500 lat reformacji – jedność, która jest ciągle przed nami

Dla wielu osób mam wrażenie sam pomysł, żeby wspominać taką właśnie rocznicę, wydaje się prawie czymś niestosownym, niewłaściwym dla dobrego, pobożnego katolika. Bo przecież – co to za rocznica? Ano, bolesna, nie da się ukryć, choć trzeba wyraźnie powiedzieć, że doświadczenia ostatnich 50 lat (co to jest w kontekście całej historii Kościoła? niewiele) każą patrzeć w przyszłość z umiarkowanym optymizmem.

31 października 1517 r. – a więc 500 lat temu równo – holenderski augustiański zakonnik Marcin Luter (1483-1546) przybił na drzwiach katedry w Wittenberdze swoich 95 tez. Historia przyjęła tę datę z perspektywy czasu jako początek zjawiska, które nazwano następnie w całości reformacją, a którego konsekwencjami stało się utworzenie w – podzielonym już od 1054 r. na Kościół rzymski i Kościół prawosławny – ramach wspólnoty chrześcijańskiej tzw. kościołów protestanckich: przede wszystkim, ale nie tylko, luteran (w Polsce: Kościół Ewangelicko-Augsburski), kalwinów (w Polsce: Kościół Ewangelicko-Reformowany w RP) i anglikanów (Kościół Anglikański w Polsce).

Dzisiaj tak naprawdę historycy nie mają wątpliwości, że u podstaw pierwotnego stanowiska Lutra były słuszne argumenty i twierdzenia – po prostu miał wiele racji. Ówczesny papież Leon X (1513-1521), potomek potężnego rodu Medyceuszy, był człowiekiem swoich czasów, także mecenasem i koneserem sztuki -pomimo pozostawienia papiestwa w dobrej kondycji finansowej przez poprzednika Juliusza II (1503-1513) – bardzo szybko zaczął mieć poważne problemy finansowe. W rezultacie powstały pomysły równie dyskusyjne i dwuznaczne, jak notoryczny handel nie tylko istniejącymi, ale i tworzonymi doraźnie stanowiskami w „centrali Kościoła”, a przede wszystkim od 1516 r. (przede wszystkim w celu pozyskania stałego źródła dochodu służącego budowie Bazyliki św. Piotra w Rzymie): sprzedaż odpustów. Czym jest odpust? Darowaniem kary doczesnej za grzechy. Luter krytykował papieża za handel odpustami – innymi słowy, za to, że warunkiem jego uzyskania nie były pokuta czy żal za grzechy, a zależało to wyłącznie od zasobności finansowej delikwenta. Co jest istotne, Luter nie kwestionował praktyki udzielania odpustów jako takich – ale nadużycia w zakresie „handlu” nimi.

Początkowo spór wydawał się dość niepozorny z punktu widzenia całego Kościoła, jednakże okazało się, że Luter nie zamierzał wycofywać się ze swoich poglądów. Apogeum nastąpiło w dniu 10 grudnia 1520 r., kiedy spalił on na przedmieściach Wittenbergi dokumenty i bullę papieską – w efekcie czego 03 stycznia 1521 r. został ekskomunikowany przez papieża.

Do mnie bardzo trafia to, co o Lutrze powiedział abp Grzegorz Ryś (uwaga – nie tylko biskup, ale profesor historii, specjalizujący się m.in. w omawianym okresie):

Podjęta przez Lutra kwestia proporcji potrzebnych w Kościele i w życiu duchowym oraz wyrastający z tez temat usprawiedliwienia wciąż do mnie wracają. Owe proporcje, o które upomniał się w 1517 r., są dla mnie rzeczywistym wyzwaniem (myślę zresztą, że są wyzwaniem dla całego Kościoła). Z pewnością bliska jest mi też jego determinacja w słuchaniu Słowa Bożego i uczynienia zeń najważniejszego ­ doświadczenia w dyscyplinie wiary i życia Kościoła. Jest w tym gotowość na wsłuchanie się w niego jako przepowiadającego Ewangelię. (…) Przede wszystkim [Luter]: nie był „reformatorem”. Nigdy tak o sobie nie mówił – i nigdy nie nazwał swojego programu „reformacją”. Już prędzej nazwałby się właśnie prorokiem, i to we właściwym tego słowa znaczeniu: człowieka, który rozumie swoją epokę i opisuje ją po Bożemu. Czy był mistykiem? Z pewnością nie widział świata płasko – redukując go jedynie do wymiaru natury. Był nie tylko świadomy, ale również otwarty na doświadczenie w nim Tego, co Ponadnaturalne. Widział świat jako miejsce zmagania między Bogiem a szatanem.

Co więcej, we wspomnianej rozmowie w TP abp Ryś wskazuje – powołując się na Benedykta XVI, że oczywistym jest, że Luter nie zamierzał zakładać nowego Kościoła. Ale do tego doszło, czego nie można nazwać inaczej jak klęską. Lutra? Może tak, ale także klęską Kościoła jako całości. Bo zamiast przemienionego Kościoła widzimy, jak rozpada się on na rozmaite konfesje. W wezwaniach do odnowy Kościoła nie chodziło o to, żeby wyłonił się nowy, lepszy, stojący w opozycji do tego, który został porzucony.

To był początek – potem nastąpiło 500 lat, w których dochodziło do dalszych podziałów, wyodrębniania się kolejnych mniejszych wspólnot. Nie jest moim celem wywód historyczny (nie to miejsce, ani forma) – są książki i źródła, zachęcam do sięgnięcia. I po tych 500 blisko latach, w okolicy Soboru Watykańskiego II, nagle zdano sobie sprawę, że trzeba nauczyć się rozmawiać i szukać tego, co chrześcijan łączy. Czy właśnie do tego doświadczenie reformacji było potrzebne Kościołowi?

