Nadzieja pełna nieśmiertelności

To jest bardzo widoczne w naszym kraju – że chociaż zarówno 01 listopada, jak 02 listopada właściwie obchodzimy zupełnie inne święta/wspomnienia, to mentalnie chyba jesteśmy przyzwyczajeni, że wrzucamy to jakby do jednego worka, na dodatek pod mocno naciąganym tytułem „święto zmarłych” (dziwiąc się potem, że przyjmuje się coraz szerzej zabawy pod nazwą Halloween – czyli… właśnie święto zmarłych).

01 listopada to uroczystość Wszystkich Świętych. Świętowanie Pana Boga we wspomnieniu tych, co do których wierzymy, że są już nim tak blisko, jak się tylko da, ciesząc się tym, co my tutaj z naszej strony życia nazywamy ogólnie „niebem”, „wiecznością”. Dla wielu – okazja do, tak, modlitwy do tych niekanonizowanych, „nieformalnych” świętych, których pewnie gdzieś tam każdy ma. Dla mnie takie przykłady to Jan Kaczkowski, bp Jan Chrapek, abp Józef Życiński – co ciekawe, każdy z nich to przykład życia przerwanego po ludzku w bardzo młodym wieku. A jednak bardzo mocno wierzę, że to są tacy moi orędownicy tam, gdzie oni dotarli, a ja będę się drapał przez życie, da Bóg, jeszcze dość sporo lat.

Ważny jest bardzo punkt wyjścia w tej mojej wędrówce ku świętości. Moje doświadczenie wspólnoty Kościoła, do której zmierzam. Niekoniecznie świętych świeckich, idealnych księży czy zakonników, tego że wszystko jest piękne – wspólnoty modlitwy ludzi zjednoczonych pragnieniem nie tylko przejścia przez życie byle jak, ale próbowania (ciągle od nowa, pomimo i w poprzek codziennych upadków) dorastania do tego zadania, które Bóg zostawił i określił: świętymi bądźcie (Kpł 19, 2). Pytanie brzmi – czy ja takie doświadczenie Kościoła ziemskiego mam, czy może uznaję, że On mi jest do niczego niepotrzebny? Tak, skandali i afer w nim dużo, także na polskim podwórku, ale czyż na początku też nie było tak idealnie? Przecież tych pierwszych Dwunastu to też nie była elita, też były zwątpienia, ucieczki, pierwszy papież in spe Piotr zaparł się Jezusa. A jednak, Kościół ma się ciągle dobrze – całe wieki budując na równie mało pewnym fundamencie słabości ludzkiej. Może dlatego, że „jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy”, a jednak „gdy się objawi, będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jakim jest” (1 J 3,1-3). Wiara, wiara i znowu wiara.

Skoro zmierzamy ku świętości, to tę radość dzieci Bożych powinno być u nas widać – a jak to wychodzi w praktyce? Niestety, bardzo często (patrząc z perspektywy prezbiterium) mam wrażenie, że jeśli ludzie idą do kościoła nie za karę, to i tak przychodzą po prostu smutni, i bardzo podobnie wychodzą. Tymczasem w II czytaniu Paweł mówi wprost: „Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec: zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi: i rzeczywiście nimi jesteśmy” (1 J 3,1-3). Czy to nie jest powód do radości? 🙂 Świętość to nic innego jak dorastanie do tej miary dziecka Bożego – nie jakiejś jednolitej, dla każdego identycznej, możliwej do wyrażenia jakąś tam wartością. Dorastanie do tego, aby przez życie iść ze świadomością, że to Bóg jest moim ojcem, że On zawsze pomoże i to do Niego mam się zwrócić, nie tylko już wtedy, gdy się wali i pali.

Dlaczego nam tej radości brakuje? Pewnie w dużej mierze dlatego, że zajmujemy się wszystkim tym, co nie jest ważne, w efekcie nie mając czasu na sprawy najistotniejsze. Żyjemy tak  jak ten zamożny człowiek z przypowieści, którego największym zmartwieniem było powiększanie spichlerzy (Łk 12, 13-21), albo jak ten bogacz, który nie chciał zauważyć leżącego przed jego progiem Łazarza (Łk 16, 19-31). Tu nie chodzi bynajmniej o sam fakt bogactwa, ale o to, że ono może przesłonić wzrok tak, że poza kasą nie widzę już nic. Opamiętanie się dopiero po drugiej stronie życia – to trochę za późno. A czas dla żony, męża, dziecka, rodziców, rodzeństwa, najbliższych, przyjaciół?

Po to właśnie są święci. Żeby nas prostować. Żeby z tego wielkiego grona ludzi, którzy już wygrali, każdy mógł sobie wybrać tego, który go zainspiruje, który pomoże drogowskazy Ewangelii odczytać w jego własnym życiu. Tu nie chodzi o kopiowanie rozwiązań, ale inspirację, wskazanie kierunku, pewnego pomysłu. Pragnienie, z pomocą świętych, znalezienia własnego patentu, sposobu na świętość. Takiej Bożej kreatywności. Jeden realizuje się w rodzinie, inny w samotności, jeszcze inny w takim czy innym zakonie. Mam wrażenie, że dróg i rozwiązań jest tyle, ile nas wszystkich.

Świętość nie musi być prosta, o czym mówiła środowa Ewangelia (Mt 5,1-12a): jest tam mowa o smutku, o cierpieniu prześladowania, a więc o sprawach trudnych i tych, do których nikomu nie spieszno. Jezus pokazuje nam w ten sposób, że także w krzyżu i przez to, trudne czy bolesne, jest droga do świętości. Wzorem jest tu starotestamentalny Hiob, w którego życiu Bóg pozwalał Złemu na bardzo wiele, a on mimo wszystko potrafił powiedzieć: „Dał Pan i zabrał PanNiech będzie imię Pańskie błogosławione!”. Umiesz tak? Na ile potrafisz Bogu zaufać, że droga trudności, które akurat napotykasz, ma sens?

Z kolei 02 listopada to wspomnienie wszystkich wiernych zmarłych. Pewnie mało osób może się w drzewie genealogicznym pochwalić świętymi kanonizowanymi – tu jest okazja, aby wspominać i westchnąć za tymi z mojej rodziny, którzy już odeszli, ale co do ich losów po prostu nie jesteśmy pewni. Dziadkowie, wujostwo, ciotki, może rodzice, kuzyni, przyjaciele… U mnie – od 4 lat – Mama… Nic nie poradzę, od 2013 r. dla mnie to mocno melancholijny dzień, pełen wspomnień i trochę żalu, że tak szybko odeszła, że wnuczek ledwo ją poznał, że dzisiaj nie mogę (tzn. mogę, ale inaczej) z nią po prostu pogadać.

 W takiej sytuacji – my tu, oni po drugiej stronie – zmarli już nic nie mogą, a my możemy jedynie (aż?) się za nich modlić. Korzystamy z tej możliwości – częściej niż w okolicy właśnie 01-02 listopada, no i może przy rocznicy śmierci albo urodzin i imienin? Ktoś kiedyś liczył, zmówienie 10 różańca to mniej niż 5 minut. Skoro wierzę, że ta zmarła bliska mi osoba czeka tam być może na moją pomoc, samemu już nic nie mogąc, to czemu tak często za ciężko mi pomodlić się?

Jestem skłonny uwierzyć, że w takiej konfiguracji bardziej to Mama martwi się o to, co ja wyprawiam tutaj ze swoim życiem – niż ja nią. Jeśli nawet ona jest w czyśćcu, to zmierza w kierunku miejsca najlepszego ze wszystkich i już nic tego nie zmieni. W przeciwieństwie do tego, że ja mogę narobić jeszcze w życiu tyle głupot, że… No właśnie. Nie wiadomo, jaki będzie rachunek końcowy. Ja w tym wszystkim mogę mieć nadzieję i wolę tego, aby tymi swoimi krokami przez życie zbliżać, a nie oddalać się od świętości, ergo wieczności. Do tego miejsca styku „życia tu” z „życiem tam” dojdę na pewno – dokąd pójdę dalej? Wierzę, że to nie będzie koniec drogi i wyrok, ale jakby przesiadka do dalszej, o wiele lepszej podróży.

No właśnie. Tylko że nikt z nas nie wie, ile ma czasu na podejmowanie w życiu decyzji. Mogiły tych, których Pan Bóg wezwał do siebie w wyjątkowo młodym wieku, bardzo dosadnie nam o tym przypominają. Oni też pewnie byli przekonani, że mieli o wiele więcej czasu, niż się okazało, że faktycznie mieli. Pamiętam scenę z pewnego, raczej niskich lotów, filmu sci-fi: wysłaniec piekieł pojawia się na ziemi i trafia na 2 dwudziestoletnich chłopaków. Do jednego mówi: „z tobą spotkam się za 70 lat”, zaś do drugiego: „a z tobą za 3 tygodnie”. Bardzo obrazkowe.

Nie jest więc sztuką mieć, ale być. Bo samo posiadanie może skończyć się tak właśnie, jak skończyło z 2 cytowanych wyżej fragmentach Ewangelii o ludziach, którzy zbierali wiele, ale nie w tym, co trzeba. Nie wiem i nie dowiem się nigdy, ile mam dokładnie na tym łez padole czasu – do momentu chwilę przed (podobnie ludzie czują, że „to już to” i w tym sensie mają świadomość odchodzenia). Działać, już tu i teraz, dzisiaj, nie odkładać bycia dobrym i zdobywania świętości na bliżej nieokreślone „później”, którego może po prostu nie być.

W czasie wieczornej Mszy Świętej w Zaduszki bardzo trafio do mnie jedno zdanie z I czytania III mszy: „nadzieja ich pełna jest nieśmiertelności” (Mdr 3, 4b). Pięknie sformułowane – nadzieja przepełniona nieśmiertelnościa. Pewnie każdy ma w sobie strach i niepewność tego, co i jak to będzie, jak będzie wyglądało i jak się zakończy moje życie. Dlatego – to do nas, nie do tych co już odeszli – Jezus kieruje te słowa:

Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem. Znacie drogę, dokąd Ja idę. (J 14, 1-4).

Ten pierwszy listopadowy weekend, choć dość zimny, jest bardzo piękny nad morzem – złota polska jesień. Z miłością, wdzięcznością i na pewno tęsknotą wspominając naszych zmarłych nie traćmy nadziei, że oni już umeblowali sobie z Boga to obiecane każdemu z nas mieszkanie. I choć nie wiemy, ile to potrwa, cierpliwie tam na nas czekają. Dla nas jest droga, są przykłady świętych, jest historia 2017 lat pełnych ludzi, którzy własnym sposobem świętość odkrywali i ją zdobywali. I zaproszenie, aby tą drogą wyruszyć – na spotkanie Boga i tych, którzy nas do Niego wyprzedzili. Oni tam już czekają.

A o Hallowen nie będę nic pisał, bo w mojej ocenie nie ma o czym. Wszystko już powiedział Jan Kaczkowski. Szatana można szukać wszędzie – w książkach Dana Browna, o Harrym Potterze, albo w dyniach i zabawie dzieci zbierających cukierki. Tylko po co? 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *