawdziwej radości

Niedziela Zmartwychwstania AD 2011
(XV stacja Drogi Krzyżowej w krypcie katedry w Katowicach;  Joanna Piech, Ewa Sidorowicz (1992 r.) fot. Józef Wolny)

Jesteśmy ludźmi, którzy uwierzyli w miłość, którzy przynoszą do ołtarza swoje serce, czasem obolałe i utrudzone – przez ataki zewnętrzne, przez politykę, układy gospodarcze, utrudzone przez sytuacje w rodzinie, utrudzone często przez trudne dzieje swojego życia, utrudzone przez swoje własne słabości. Nie bójmy się, bo to jest tylko ten kamień, który je przygniata. W naszym sercu jest autentyczna miłość, która zmartwychwstaje – swoje połamane życiorysy chcemy odczytać, nadać im sens przez pryzmat nie tylko krzyża, ale i pustego grobu.

Życzymy, abyśmy z pomocą Pana Jezusa zmartwychwstawali każdego dnia z grobów naszej małości, problemów, trosk i kłopotów, byśmy nie tracili nadziei. Życzymy tego wszystkiego co sprawi, że Zmartwychwstanie będzie Zmartwychwstaniem, a nie świętem ku czci baranków z cukru, kurczaczków, palemek i plastikowych zajączków. Tej prawdziwej wiary, prowadzącej do wolności, w której jest miejsce także na niepewność, ale równocześnie zaufanie. To z nimi w sercach, jakby po ciemku, jeszcze po omacku idziemy w wielkanocną niedzielę do grobu, skąd promienieje prawdziwe światło. Powracamy tu co roku, czasami może jakby z przyzwyczajenia, ale pełni tej samej tęsknoty i nadziei. Wierząc, że Jego już tam nie ma.

Potrafimy przeżyć Wielki Czwartek, zapłakać w Wielki Piątek, wyciszyć się w Wielką Sobotę. A w Wielką Niedzielę? Pilot i takie rodzinne święta. Jednak – znowu święta. Może wreszcie uwierzymy, że Chrystus naprawdę zmartwychwstał. Może tym razem staniemy przed rzeczywistością pustego grobu świadomie – a nie przechodząc koło niej mimochodem, ot tak.

Radości! Ale tylko tej prawdziwej. Uwierzyć w to, co tam się dokonało – to naprawdę wyzwanie.

Stało się ciałem, oświeca – a my dalej swoje?

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz /posłanym/, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy. (J 1,1-14)