Dzisiaj w pewnym sensie dochodzi do sytuacji nieco odwrotnych: niektóre całe wspólnoty protestanckie zgłaszają wolę pojednania z Kościołem rzymskim (wynika to ze sprzeciwu wobec święceń kobiet i homoseksualistów, akceptacji dla związków homoseksualnych) – co z formalnego punktu widzenia umożliwił Benedykt XVI na mocy Konstytucji apostolskiej «Anglicanorum coetibus» o ustanowieniu Ordynariatów Personalnych dla anglikanów przystępujących do pełnej wspólnoty z Kościołem katolickim z dnia 04 listopada 2009 r. Co istotne, dotychczasowi diakoni, prezbiterzy i biskupi protestanccy mogą po przystąpieniu do Kościoła katolickiego ubiegać się o sakrament święceń – i sytuacje udzielania takich święceń miały miejsca m.in. w Niemczech (co, na marginesie, w pewnym sensie stanowi także argument dla zwolenników zniesienia celibatu w ogóle w Kościele katolickim).

Przy okazji tego rodzaju rocznicy niejeden zadaje sobie pytanie – dlaczego do podziału, tego w 1517 r. i innych, doszło w Kościele, po co to, co Bóg chce przez to pokazać? Oczywiście, Bóg tego nie spowodował, ale dopuścił aby to nastąpiło. Do czego to miało prowadzić, czego miało nas nauczyć? Może właśnie jedności – nie tylko tej już dokonanej, do której droga dość daleka, ale jako celu, do którego mamy dążyć?

W liście z okazji 500-lecia urodzin Marcina Lutra w 1983 r. św. Jan Paweł II pisał:

W pokornej kontemplacji tajemnicy Bożej Opatrzności i w pobożnym nasłuchiwaniu tego, czego nas dzisiaj uczy Duch Boży poprzez wspominanie wydarzeń epoki Reformacji, Kościół stara się poszerzyć granicę swojej miłości, aby wyjść naprzeciw jedności tych wszystkich, którzy, jako ochrzczeni, noszą imię Jezusa Chrystusa.

Na czym polegała siła Lutra? Prozaicznie – wziął prostu Biblię do ręki i czytał ją, zgłębiał. Był to dla niego punkt odniesienia i można powiedzieć, że znał ją bardzo dobrze. A jak to jest z nami dzisiaj? To jest dokładnie to, do czego zachęca ciągle papież Franciszek: nie czytajcie książek o Biblii, czytajcie Biblię. Pismo Święte jest źródłem, punktem odniesienia wobec którego powinniśmy konfrontować wszystkie swoje sytuacje i życiowe wybory. Tymczasem w wielu domach – o ile Biblia jest (w USA znajdziesz ją na nocnym stoliku w każdym hotelu), to zazwyczaj gdzieś wetknięta na półce, zakurzona, dziewicza; a może nawet jakieś „wypasione” wydanie, z I komunii czy bierzmowania… ale i tak będące tylko ozdobą, z której nikt nie korzysta.

Wspólna deklaracja Światowej Federacji Luterańskiej i Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan na zakończenie roku wspólnego upamiętnienia reformacji z 31 października 2017 r. zawiera m.in. takie, dość przełomowe, stwierdzenia:

My, luteranie i katolicy, jesteśmy głęboko wdzięczni za ekumeniczną drogę, jaką razem przeszliśmy przez ostatnie 50 lat. (…) Doświadczamy bólu tych, którzy dzielą całe swoje życie, ale nie mogą dzielić zbawczej obecności Boga przy stole eucharystycznym. Uznajemy naszą wspólną odpowiedzialność duszpasterską, by odpowiedzieć na to duchowe pragnienie i głód naszego ludu, aby być jedno w Chrystusie. Chcielibyśmy, aby ta rana w Ciele Chrystusa została uleczona. To jest celem naszych dążeń ekumenicznych, które chcielibyśmy przyspieszyć, także poprzez odnowienie naszego zaangażowania w dialog teologiczny. (…) Uznajemy, że choć nie można zmienić przeszłości, to jej wpływ na nas dzisiaj może zostać przekształcony, stając się impulsem do wzrastającej komunii i znakiem nadziei dla świata, który musi przezwyciężyć podziały i atomizację. Po raz kolejny jasno widać, że to, co nas łączy jest większe od tego, co nas jeszcze dzieli. (…) Z Bożą pomocą pragniemy na modlitwie rozeznać nasze pojmowanie Kościoła, Eucharystii i posługi duchownej w poszukiwaniu zasadniczego porozumienia, aby przezwyciężyć istniejące między nami różnice.

Analiza przeszłości to jest jedno, ocena konkretnych wydarzeń – ale przede wszystkim i Kościół katolicki, i pozostałe wspólnoty chrześcijańskie, muszą zastanowić się i odpowiedzieć na pytanie, co z brakiem jedności można zrobić dzisiaj, gdzie tej jedności (w jakich płaszczyznach) można szukać i ją deklarować, a co wymaga dalszej pracy.

I o to właśnie trzeba się modlić. „Oby się tak zespolili w jedno, aby świat poznał, żeś Ty Mnie posłał i żeś Ty ich umiłował tak, jak Mnie umiłowałeś” (J 17,23). Ta jedność jest ciągle dopiero przed nami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *