Wczoraj – drugi dzień świąt wielkanocnych, sielanka rodzinna, trochę odpoczynek po dość intensywnej samej Wielkanocy. I w tym wszystkim wczesnym popołudniem jakoś wyskoczyło mi w komórce: ks. Jan Kaczkowski zmarł. Jak to??? Jan??? Człowiek, który żył na pełnej petardzie? Człowiek, który po ludzku już dawno żyć nie powinien? A jednak. Tak właśnie. Janek odszedł, przeszedł w tę drugą, lepszą część życia.
Na początku słowo wyjaśnienia. Piszę o nim per Jan, ponieważ poznaliśmy się wiele lat temu, w zamierzchłej dość przeszłości (czyli w latach 90. XX wieku), kiedy albo zaczynał dopiero seminarium, albo niebawem miał zacząć tę drogę. Okoliczności? Bardzo piękne – łaziliśmy razem po górach, wędrując po Tatrach. Ot, ta sama „meta” w okolicy Zakopanego, etc. Potem widywaliśmy się rzadko. Właściwie na odległość obserwowałem, i – nie ukrywam – podziwiałem to, co Jan robił; im dalej, tym bardziej. A kiedy nadeszła choroba – wow! on nie usiadł, nie załamał się, nie zamknął w swoim pokoju, tylko jedzie dalej, zasuwa, pracuje, nie użala się. Robił swoje.
Otwieram Facebooka i tak jakoś dziwnie, bo praktycznie każdy wspomina Jana. Niby to jego odejście było przewidywalne, nadchodziło powoli z tym parszywym glejakiem… ale nawet po ostatnich komunikatach wierzyłem mocno, że Jan jeszcze nam pokaże. I zdania nie zmieniam – tylko będzie dalej robił swoje z drugiej, tej lepszej strony. Abp Tadeusz Gocłowski, który nieco ponad 13 lat temu udzielił mu święceń kapłańskich w Bazylice Mariackiej w Gdańsku, trafnie podsumował: święty na miarę naszych czasów. A zarazem tak bardzo normalny.
Ktoś mógłby zapytać – co taki facet mógł zrobić dobrego? Oj, mógł, i zdziałał – więcej niż wielu innych, w tym księży, razem wziętych. W tym roku obchodził by 14. rocznicę święceń – niestety, nie doczekał. A jednak od zera zbudował ze współpracownikami nowoczesne hospicjum w Pucku, w którym też do końca swoich dni, pomimo choroby od 2012 r., posługiwał (z pomocą jednego z księży pracujących w Pucku).
Tak, nieporadny fizycznie od dziecka. Z ogromną wadą wzroku, która – nie da się ukryć – utrudniała życie, tym bardziej duchownemu. Nigdy nie szukał taryfy ulgowej – co więcej, naciskał, żeby brać się w garść, wykorzystać nogi i ręce na tyle, na ile człowiekowi Bóg pozwala, i robić. Ukończył seminarium, choć wielu się śmiało, że z taką wadą wzroku nie ma czego szukać (sam przytaczał dyskusję na swój temat, pół żartem, ale jednak boleśnie: „A pieniądze widzi? Widzi! To święcić!”). Jak to się ładnie mówi, nie otrzymał misji kanonicznej – czyli nie pozwolono mu uczyć w szkole – też z powodu wzroku… Trafił jako kapelan do szpitala. Bardzo szybko się doktoryzował z zakresu teologii moralnej – opowiadał, że targował się z Panem Bogiem, żeby mu pozwolił może jeszcze habilitację zrobić? Nie zdążył jednak, tak samo jak napisać czwartej – po „Nie ma szału, jest rak”, „Życie na pełnej petardzie” i „Grunt pod nogami” – książki. O sprawach ważnych i trudnych.
W Kościele służył, ale od ludzi Kościoła dostał po głowie nie raz – o czym z rozbrajającą szczerością mówił w TP w rozmowie pod dość mocnym tytułem „Sklepany przez Kościół, kocham Kościół”. Piękne świadectwo. Nie bał się mówić o tym, że Kościół – zamiast łączyć – potrafi czasami jakby dokładać kolejne wykluczenia. Miał wyjątkowy dar docierania z tym Bożym przesłaniem – bynajmniej nie w upraszczanej, trywializowanej, ale wymagającej formie – i przekonywania do siebie tzw. „trudnej” młodzieży; zresztą, nawet wczoraj widać było to w treści wpisów na portalach społecznościowych.
To jest paradoks. Może Boży paradoks? Powstało hospicjum, Jan był w swoim żywiole… i wszystko się skomplikowało. Rozpoznano u niego glejaka wielopostaciowego, glioblastoma multiforme. Takie „jajko z niespodzianką”, osiem centymetrów na dziesięć, w okolicach czoła”. A mimo wszystko – dawali Janowi w czerwcu 2012 r. jakieś 12-14 miesięcy życia. A żył na pełnej petardzie do marca 2016 r.
Mówił, że o cud można się modlić, ale cudu nie należy się spodziewać. Coś w tym jest.
W zeszłym roku zebrał na głowę gromy za to, że dał się zaprosić Jerzemu Owsiakowi na Przystanek Woodstock do tzw. Akademii Sztuk Przepięknych, gdzie miał dyskutować razem z Janiną Ochojską z Polskiej Akcji Humanitarnej. Ochojska nie dotarła z powodu stanu zdrowia – a pełen namiot głównie młodych ludzi słuchał nieporadnego księdza, mającego problem z chodzeniem, niewyraźnie mówiącego i niedowidzącego, jak ten mówił do nich o ważnych sprawach. Mówił tam o wielu rzeczach, m.in. o katolicyźmie i wolności sumienia: „Bo jak światło reflektora świeci nam w pysk, to nas oślepia i zabiera nam wolność”.