W samą tylko uroczystość Narodzenia Pańskiego Kościół przytacza nam, w zależności od tego, kiedy na Mszę pójdziemy, kilka zupełnie innych tekstów. Ten, specyficzny bardzo w swoim języku, jak i całość Janowej ewangelii, co ciekawe, usłyszała… większość, w pewnym sensie pewnie leniwych, którzy po prostu poszli na Mszę w dzień, nie dotarli ani na Wieczorną Mszę Wigilijną (żadną pasterkę dla dzieci – nie ma nic takiego) gdzie czyta się rodowód Jezusa (Mt 1,1-25), ani na Pasterkę gdzie czyta się opis Narodzenia (Łk 2,1-14), ani nawet na jakąś ranną Mszę (konkretnie – o świcie, pierwszą) gdzie czyta się krótki, a jakże wyrazisty fragment tylko o samej radości pasterzy (Łk 2,15-20). Ten tekst to powód, dla którego w swoich kawalerskich latach zawsze szedłem w dniu Narodzenia Pana na jeszcze jedną Mszę, wieczorem, żeby posłuchać tych właśnie słów. 
Bóg bardzo dynamicznie, namacalnie – nie jako Wszechobecny-Nieosiągalny-Odległy-Byt – ale jako człowiek z krwi i kości, niepozbawiony swojego Bóstwa wchodzi do historii świata, zaczyna istnieć w konkretnym miejscu i czasie. Jezus jest postacią historyczną – co potwierdziło na przestrzeni wieków bardzo wiele źródeł, często bynajmniej nie chrześcijańskich. Swoją wielkość zamyka w kruchym ciele maleńkiego dziecka, które nieśmiało wyciąga ręce do swojej matki i opiekuna, ale i ufnie spogląda na oniemiałych ze zdumienia a to pasterzy, a to trzech mędrców/magów/króli (jak kto woli). 
Czemu? Po co? Dlaczego? Głupio to, mało kulturalnie – ale odpowiem pytaniem na pytanie: a jakie to ma znaczenie? Moim zdaniem, z miłości. Bóg chciał nam, prostym i głupim ludziom, pokazać, jak Mu na nas zależy. Nie – zamanifestować swoją, Jego wielkość; mógłby tego dokonać w o wiele bardziej spektakularne sposoby. Zabita dechami dziura za Jerozolimą? Jaskinia? Żłób pełen siana? Owce i inny inwentarz? Mało efektywne. Bóg udowadnia nam, że Mu na nas zależy, właśnie tak, aby zaszokować – w formie, jaka nigdy z bóstwem by się nikomu nie skojarzyła. Inaczej – dociera ona do tych, którzy są tego Narodzenia świadkami dopiero, gdy widzą znaki; wcześniej sami nie potrafili zrozumieć słów proroctw, które wskazywały miejsce i znaki towarzyszące temu wydarzeniu. 
Co zrobić, aby nie przegapić Jego przyjścia? Tak – powie ktoś – ale przecież Jezus już się narodził, dzisiaj jest 27 grudnia. Owszem, kolejny raz, i narodzi się jeszcze nieskończenie wiele razy w pamiątkach tego dnia, jakie my i nasze dzieci, wnuki będziemy obchodzili… Przyszedł, przychodzi i nie raz przyjdzie, nie tylko w dniach świętowania rocznicy Jego narodzin. Tu płynie nauka – nie skupiać się na tym, co zewnętrzne. To nie wystarczy. Żydzi, którzy nieco ponad 30 lat później tego maleńkiego Mesjasza ukrzyżowali, także byli przekonani, że spełniali swój obowiązek, wynikający z pobożności. Literalnie – mieli nawet rację. A czy mieli ją faktycznie? Nie. Bo nie chcieli zobaczyć tego, kim On był naprawdę – żadnym uzurpatorem, szarlatanem, magiem czy uzdrowicielem. Był Tym, na którego nawet oni, oprawcy, od wieków czekali. 
Jeśli byłeś już przy żłóbku, pofatygowałeś się do kościoła – to świetnie. Jeśli nie – masz jeszcze czas i okazję. Spotkanie z żywym Bogiem to wydarzenie, które nie powinno pozostać bez echa. To coś, co – o ile autentyczne – ma przemienić, i to na trwałe. Ale wtedy moja wizyta u Niego musi być prawdziwa. Nie jako kolejna anonimowa osoba, która na wypadek tego, że On jednak istnieje, stara się dać odfajkować siebie na liście dobrych katolików co to nawet do żłóbka poszli. Gorzej, że pewnie jakby zapytać, po co, to by nie wiedział. Dialog z Maleńką Miłością, położoną w żłobie, jest trudny i nawet dziwny – bo jak tu rozmawiać z dzieckiem? Bóg nie jest przewidywalny, łatwy ani oczywisty. Trzeba kojarzyć – wiele lat później Jezus sam powie jeśli nie staniecie się jak dzieci… Do Boga położonego w stajence można iść tylko szczerze, tylko autentycznie, tylko z czystym sercem. Tak, jak do dorosłego idzie dziecko – ufne, prawdziwe, radosne. 
W większości do żłóbka już szliśmy, i od tego żłóbka już wróciliśmy do brutalnej rzeczywistości – chyba, że ktoś się urlopuje, albo jest uczniem jeszcze. I gdy wydawać się może, że na nowo jesteśmy w tym samym świecie, z którego zanurzaliśmy się kilka dni temu w tajemnicę Jego Narodzenia – uwierz i pamiętaj, że wszystko jest inne, bo na zapleczu z pozoru tego samego świata narodził się prawdziwy Bóg. Tylko żeby to zrozumieć i żeby to mogło coś dla mnie zmienić – muszę otworzyć oczy. Światło można docenić tylko, gdy się ma odwagę w nie spojrzeć, otworzyć się na nie. 
Dudi u siebie bardzo fajnie zauważył (a małżonkiem jest o zdecydowanie dłuższym doświadczeniu i stażu ode mnie, pewnie mnie to bliżej do jego latorośli): 

banalność życzeń…małośc słów… słowa są w gruncie rzeczy mało ważne – czasami lepiej spojrzeć w oczy po prostu, więc tym razem jakoś nie siliłem sięna kwieciste przemowy –…zauważyłem, że od paru lat z żoncią składamy sobie życzenia, właściwie niewiele sobie życząc…

Ma rację. Uświadomiłem to sobie, jak przeczytałem te słowa – i skojarzyłem, że moja żonka także nie lubi się przede mną wywnętrzać na okoliczność życzeń różnych, i zawsze w takiej sytuacji po prostu głęboko patrzy mi w oczy. Tam jest wszystko. Gdy dwoje nie tylko z obrączki i z papierka z USC/kościoła stara się być jednym ciałem, to faktycznie niewiele potrzeba słów. 

Zachęcam do przeczytania dwóch naprawdę fajnych tekstów:

>>>

Trochę się opuściłem? Plan był może i mało ambitny, w każdym razie żeby w święta też coś napisać. W sumie – poza radosnym świętowaniem w gronie rodzinnym (ile można – trzeba trochę samotności w takich dniach nawet, przynajmniej ja potrzebuję) niewiele jest do roboty. Takie było założenie. Życie je mocno szybko zweryfikowało. Konkretnie – już w nocy z 23 na 24 grudnia. Obudziłem się z łbem jak bania, gorączką i bolącymi gnatami. Termometr prawdę ci powie – i tym razem oscylowała ona pomiędzy 37 a 38,5. Niby sporo – ale jak na moje możliwości nie tak tragicznie (w młodości kilka razy słupek rtęci mi się kończył…). Ale że młodość wspomniana to zamierzchła przeszłość – czułem się niezbyt ciekawie. A tu trzeba było sprzątnąć mieszkanie, umyć podłogi i zapakować się na wyjazd do teściów. Cóż, to posprzątaliśmy, spociłem się jak dziki, i byłem w jeszcze gorszej formie. 
Jak teściu przyjechał, zanim pojechaliśmy, poszliśmy do apteki i wyszedłem z moją ulubioną pyralginą – broń ostateczna, choć po prawdzie na taką gorączkę niewiele innych rzeczy, przynajmniej u mnie, działało. Jak wtaszczyliśmy się do teściów na 4 piętro z tobołami i prezentami, to myślałem, że umrę. Szybko pigułka i walnąłem się w jednym pokoju. Generalnie, z niewielką przerwą na kolację wigilijną, leżałem, ni to śpiąc, ni to  nie śpiąc, czując się fatalnie. Na noc eksmitowałem szwagierkę – poszła spać z żonką w gościnnym pokoju, a ja sam u niej, żeby nie zarażać (wtedy nie wiedziałem jeszcze, czym). Za dużo nie pospałem, bo z taką gorączką się nie da. 
W sobotę nieco lepiej, choć i tak większość czasu w pozycji horyzontalnej. Gorączka mniejsza, gnaty mniej bolały, i już nie tak zimno. Za to – tadam – zaczęło mnie drapać tym razem gardło. Na razie nieśmiało, delikatnie, ale odczuwalnie. I dalej byłem bardzo słaby, więc rano zadzwoniłem do rodziców, że nici z pomysłu odwiedzenia ich tego dnia. Zresztą, technicznie też by było trudno – wszystko tak zasypało, że połowa osobówek nie była w stanie ruszyć na osiedlu. Teściu wieczorem zaproponował wódeczki przed spaniem (z cyklu od razu cię na nogi postawi!), ale grzecznie odmówiłem. Nic mi nie smakowało w ogóle, jeść mi się nie chciało – po pobycie u nich na święta… schudłem 2 kg 🙂 Więc tym bardziej wódeczki. 
Noc była znośna, za to gardło w II dzień świąt – mniej. Generalnie czułem się całkiem blisko normalności, choć słabo, za to gardło coraz bardziej odmawiało posłuszeństwa. Zacząłem pokasływać coraz mocniej, krztusić się itp. No i moja mowa coraz dziwniejsza była – coś w deseń Dartha Vadera. Jak taksówką wróciliśmy wieczorem od teściów – to po rozmowie z żonką… generalnie prawie straciłem głos. Położyliśmy się razem – plecami do siebie, z mocnym moim postanowieniem kaszlenia tylko w ścianę. Starałem się, ale budziłem się tak co godzinę chyba. Beznadziejna no. 
Rano dopadłem do LuxMedu, obejrzała i osłuchała mnie miła pani. Wyrok – zapalenie… czego? Nie, nie gardła. Krtani. Tygodniowe zwolnienie, i zapytana przeze mnie, po zobrazowaniu stanu faktycznego (ja: zarażający chory; żonka – zdrowa ciężarówka w 7 m-cu; warunki bytowe – pokój sztuk jeden z aneksem kuchennym), zasugerowała, żeby jednak może żonkę wysłać z powrotem do teściów. Był bunt, i samemu mi bardzo źle i smutno, ale pojechała. Mam nadzieję, 2-3 dni max. Chodzi o to, żebym do woli kaszlał sobie sam na siebie, żarł leki i wyzdrowiał. Nie możemy ryzykować maleństwa naszego, czy jej zdrowia – a z chorobami to u niej trudniej, jak u mnie. 
Wygląda więc to tak, że jestem chwilowo słomianym wdowcem, w sumie na własne życzenie, ale zawsze. Sam… ze świnką morską. Zimno, sweter, dwie pary skarpetek, hektolitry płynów (bezalkoholowych) żeby zalać czymś kaszel, chusteczki, kilka książek (od Gwiazdorka) i tv. Morze możliwości, prawda?
A tak serio – o zdrówko najpierw dla żonki i maluszka naszego, a potem – jak wystarczy – to i swoje proszę. I teściów też, bo podziębieni byli. 
Dziś w ogóle święto św. Jana Ewangelisty, co w Kościele oznacza obrzęd święcenia wina – a dla wiernych koneserów: okazję do skosztowania go w parafii, i to z kielicha mszalnego (wina, żadnej Krwi Chrystusa, żeby wątpliwości nie było – choć podawanie Komunii pod Dwiema Postaciami mocno popieram). Za wspomnianego już kawalerstwa brałem w tym udział – w tym roku nici, nie tyle z uwagi na zmianę stanu cywilnego (rok temu też), co na fakt, że nie po to antybiotyk dostałem, żeby do zimnego kościoła iść i wina się napić. 

Pozwólmy się Bogu poznać i doświadczyć!

Narodził się Bóg, narodził się Król,
ku Niemu sny i marzenia płyną

Już jutro, jak co roku, w gronie najbliższych, tych których kochamy, będziemy łamać się opłatkiem, składać sobie życzenia, z nadzieją, ufnością i optymizmem patrząc w przyszłość, w to wszystko co czeka nas i w te święta, i w nowym 2011 roku.

Może dla niektórych te święta to przykry obowiązek albo wręcz męcząca monotonia. Właśnie im – ale i każdemu z nas, sobie samemu również – życzymy dobrego i owocnego przeżycia tego czasu. Żeby to nie był kolejny długi weekend (w tym roku i tak dość krótki) w całości zmarnowany na (choć raz w roku usprawiedliwione) obżarstwo, symbiozę z telewizorem czy komputerem, czy coś równie bezproduktywnego. Żeby to nie były święta spędzone tak, jak na – smutnym, ale prawdziwym – obrazku z poprzedniej notki, jak to dla wielu wyglądał Adwent, czas rzekomo przygotowania na te święta.

Bóg przychodzi do każdego z nas, czy nam się to podoba, czy nie; czy w Niego wierzymy, czy nie. Tylko od nas zależy, co z tym zrobimy. Możemy skończyć na zrobieniu z własnego domu po prostu szopki, poprzez przesadne przygotowania zewnętrzne, stworzenie czegoś bliżej nieokreślonego nazywanego klimatem świąt – jednocześnie będąc zupełnie nieprzygotowanym wewnętrznie (wersja pt. opakowanie ładne, a w środku pusto; piękna forma, zero treści). A możemy przygotować w domu to, co konieczne (z umiarem), nie zapominając i przygotowując z równym wysiłkiem siebie samych – swoje serca, to co najważniejsze; wtedy unikniemy właśnie robienia z siebie szopki, a sama szopka – ta betlejemska – będzie tylko naprawdę radosnym celem, do którego w tych dniach fizycznie, do kościołów, i duchowo, w sercu, będziemy zmierzać; nie dlatego, że trzeba, wypada – ale dlatego, że chcemy.

