Boży paradoks i wietrzenie

Mimo, że sprawa odejścia Benedykta XVI powoli znika z mainstreamowych mediów, ustępując miejsca codziennej sieczce, pewnie nie jedyny nadal myślę sobie nad tą sprawą. 
Ten papież niewątpliwie był konserwatystą, a jednocześnie sam fakt, iż podjął – i to już jakiś czas temu – tak odważną i historyczną decyzję, świadczy o jego nowoczesności połączonej (wypływającej) z miłością do Kościoła i odpowiedzialnością za Niego. Zacytował bym tutaj pewien niezły tekst Perfectu… ale może lepiej nie. Nie musimy wiedzieć, dlaczego to się stało – natomiast sama pokusa spokojnej emerytury z możliwością odpoczynku i pisania to zdecydowanie zbyt daleko idące uproszczenie. Papież wiedział, jaki wybór przyjmował – musiało się więc stać coś, czego wówczas nie przewidział. Naszą rolą nie jest dzisiaj wnikanie – a uszanowanie tej decyzji. I modlitwa – za niego, za Kościół, za wszystkich. Najbardziej przykre jest to, że ten bez wątpienia wielki człowiek ma dużą szansę zostać po latach zapamiętanym jedynie jako ten, który zrezygnował. A to bardzo niesprawiedliwe uproszczenie. Odchodzi w obwołanym przez siebie Roku Wiary, nie ukończywszy tej wierze poświęconej encykliki.
Przyznam się bez bicia. Entuzjastą papieża Ratzingera od początku nie byłem. Decyzja konklawe 7 lat temu dość mocno mnie zdziwiła, lekko przybiła. Mówię otwarcie – bo czemu nie. Niewątpliwie medialnie ustępował poprzednikowi, nie potrafił się odnaleźć w tłumie, żywiołowo reagować – czas pokazał, że nie musiał, bo to ludzie reagowali na niego, a i sam Benedykt się ożywił w relacjach z tłumami, choć pewnie każde z nimi spotkanie było dla niego ze względu na charakter dość trudne. Urzekło mnie jednak to, co i jak pisze – szczególnie biorąc pod uwagę, kim jest, czym się zajmował przez ten cały czas od powołania w 1981 r. do Kongregacji Nauki Wiary. Może właśnie dlatego pisze tak ujmująco prosto? Nie wiem, ale wiele jego tekstów czytało mi się łatwiej niż teksty błogosławionego Wojtyły – bądź co bądź, filozofa. To może być paradoksalne – człowiek uważany (niesłusznie) za wielkiego inkwizytora, nieśmiały, skryty, którego niewątpliwym ideałem życia była by praca naukowa połączona z możliwością wykładania i pisania, okazał się być w słowie pisanym łatwiejszy, bardziej przystępny i zrozumiały dla zwykłych ludzi niż papież uwielbiany przez tłumy. Brak było tych niewielkich nawet gestów, którymi Jan Paweł II porywał, burzył mury i onieśmielał – ale torował sobie drogę do ludzi słowem pisanym, inaczej. Boży paradoks. 
Dzisiaj modlę się o siły dla Benedykta – bez względu na teorie spiskowe wierzę, że ustępuje, bo po ludzku nie dał rady, bo brakuje sił. Bo mu ich, jak napisał Szymon Hołownia, w stopniu naprawdę skrajnym zabrakło, a nie dlatego, że zmęczyło go to, do czego powołał go Pan. W takim razie właśnie o te siły modlę się dla niego. Czy będzie „papieżem seniorem” (co brzmi co najmniej idiotycznie), czy będzie biskupem seniorem Monachium i Fryzyngii (chyba najbardziej poprawnie – kardynałem w momencie wyboru na papieża być przestał; ciekawostka – nowy papież mógł by go znowu kreować? pewnie tak), czy zamieszka w klasztorze w Watykanie czy gdziekolwiek (wczoraj na audiencji generalnej padły słowa, iż „dla świata pozostanie ukryty”), bez względu na to, co zrobią z jego pierścieniem Rybaka (zniszczą niewątpliwie). Na tej drodze, którą podjął, w jakże nowej dla siebie i dla świata roli – wszędzie tam, dokąd ta droga go zaprowadzi.
Z tej całej sytuacji dla Kościoła płynie dość przykra konsekwencja – zmieni się optyka postrzegania papiestwa jako roli pełnionej do końca, jaki by on (vide Jan Paweł II) nie był. Teraz zawsze będzie można ponarzekać – „przecież mógłby ustąpić…” – bez względu na kontekst. To oczywiście nie w żaden sposób wina papieża Benedykta – tylko przykra konsekwencja. 
Historia lubi się powtarzać. Już w 1978 r. roku śmierć papieża Lucianiego musiała zmusić do zastanowienia kardynałów – co to ma znaczyć? Spekulowano – Siri, Benelli – po czym ani jeden, ani drugi nie wygrał, a głosujący purpuraci zaczęli szukać dalej, i znaleźli człowieka, którego pontyfikatu żaden z nich sobie nie wyobrażał nawet – Wojtyłę z komunistycznej Polski. Wtedy Pan Bóg zadziałał wprost, zabierając do siebie Jana Pawła II po miesięcznym pontyfikacie – dzisiaj Benedykt XVI zdecydował się ustąpić sam. Już huczą plotki o spodziewanej walce na konklawe frakcji Sodano i Bertonego – podobnie? Oby dobry Bóg zrobił nam wszystkim podobną niespodziankę, jak 16 października 1978 r. Bo skutkiem takiego posunięcia papieża jest właśnie to, że w łeb wzięły wszelkie kalkulacje, co sprzyja poddaniu się tchnieniu Ducha, który może chcieć wywietrzyć w Kościele to i owo. Trudno o lepszą okazję. 
 