Swoją rolę widział prosto – księdza jako tego, który miał ludzi przyciągać do Boga, przybliżać Boga ludziom. Wiele osób mówiło, że zetknięcie z nim, spotkanie odmieniło ich życie – bardzo wierzę, że tak właśnie było.
Odznaczony Krzyżem Kawalerskim „Polonia Restituta”, watykańskim orderem Curate Infirmos i Orderem za Zacność. Honorowy obywatel Pucka. W roku 2014 wyróżniony nagrodą Ślad im. Biskupa Chrapka. Tak, to tylko tytuły – ale pokazują, że ludzie doceniali Jana i to, co robił, kim będąc. Mnie boli bardzo to, że nie potrafiła go nijak docenić rodzima archidiecezja gdańska – której obecny ordynariusz znany jest z dość płynnego rozdawnictwa różnych tytułów i godności kościelnych dość przypadkowym osobom, i jakoś Janka w tym wszystkim nie zauważył. Janowi na pewno to, za przeproszeniem, „wisiało” – ale mimo wszystko, to nie jest właściwe: tytułowano ludzi za byle co, a o nim się nikt nie zająknął; nawet teraz, kiedy wszystko wskazywało od jakiegoś czasu, że zbliża się kres jego wędrówki po tej stronie życia.
Jan sam powiedział w jednej z rozmów, że pozostaje otwarty na cud, na uzdrowienie. To dziwnie zabrzmi – hmm, ale to by było… zbyt proste, zbyt banalne?
Nawet w tym ostatnim czasie nie zwolnił – choć mógł, przecież nikt by nie miał pretensji, tyle już zrobił. Już na wózku nagrywał swoją ostatnią drogę krzyżową, którą przez ten dopiero co skończony Wielki Post dzielił się na portalu Deon.pl. Wcześnie był też ciekawy cykl Smak życia. Ledwo 2 dni przed odejściem – w Wielką Sobotę – w TVP pokazali film „Śmiertelne życie” mówiący o Janie, życiu, umieraniu i rzeczywistości hospicjum.
Nie tak dawno – sprawdzam, dokładnie 20 dni przed śmiercią pisałem tutaj i prosiłem o modlitwę za Jana. Wtedy była już druga taka sytuacja, kiedy od początku roku do mediów poszła informacja: stan ks. Kaczkowskiego się pogorszył. Niestety, tym razem nie była to kaczka dziennikarska. Tu i ówdzie wyciekły zdjęcia – widać było, że Jan się męczy, poruszał się na wózku inwalidzkim, miał trudności z mówieniem, potem już leżał… To jest cholernie trudne do napisania, ale wierzę, że on czuł, że już wystarczy, że doszedł do kresu swoich fizycznych możliwości. Że dalej to już by była uporczywa terapia. Widać Pan Bóg też tak to widział.
– Jakie było Jego ostatnie słowo?
– Miłosierdzie. To było ostatnie słowo. To było właśnie w Wielki Czwartek. W Wielki Piątek już przestał mówić. (ks. Piotr Przyborek)
Piękny dzień na odejście, jeśli tak można powiedzieć – Jana odprowadza śpiew „strzeż mnie, mój Boże, Tobie zaufałem” (Ps 16,1-2.5.7-11) w liturgii Poniedziałku wielkanocnego. A w Ewangelii słowa: „A Jezus rzekł do nich: Nie bójcie się” (Mt 28,8-15). Bo i nie ma czego się bać. Janowi już nie przeszkadza wzrok, glejak, niedowład lewej strony. Już go nie boli.
Przed chwilą podano – uroczystości pogrzebowe odbędą się 01 kwietnia 2016 r. w kościele św. Jerzego w Sopocie – o 11:30 koncert, 12:00 Msza Święta i o 14:00 pochówek na cmentarzu komunalnym w Sopocie.
Co zrobić? Można kilka rzeczy:
- dziękować Bogu za Jana, jego życie i dzieło hospicjum
- o Janie i tym jego dziele pamiętać, ot, stałym zleceniem na koncie bankowym i wspierać hospicjum
- zajrzeć do jednej z trzech książek Jana – polecam, prosty język i bardzo ważne sprawy
- modlić się czy to do Jana, czy za Jego wstawiennictwem – bo wierzę, że wczoraj wzbogaciliśmy się o naprawdę skutecznego świętego, co (mam nadzieję) Kościół zechce za jakiś czas może stwierdzić formalnie?
Coś czuję, że on nam jeszcze pokaże 🙂 Obiecał to sam:
Ja nie jestem nikim wyjątkowym i proszę mnie za takiego nie mieć. Jestem najzwyklejszym, błądzącym księdzem i chrześcijaninem, waszym bratem Janem, który często się w życiu gubił. Jeśli Pan Bóg przyjmie mnie do siebie, obiecuję, że na tyle, na ile mi pozwoli, bo to też nie jest takie oczywiste, będę próbował być blisko was. Przepraszam wszystkich tych, których skrzywdziłem, których niesprawiedliwie oceniłem. Proszę o wybaczenie wszystkich, którzy się poczuli przeze mnie dotknięci w tych momentach, kiedy nie stanąłem na wysokości zadania. I chciałem powiedzieć, że nie mam żalu do nikogo. Tak mi, Panie Boże, dopomóż.
I nie mam żadnych wątpliwości – tak, umarł człowiek po prostu święty (i na szczęście nie jestem w tym przekonaniu – w wielu już miejscach wyartykułowanym – osamotniony). Święty w normalności, normalny w świętości. Jan Kaczkowski, gość z Sopotu, rocznik 1977. A teraz pewnie baluje w niebie, zajadając się polędwicą i czerwonym winem.
foto: gdansk.pl