Im bardziej poznajemy i doświadczamy siebie samych, tym bardziej mamy szansę poznać i doświadczyć Boga. On przychodzi do nas w tych dniach w najbardziej prostej, ufnej a zarazem bezbronnej postaci – małego dziecka, które nie wie, co to zło, które potrafi tylko z uśmiechem wyciągać ręce do człowieka. Tak, zaufanie Mu nie oznacza rozwiązania z dnia na dzień wszystkich problemów – ale On sam daje każdemu z nas nadzieję, z której płynie siła i inspiracja do stawiania czoła temu, co trudne, bolesne i czasami bardzo ciężkie. Bóg jest zawsze z nami, nikogo z nas na krok nie odstępuje – i to czasami my sami po prostu w Niego nie wierzymy albo nie chcemy Go zauważyć. Bo zamiast zaufać, współdziałać z Nim, rozmawiać a czasami i kłócić – wolimy po prostu wszystkie sukcesy przypisać sobie, a na Niego zwalić winę za całe zło wokół nas.

Pozwólmy się Bogu poznać i chciejmy poznać także Jego. Żeby nasza wiara i modlitwa nie była pustym recytowaniem czy oddawaniem czci obrazkom, posążkom czy innym podobiznom – ale jedynemu prawdziwemu Bogu, którego Syn przychodzi na świat, i chce wejść w życie każdego z nas, aby uczynić je i nas samych lepszymi, szczęśliwymi, spełnionymi i pełnymi nadziei. On zna nasze myśli, pragnienia i porywy serc – wystarczy tylko nie zamykać tego przed Nim, nie chcieć za wszelką cenę być panem samego siebie, a zaufać Mu i zapragnąć, aby On nas poprowadził, wskazał drogę.

Życzymy Wam świąt naprawdę autentycznej radości, która promieniować będzie nie tylko przez te kilka dni, ale na cały nadchodzący rok. Życzymy Bożego błogosławieństwa i Jego opieki dla Was i dla Waszych najbliższych, tych których kochacie, rodzin, dzieci. Życzymy prawdziwego pokoju serca, który nie tylko zagości na chwilę, ale stanie się trwałym fundamentem. Otwórzcie się przed Nim, nie bójcie i nie wstydźcie się pokazać mu samych siebie – z tym, co dobre i piękne, ale i ze wszystkim, co wymaga zmiany, boli, stanowi problem. On nas kocha nie jako wyidealizowane obrazki – ale takich, jacy jesteśmy naprawdę: prości, niekonsekwentni i słabi, z bagażem różnych doświadczeń.

Żeby Bóg, który do nas przychodzi w wigilijną noc, nie tylko narodził się gdzieś tam, obok, w stajence, w bliżej nieokreślonym miejscu – ale w naszym, Waszym sercu. I żeby świadomość Jego narodzenia, Jego miłości do nas coś w nas zmieniła. Choć trochę.

Poprzez ciszy mgłę z dala słychać śpiew,
Dziś wszystkim z nas Bóg narodzi się.
Tego życzę z serca Wam z moją rodzinką 🙂

Może piosenka poniżej nie jest to szczyt umiejętności wokalnych (w końcu śpiewają dziennikarze), ale piękne słowa i fajne przesłanie – Kolęda dla zmęczonych Roberta Kasprzyckiego i redakcji Tygodnika Powszechnego (tekst tutaj, ale nie daje się skopiować).
Najlepszego!

NOWY NUNCJUSZ

Jedna z nieposkładanych notek – o tym, co miałem napisać, a jakoś we właściwym momencie z głowy wyleciało. Może nieważne?
>>>
Znam całe tabuny księży. Tak to jest. Nic w tym złego – z wieloma z nich wiele się zrobiło w parafii na przestrzeni lat, kiedy się w niej działało – mowa o rodzinnej parafii. Pozostały fajne wspomnienia, do tego kojarzone jeszcze z innymi osobami. Dużo tego dobrego.
Kalendarzyk posiadam, i staram się pamiętać o rzeczach dla niektórych tak nieistotnych, jak imieniny, urodziny. A w wypadku duchownych – rocznice święceń. Dlatego wkurzam się, i jest mi przykro, gdy wysyłam smsem życzenia, i nic. Zero „dzięki za pamięć” chociaż. Wiem, że numery są aktualne. Czy tak trudno odpisać? Albo maila wysłać. 
Mało to przyjemne. I mobilizuje do tego, aby pod koniec roku – jak zagospodarować trzeba będzie kolejny kalendarz – usunąć niektórych i nie zapisywać ich rocznic. Ile w końcu policzków można nadstawiać? Mam tylko dwa. 
>>>
Zdziwiłem się, bo wczoraj w skrzynce znalazłem list. 
 