Papież złamał wszystkie utarte schematy i w poczuciu odpowiedzialności za Kościół zrobił coś, czego nikt – włącznie z nim samym – pewnie by się nie spodziewał. I to dla tego Kościoła, z troski i miłości do Niego, wykazując się heroizmem. To jest bardzo czytelny znak – wpisujący się m.in. w powołanie Rady Nowej Ewangelizacji, zmiany w kompetencjach organów Kurii Rzymskiej, kierunek (pochodzenie) kreowanych przez niego purpuratów, którzy przecież za moment będą wybierać jego następcę – że przyszła pora na naprawdę mocne i walące w oczy zmiany, nawet gdy mają zachwiać tym, co wydawało się jednym z niewielu pewników (a przecież dożywotność pontyfika nie jest żadnym dogmatem czy nie wynika z prawa kanonicznego). 
Ja nie boję się – masło maślane – przyznać, że może nie tyle się boję, co poczułem się niepewnie. Nic to, przejdzie. Za chwilę będzie nowy papież, Kościół ruszy dalej, a my z nimi – z nowym papieżem, z tym samym Kościołem. Pan da siłę – tylko musimy się na nią otworzyć, modlić się o nią, i nie zamykać się w ciasnych mocno szufladkach przyzwyczajeń i zwyczajów. 

Po prostu bądź – mocą Ducha Świętego

Przychodzisz Panie mimo drzwi zamkniętych.
Jezu Zmartwychwstały ze śladami męki.
Ty jesteś z nami, poślij do nas Ducha.
Panie nasz i Boże, uzdrów nasze życie.

Dwie piękne wersje tego utworu – jazzowa (moja ulubiona) i bardziej klasyczna

Wieczorem w dniu Zmartwychwstania, tam gdzie przebywali uczniowie, gdy drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam! A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. (J 20,19-23)
No właśnie. Nad Zesłaniem jako takim, czy też nad Duchem Świętym w ogóle zastanawiałem się wiele razy, w różnych sytuacjach. I żaden tekst nie trafił do mnie w taki sposób, jak ta krótka, czterowersowa piosenka. Dlatego od tych słów, nie od Ewangelii, chcę wyjść. 
Dlaczego my się tak zamykamy? Nie wiem. Ale to fakt. Pisałem o tym nawet nie tak dawno – choćby w kontekście tego, że dla nas radość Zmartwychwstania właściwie kończy się wraz ze świątecznym obżarstwem, piciem i leżeniem przed telewizorem – a co dalej przez bite 7 tygodni liturgicznego okresu wielkanocnego, nie mówiąc o dalszym życiu i tym, co prawda o Bogu Zwycięzcy winna w nie wnieść? (gra słów niezamierzona) Siedzimy sobie w tych swoich skorupkach, pozamykani na cztery spusty. Dlaczego? Bo jesteśmy mali i słabi. Bo wiemy, jak wiele nam brakuje. Bo wiemy, że bardzo łatwo nie tyle my kogoś możemy zranić – co sami możemy zostać zranieni, szczególnie gdy żyjemy w sposób uczciwy, mając kręgosłup moralny i zasady nie tylko deklarowane, ale przede wszystkim wyznawane. 