Odręcznie zaadresowany – z nazwiska, bo tylko ono widnieje na domofonie przy numerze mieszkania (late motive – może czas przejść się do administratora, żeby to nazwisko zniknęło? bo mam do tego prawo). Bez adresu nadawcy – jedynie nazwisko.
A w środku – odręczny, 3-stronnicowy list. Od pani, która przekonywała – a może raczej starała się przekonać mnie – że depozyt wiary i nauki Jezusa Chrystusa posiada… kto? No jak to, kto… Ci, którym już koniec świata x razy się nie sprawdził. Tak, Świadkowie Jehowy, ci sami. 
Zastanawia mnie to. Na pewno taki sam list dostali pozostali sąsiedzi, którzy mieli szczęście nie być w domu, gdy osoba ta ruszyła w swą misję ewangelizacyjną. Mniej szczęścia mieli ci, którzy byli w domach i do których na pewno się dobijała. Ile czasu poświęciła na samo przepisanie listu? Tak, był odręczny. Treść na pewno powielana. W bloku klatek pewnie z 10, w każdej z 17 mieszkań… Masakra. 
I życie takiej osoby, takiej pani, to nic innego jak tylko właśnie takie domokrążenie. Celowo tak to nazywam, bo ewangelizować można, jak ma się coś do zaoferowania, jak się chce przekazać wiarę o prawdziwym Bogu, którą samemu najpierw się przyjęło. Sekta może zwieźć na manowce, co najwyżej, zagmatwać, zbałamucić i zakręcić człowieka. To, że ze swoich podręczników mają wyuczone na pamięć pewne wersety z Biblii – co z tego?
Jedno wielkie marnotrawstwo. Strata czasu. Marnowanie życia na coś, co jest bez sensu, co niczego nie daje. Papieru – też. Ale oczywiście, ktoś powie, coś to daje – pracę daje,innym jehowitom, którzy wymyślają teksty do Strażnicy czy ulotek, z których jedną znalazłem wetkniętą w list, którzy je projektują, drukują i rozwożą po świecie. I tak to się pleni.
Człowiek mało obeznany popatrzyłby – no właściwie, to czym tacy jehowici różnią się od ewangelizatorów neokatechumenatu? Na pierwszy rzut oka różnicy nie widać. Nawet cytaty podobne. Ale Jezus mówił: Strzeżcie się fałszywych proroków. Trzeba mieć swój rozum. A najlepiej – nie tylko wierzyć, ale też wiedzieć, w co i jak się wierzy.
>>>
Zgodnie z przewidywaniami – skoro abp Józef Kowalczyk odbył ingres jako metropolita gnieźnieński i prymas Polski, należało spodziewać się nominacji nowego nuncjusza dla naszego kraju. 
Dzisiaj nominację ogłosiło Radio Watykańskie – następcą Kowalczyka został abp Celestino Migliore, dotychczasowy nuncjusz apostolski oraz stały obserwator Stolicy Apostolskiej przy Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku.
 
 
Warto przybliżyć jego sylwetkę. Urodzony 01.07.2010 (nominacja to jakby prezent na 58. urodziny) w Piemoncie, wyświęcony 25.06.1977. Doktorat z prawa kanonicznego na Uniwersytecie Laterańskim. Absolwent Papieskiej Akademii Dyplomatycznej w 1980. 
 
Attache i drugi sekretarz przy Delegacji Apostolskiej w Angoli (1980-1984), potem w nuncjaturze w USA (1984-1988) i nuncjaturze w Egipcie (1988-1989). Następnie do 14.04.1992 w nuncjaturze polskiej w Warszawie. Stały obserwator Stolicy Apostolskiej przy Radzie Europy w Strasburgu we Francji (1992-1995). 
 
Zastępca Sekretarza ds. Relacji z Państwami w watykańskim Sekretariacie Stanu (1995-2002), odpowiedzialny za utrzymywanie kontaktów z krajami azjatyckimi, które nie miały jeszcze stosunków dyplomatycznych ze Stolicą Apostolską. Równolegle wykładowca dyplomacji kościelnej na Papieskim Uniwersytecie Laterańskim.
 
30.10.2002 r. mianowany przez Sługę Bożego Jana Pawła II nuncjuszem apostolskim, i stałym obserwatorem Stolicy Apostolskiej przy ONZ, 06.02.2003 wyświęcony na biskupa ze stolicą tytularną Kanossa (tytuł arcybiskupa). 
 
Poliglota – poza włoskim zna języki takie jak francuski, angielski, hiszpański, portugalski i polski.