Po to jest właśnie Duch Święty Pocieszyciel. Ten, który ma rozrywać kajdany, i najpierw wyzwolić tych wszystkich, którzy chcą wierzyć i żyć Ewangelią, bo dopiero wtedy i w takim stanie mogą sami wyzwalać dalej innych. To On, jak Jezus w wieczerniku, przychodzi mimo tych pozatrzaskiwanych drzwi naszych serc, potrząsa nas, gdy trzeba – strzela kuksańca, otrzeźwia i dodaje sił. Musimy tak naprawdę uwierzyć, żeby przejść z tego wielkopiątkowego zapatrzenia na krzyż w to wszystko, co stało się dalej. Krzyż jest symbolem zwycięstwa – ale na nim chrześcijaństwo się nie kończy, a zaczyna. Krzyż nie może stanowić usprawiedliwienia dla zamykania się i ucieczki przed tym, co trudne, ryzykowne, bolesne i wymagające – a tak bardzo często bywa. Paraklet to kolejny, wyjątkowy dar od Zbawiciela, który ma to potwierdzić, podkreślić i wyraźnie zaznaczyć – stając się dla wierzących początkiem nowego, dojrzałego życia ochrzczonych Duchem i Mocą.

To ważne, szczególnie w kontekście zarzutu, że Kościół chowa się w zakrystii. Niestety, zarzutu nierzadko trafnego. Na to nie ma i nie powinno być miejsca. Kościół to już nie tamta grupa przerażonych Jedenastu, przemykających cichcem i gromadzących się w ciągłym strachu przed Żydami. Ten Pokój, który przyniósł Zbawiciel, to nie tylko dar, ale przede wszystkim zadanie i misja. Bo to pokój, który uzdalnia do stania się człowiekiem na miarę człowieczeństwa, na miarę swoich możliwości. Tu już nie ma miejsca na użalanie się nad sobą, taplanie się w bajorku swojej małości i beznadziei, która czasami ogarnia. 

Duch Święty to żaden substytut Zbawiciela. Jezus przychodzi, i przekazując ten pokój – uwiarygadnia się jednoznacznie. To On, ten sam, który umarł, i cały czas – Zmartwychwstały – nosi znaki tamtego wydarzenia na swoim zmartwychwstałym ciele. Kolejny dowód na to, że te wydarzenia – krzyż, zmartwychwstanie – nie mają sensu jedno bez drugiego; stanowią sensowną całość i logiczną kontynuację, jedno po drugim. Widać to jednoznacznie i w tekście pieśni, i w Ewangelii. 

Co zatem zrobić? Jak żyć? Tak, jak tamci – z radością. Rozradować się! Tylko ta prawdziwa radość jest odpowiedzią i postawą człowieka, który cieszy się ze zbawienia, które na niego czeka. Tak, nie zawsze musi być do śmiechu, pięknie, wspaniale, idealnie. Czasami życie daje kopa – normalka. Sztuką jest to, aby owej radości także w takich okolicznościach przyrody nie tracić. Jest trudno? Żal się Bogu. Masz problem? Módl się o pomyślne rozwiązanie, o wskazanie drogi. Uważasz, że zostałeś skrzywdzony? Wykrzycz to Panu – w sersu, albo dosłownie – i bądź w tym jak najbardziej naturalny, a nie tylko w formie Oj, Boziu… Po prostu bądź – mocą Ducha Świętego. Tak jak tamci w wieczerniku byli – tacy sami, pełni wątpliwości, ale obdarzeni Duchem, w świetle którego cała reszta schodziła na dalszy plan, stawała się nieistotna. I to jest właśnie wyzwanie dla nas. 
Nie można siedzieć z założonymi rękami, wpatrywać się w niebo i czekać, aż odpowiedź na każde pytanie i wątpliwość przyjdzie sama. Bo nie przyjdzie. Bo to strata czasu. Bo te odpowiedzi masz w zasięgu ręki – o ile w Duchu Świętym zaczniesz ich szukać. Wykorzystaj dary Ducha.

Wzór Ducha Świętego i kilka gorzkich słów o małżeństwie

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz jeszcze znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy. Bo nie będzie mówił od siebie, ale powie wszystko, cokolwiek usłyszy, i oznajmi wam rzeczy przyszłe. On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z mojego weźmie i wam objawi. Wszystko, co ma Ojciec, jest moje. Dlatego powiedziałem, że z mojego weźmie i wam objawi. (J 16,12-15)
Kiedy ktoś mówi, że dogmat o Trójcy Świętej nie ma sensu albo jest to kwestia drugoplanowa, o mniejszym (lub żadnym znaczeniu) – warto, aby sięgnął m.in. do tego tekstu. Bo wynika z niego jasno, że tak nie jest – Jezusa, Jego misję i Jego słowa zrozumieć można jedynie przez pryzmat prawdy o Bogu Trójjedynym – Ojcu, Synu i Duchu. 
Ważny jest kontekst, sytuacja – to tzw. mowa pożegnalna, jaką Jezus wygłosił podczas Ostatniej Wieczerzy, a zatem w wieczór Wielkiego Czwartku. Zaryzykowałbym – streszczenie, podsumowanie i sedno tego, co głosił, nauczał przez całe 3 lata swojej działalności. Znamienne – znajdujemy ją tylko u Jana. Długi i piękny tekst, ciągnący się bodajże od 13 rozdziału ewangelii janowej. Tekst, który liturgia Kościoła w częściach serwuje nam od jakiegoś czasu (o niektórych jego częściach pisałem ostatnimi czasy) – i dobrze, bo jego bogactwo jest wielkie.

Ktoś może zapytać – czego takiego znieść nie mogli ci, do których Jezus mówił tamte słowa? Odpowiem może nieco przekornie – nie tyle, czego znieść nie mogli, ale dlaczego znieść nie mogli. W kontekście tego, co działo się dalej, jakie było zachowanie uczniów od momentu pojmania Jezusa w Ogrodzie Oliwnym (zatem praktycznie bezpośrednio po wygłoszeniu tej mowy) do chwili Zesłania Ducha Świętego, można powiedzieć – nie mogli znieść, bo nie byli uzbrojeni przez Jezusa mocą z wysoka, nie posiadali daru Parakleta-Pocieszyciela. Tego Ducha im brakowało. Tak jak w matematyce – mieli wszystkie dane pod nosem, wypowiedziane słowa i obietnice, po prostu nie potrafili podstawić ich do odpowiedniego wzoru. Tym wzorem było tchnienie Bożego Ducha. Tylko z Jego pomocą równanie prawdy o życiu człowieka, o tym dokąd prowadzi i jaką drogą winien iść, można rozwiązać prawidłowo, prawdziwie. 
To nie będzie już żadna nowa nauka, kolejne nowe przykazania, reguły – Duch Święty zstąpi, aby ugruntować, uporządkować i usystematyzować w sercach wierzących to wszystko, co przyniósł i dał im Zbawiciel, który podąża do Ojca. Misja Jezusa w momencie zmartwychwstania de facto została zakończona spektakularnym sukcesem. Pozostają jednak ci, którzy uwierzyli, najczęściej bardzo skonsternowani, nie wiedzący, co myśleć, co robić, jak żyć. Po to te objawienia Pana po zmartwychwstaniu, to kilkakrotne Pokój wam! i Nie bójcie się, to Ja jestem!, wspólne posiłki i dialogi. Żeby na nowo poznali Go, rozpoznali w Nim Tego, za którym poszli, który ich uwiódł i któremu uwieźć się pozwolili. 
Ten Duch to kolejny dar, przejaw miłości Boga. Niesamowite. Nie wystarczyło, że z miłości stworzył świat i człowieka na swoje podobieństwo. Gdy człowiek pogubił się tak, ze trudno było pogubić się bardziej, wysłał światu swojego Syna, który dla tych ludzi umarł i zmartwychwstał. I na tym nie kończy – chcąc, aby dzieło Syna trwało, posyła Pocieszyciela, Ducha Prawdy, by z Jego tchnieniem ludzie tą prawdą przyniesioną przez Syna Bożego żyli. 
>>>
Ja rozumiem – stwierdzenie, że rozwiodło się przeze mnie pół firmy jest powodem do dumy z zawodowego punktu widzenia dla prawnika. Ok, zgoda. Doprecyzowując – rozwiodło pokojowo, bez wieloletnich procesów, publicznego (z udziałem dzieci) prania brudów itp. Tym lepiej. Sukces zawodowy – skądinąd kolejni przychodzili po pomoc w tym zakresie nie z innego powodu jak z uwagi na polecenie przez wcześniejszego klienta. 
No tak. Tylko czy rozwód w ogóle może być powodem do dumy? Moim zdaniem, z punktu widzenia człowieka naprawdę wierzącego, katolika – nie. I nie bardzo wyobrażam sobie siebie, o ile uda mi się uzyskać uprawnienia korporacyjne, jako pełnomocnika w sprawie rozwodowej. Chyba, że w roli tego, który – wbrew woli czy partykularnemu interesowi klienta – będzie za wszelką cenę starał się doprowadzić do zgody i uniknąć orzeczenia rozwodu. 
To cytat z jednej z osób z pracy. Druga – w rozmowie, aż zdziwiłem się, szczerej, choć znamy się krótko – właśnie przeprowadza się do świeżo wynajętego mieszkania. Żeby była jasność – jest to osoba w związku małżeńskim, młoda zresztą, staż małżeński lat powiedzmy ze 3. Powód? Bo już nie daje rady. Bo ma dość, bo się ciągle kłócą. Pociągnięta za język – bo ma nadzieję, że to zmotywuje drugą stronę, aby zgodzić się (albo wręcz zainicjować samemu) starania w kierunku rozwodu. Masakra. Brakuje odwagi, aby usiąść i porozmawiać – trudno, jeśli tak uważa, to taka szczerość zawsze będzie lepsza niż takie pokrętne podpuszczanie czy niedomówienia – i powiedzieć wprost, że czas się rozstać; co więcej – próbuje spowodować, aby działania podjęła druga strona. Brak cywilnej odwagi to minimalne określenie. 
Czy dzisiaj już nikt nie traktuje serio tego, czym ma być małżeństwo? Na dobre i na złe – w życiu, a nie w nazwie średniej jakości serialu w TVP. Do śmierci. Żadną sztuką jest być razem, jak kolorowo, ładnie, wszystko się układa, same sukcesy – to chyba każdy potrafi. Sztuką jest wytrzymać ze sobą w miłości kilkadziesiąt lat, przez problemy, kłótnie, spory, znoszenie własnych słabości, przebaczanie. Dzisiaj, o zgrozo, małżeństwo traktowane jest jako zwykły kontrakt, czyli praktycznie tylko z punktu widzenia prawa cywilnego – umowa. Składasz oświadczenie woli – wstępujesz w związek. Coś nie wyjdzie – zbieram zabawki, rozwód, i po sprawie. Bo przestaliśmy do siebie pasować, bo trzeba umieć przyznać, że coś się zmieniło. A może po prostu trzeba umieć, a przede wszystkim chcieć, zawalczyć o drugą osobę? Ale stawiając na pierwszym miejscu swoje potrzeby i zachcianki – fakt, raczej się nie uda. 

Nadzieja jest w Nim

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania. Ja zaś będę prosił Ojca, a innego Pocieszyciela da wam, aby z wami był na zawsze – Ducha Prawdy, którego świat przyjąć nie może, ponieważ Go nie widzi ani nie zna. Ale wy Go znacie, ponieważ u was przebywa i w was będzie. Nie zostawię was sierotami: Przyjdę do was. Jeszcze chwila, a świat nie będzie już Mnie oglądał. Ale wy Mnie widzicie, ponieważ Ja żyję i wy żyć będziecie. W owym dniu poznacie, że Ja jestem w Ojcu moim, a wy we Mnie i Ja w was. Kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten Mnie miłuje. Kto zaś Mnie miłuje, ten będzie umiłowany przez Ojca mego, a również Ja będę go miłował i objawię mu siebie. (J 14,15-21)
Jezus nie owija nic w bawełnę. Konkret, wymóg, konieczność. Jeżeli Mnie miłujecie – bez tego ani rusz. Te słowa w zestawieniu z tym, które przykazania Jezus postawił na czele jako najważniejsze, pierwsze i największe, pokazują jasno prawdę, o której pisałem ostatnio. Miłość to podstawa, miłowanie to fundament. Przykazania tylko wtedy mają sens, gdy przestrzega się ich w duchu tej miłości – Boga do człowieka, człowieka do Boga i człowieka do drugiego człowieka. 

Pojawia się w Jezusowych słowach wielka obietnica, którą świętować będziemy bodajże za 2 tygodnie, po najbliższym Wniebowstąpieniu Pana. Duch Święty, Pocieszyciel, Duch Prawdy. Określeń jest wiele. Może najbardziej pasuje tutaj mało znane – Paraklet. Mnie podoba się szczególnie, bo ma podtekst prawniczy – można je interpretować jako obrońca, adwokat; a bardziej duchowo – wspomożyciel, orędownik; a dokładnie – ten, który odpowiada na wołanie. Warto to akcentować – nie mam nic przeciwko pobożności maryjnej ani kultowi świętych w rozsądnych rozmiarach – ale mam wrażenie, że niektórzy za bardzo skupiają się na tych osobach orędowników świętych (a jednak przecież ludzkich), jednocześnie pomijając właśnie Parakleta, jedną z osób Trójcy Świętej, a więc Boga samego. Boga – wskazanego przez Syna Bożego jako orędownika. 
Uczniowie pewnie Jezusa traktowali jako tego Parakleta. W końcu to On sam wypełnił wszystko, dokonał dzieła zbawienia ludzi, umarł i zmartwychwstał. Czy wgłębiali się szczegółowo w dogmatyczne zawiłości prawdy o Bogu w Trójcy Świętej jedynym? Nie sądzę. Owszem, Jezus jest tym pierwszym i najdoskonalszym Parakletem, szczególnie z ich perspektywy – ale także, jako Zbawiciel, z perspektywy każdego człowieka, żyjącego w każdym czasie. Dzisiaj Jezusa, fizycznie, nie ma między nami – a wie, jak bardzo człowiek Pocieszyciela potrzebuje. Nie chce ludzi osierocić – piękne zdanie, tak umiejętnie nawiązujące do relacji rodzicielskich. Dlatego obiecuje Tego Pocieszyciela, który człowieka nigdy nie opuści, którego nikt człowiekowi nie jest w stanie odebrać – a którego zadaniem jest odmienianie dzisiejszego świata, jak to pięknie akcentował przed 30 lat na Placu Zwycięstwa bł. Jan Paweł II. 
A jednak – prawdy o Trójcy Świętej się tutaj nie uniknie. Jezus odchodzi i przyjedzie, ten sam, a jednak inny. Bo ten sam Bóg, ale w innej Osobie, w postaci Parakleta. Przychodzi, przyjdzie, aby ci, którzy życie mają dzięki Niemu, żyli pełnią nadziei i ze świadomością towarzyszenia przez orędownika doskonałego. Tego, który sam będąc Bogiem, najlepszą ku Bogu, ku zbawieniu wskaże drogę. Jedno trzeba powiedzieć jasno – nie jest powiedziane, że Duch Święty przyniesie tylko pokój. A na pewno nie żaden święty spokój. Duch męstwa, odwagi, bojaźni Bożej ma inspirować, motywować, wzywać do stanięcia w prawdzie o sobie samym, więc o swoim brudzie, grzechu, małości i słabości. On przynosi finalnie pokój – ale żeby ten pokój zagościł, trzeba zrobić ze sobą porządek. On ma w tym pomóc. Dopiero przez takie porządki, przez ten jedyny Boży pokój, człowiek może dojść do prawdy, jaką niesie Bóg. 
Wreszcie, na końcu, ale może to i najważniejsze? Ten Duch jest najpierw Pocieszycielem – a więc odpowiedzią dla tych wszystkich, którzy gdzieś upadli, pogubili się, nie mają siły, nie mają pomysłu, którym się nie chce, i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. To może dziwnie zabrzmieć – ale właśnie i tylko On jest tym, czego oni szukają, nawet nie zdając sobie z tego sprawy! Pocieszenie ma wiele twarzy i dotyka wielu sfer, pocieszenie prawdziwe wypełnia człowieka i czyni go na nowo zdolnym do tworzenia, kochania, budowania, rozwoju. Jeśli coś – a może wszystko? – się posypało – proś o tego Parakleta. Nadzieja jest w Nim. Tylko poproś Boga, mów do Niego, nawet wykłócaj się. Ale nie siedź bezczynnie. Samo nie zrobi się nic. Bóg czeka na Twój krzyk – nawet jeśli to ostateczny krzyk rozpaczy. To bardzo dobry początek.
>>>
Przed chwilą w radiu było o tym, że na Malcie mają zalegalizować rozwody. Szkoda. Jedyny kraj – poza Watykanem – swoisty, acz pozytywny, ewenement w dziwacznym świecie.

VENI, SANTO SPIRITO

Wieczorem w dniu Zmartwychwstania, tam gdzie przebywali uczniowie, gdy drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam! A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane. (J 20,19-23)

W ostatnim zaś, najbardziej uroczystym dniu Święta Namiotów, Jezus stojąc zawołał donośnym głosem: Jeśli ktoś jest spragniony, a wierzy we Mnie – niech przyjdzie do Mnie i pije! Jak rzekło Pismo: Strumienie wody żywej popłyną z jego wnętrza. A powiedział to o Duchu, którego mieli otrzymać wierzący w Niego; Duch bowiem jeszcze nie był dany, ponieważ Jezus nie został jeszcze uwielbiony. (J 7,37-39)

Na jednym z blogów, czytanych niedawno, wyczytałem że Duch Święty jest albo niedoceniany, albo przeceniany. Trudno tutaj silić się na próby opisu – kim jest Duch. Jest równy zarówno Bogu Ojcu, jak i Synowi Bożemu. Od Nich pochodzi, towarzyszy Kościołowi, czuwa nad Tradycją, nad liturgią, rozbudza do wiary serca ludzkie, napełnia je odwagą i miłością. Mnie szczególnie zapadły kiedyś w pamięć słowa kard. Josepha Ratzingera, które wypowiedział sam niewiele przed rozpoczęciem konklawe, z którego wyszedł jako Benedykt XVI. A powiedział mniej więcej, że nie tyle Duch Święty wskazuje kardynałom kandydata palcem – co nie dopuszcza do tego, aby wybrano kogoś, kto szkodziłby Kościołowi. 
Każdy – osobiście (o ile żył wtedy – ja, np., nie), a jak nie, to kojarząc – zna słowa Jana Pawła II wypowiedziane na placu Zwycięstwa w Warszawie podczas pierwszej do Polski pielgrzymki: Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi. Zaakcentowane, dopowiedziane. To, że jestem Polakiem, że wiara katolicka, szacunek dla Boga, dla Kościoła jest mocno wpisany w historię narodu i kraju – to nic. Nie rodzisz się z wiarą jakby z urzędu daną, gotową. Twoje życie to własna, osobna przygoda z Bogiem, droga odczytywania tchnień i wskazań Ducha. To twoja praca, którą sam musisz wykonać. Tak samo jak uczniowie, którzy pierwszy raz kiedy coś zrobili po odejściu Chrystusa? Gdy Duch na nich tchnął. Skąd wiedzieli, co powiedzieć, kiedy żydzi ich oskarżali? Bo Duch im poddał, co mają mówić.
Można powiedzieć – Ducha Świętego nie da się przewidzieć. I to prawda. Czy apostołowie – heh, jakoś się ich uczepiłem dzisiaj – wiedzieli, na kogo mają czekać, gdy Jezus kazał im pozostawić w Jerozolimie i oczekiwać Pocieszyciela, Mocy z Wysoka? Nie sądzę. Może właśnie z tym mamy największy problem. Bo lubimy mieć wszystko poukładane, zaplanowane, przewidziane. Już od dziecka co bardziej zaradni rodzice wbijają do głowy pociechom: planuj, ucz się, wymyśl karierę, określ cel, wspinaj się, aż na szczyt. Jesteśmy zawaleni kalendarzami, terminarzami w komórkach, komputerach, przypominaczami – zrób to, zrób tamto. Właściwie możnaby odgórnie planować życie człowieka – a ten po prostu rodzi się, i wykonuje z góry ustalony plan.
Ale nie, gdy chodzi o Ducha. Jego nie można przewidzieć. On jest uosobieniem dobrze rozumianej spontaniczności, uwolnienia się od utartych schematów, konwenansów, tego wszystkiego co tak często przeszkadza, bo tak się przyjęło, bo tak wypada, itp. On wyzwala – dosłownie, nie tylko w sferze poglądów, ale całokształtu tożsamości człowieka. Dopiero w wietrze Jego łaski człowiek staje się naprawdę sobą, dopiero w Nim może odnaleźć swoją naturę, odczytać i zrozumieć z Nim i dzięki Niemu swoje prawdziwe potrzeby i pragnienia. Boimy się tego – i zupełnie niepotrzebnie. Bo dopiero wtedy jesteśmy naprawdę wolni, naprawdę sobą.
Kiedyś usłyszałem coś w stylu, że Duch Święty nie jest sprawiedliwy, bo jakoś tak nierówno te swoje dary rozdaje. Może łapówki bierze? 🙂 Nie. Jesteśmy podobni, ale równocześnie różni. To jest tak jak z ewangelicznymi talentami. Tego nie można przeliczyć, zestawić ze sobą. Każdy otrzymuje co innego. Jeden ma takie umiejętności, inny dysponuje takimi talentami. Duch Święty ubogaca mądrością, rozumem, radą, męstwem, umiejętnościa, pobożnością i bojaźnią Bożą – i te właśnie dary mają współdziałać tak ze mną, jak i z talentami już od Boga otrzymanymi… a tak często w ogóle nieodkrytymi.
Przybądź Duchu Święty,
Ześlij z nieba wzięty
Światła Twego strumień.

Przyjdź, Ojcze ubogich,
Przyjdź, Dawco łask drogich,
Przyjdź, Światłości sumień.

O, najmilszy zgości,
Słodka serc radości,
Słodkie orzeźwienie.

W pracy Tyś ochłodą,
W skwarze żywą wodą,
W płaczu utulenie.

Światłości najświętsza,
Serc wierzących wnętrza
Poddaj Twej potędze.

Bez Twojego tchnienia,
Cóż jest wśród stworzenia?
Jeno cierń i nędze.

Obmyj co nieświęte,
Oschłym wlej zachętę,
Ulecz serca ranę.

Nagnij, co jest harde,
Rozgrzej serca twarde,
Prowadź zabłąkane.

Daj Twoim wierzącym,
W Tobie ufającym,
Siedmiorakie dary.

Daj zasługę męstwa,
Daj wieniec zwycięstwa,
Daj szczęście bez miary. 

Duch Święty dzisiaj? Proszę bardzo – kawałek sztuki 🙂 
(http://duchowy.wordpress.com)
(http://duchwieje.blogspot.com – Yvonne Bell)
I to jest właśnie prawdziwa wiara. Przejść przez życie swoją własną, indywidualną drogą, zasłuchując się w Tego, kogo trzeba: nie w podszepty Złego, nie we własne widzimisię, ale lekki powiew, w którym mówi Duch. A mówi wszystko, nic więcej nie potrzeba. Tylko słuchać. Choć dla tak wielu samo to jest wystarczająco trudne.

Przyjdź, Duchu Święty. Przyjmij mnie. Zapal mnie. Niech płonie serce, które Ty odmienisz. Niech nowym blaskiem świecą oczy, które Ty oczyścisz i uzdolnisz do patrzenia z większą miłością. Zniszcz, spal i skrusz we mnie to wszystko, co małe, słabe, głupie i przestraszone. Nie chcę tego, to tylko przeszkadza. Pozwól mi poczuć Twój dotyk. Przemień mnie, odnów mnie.

Daj mi siłę, która nie boi się przeciwności. Daj wiarę, która nie zwątpi i się nie zawaha. Daj mi miłość, której będzie tym więcej, im w życiu trudniej. Daj nadzieję, która nie skończy się na mnie – ale którą zawsze będę potrafił zarazić i podzielić się z innymi, jeszcze bardziej jej potrzebującymi.

Nie wiedzieć – skąd, nie wiedzieć – dokąd. Zaufać, zawierzyć. Zamknąć oczy – i ulecieć, niesiony na skrzydłach Oswobodziciela…