Rzadko kiedy znajdują się tutaj teksty hagiograficzne – ale ta postać mnie mocno zauroczyła. Dowiedziałem się o owym człowieku – jak pewnie większość osób, które w jakikolwiek sposób go kojarzą – w kontekście tegorocznego wystawienia ciała św. o. Pio z Pietrelciny w Rzymie z okazji Roku Jubileuszowego Miłosierdzia, przy okazji rozsyłania Misjonarzy Miłosierdzia przez papież Franciszka. Bo w centrali Kościoła padre Pio nie był sam – a właśnie w towarzystwie doczesnych szczątków św. Leopolda Mandicia OFMCap.
Urodził się 12 maja 1866 r. (ten dzień jest także dzisiaj w kalendarzu liturgicznym dniem jego wspomnienia – wcześniej był to dzień śmierci) jako najmłodsze z 12 dzieci w chorwackiej rodzinie w Hercegnovi (kiedyś włoskie Castelnuovo) w Jugosławii. Do kapucynów wstąpił, po ukończeniu niższego seminarium duchownego we włoskim Udine, w dniu 02 maja 1884 r., wtedy też przyjął imię zakonne Leopold (na chrzcie otrzymał imię Bogdan). W 1888 r. złożył śluby wieczyste, zaś 20 września 1890 r. wyświęcono go na kapłana w Wenecji.
Po ludzku – miernota. Maleńki – mierzył 135 cm (przezywano go „miniaturowym kapucynem”). Mówił bardzo niewyraźnie – w związku z czym przełożeni nie byli zachwyceni jego kazaniami i odsuwali go od tej posługi (nie było wtedy mikrofonów, a takiego kaznodziei raczej nie było by widać w ogóle zza ambony…). Był dość słabego zdrowia, utykał – więc nikt nie brał na serio jego deklaracji o chęci pracy misyjnej wśród chrześcijan na Wschodzie, między którymi chciał pracować, działając na styku z obrządkami wschodnimi, jak również z muzułmanami i Żydami – pewnie wynikało to z faktu, że wywodził się ze zróżnicowanego środowiska wyznaniowego (katolicy, prawosławni, protestanci muzułmanie, żydzi).
Duch Święty zadziałał w – właściwy dla siebie – specyficzny sposób i zrealizował marzenia Leopolda o pracy misyjnej… wyznaczając mu teren misyjny w konfesjonale. Okazało się strzałem w dziesiątkę, bowiem właśnie posługa pojednania była wielkim i pięknym charyzmatem świętego – który oddał się jej bez reszty, spowiadając, jak podają źródła, od 8 do 12 godzin dziennie (według innych od 10 do 15) – w tym od 1906 r. do śmierci w jednym klasztorze, we włoskiej Padwie. To tylko cyfry, ale niewątpliwie taka trwała posługa była wielkim wysiłkiem i heroizmem – co widać, kiedy dzisiaj nierzadko współcześni księża nie potrafią wysiedzieć w konfesjonale kwadransa, już przebierając nogami, żeby tylko wyjść… Jeśli penitentów było więcej, rezygnował z posiłków, żeby nikogo nie odesłać bez spowiedzi.
Posiadał dar kontemplacji, a także charyzmat czytania w sercach i sumieniach ludzi, którzy przychodzili do niego po radę lub do spowiedzi. Czcił bardzo Najświętszy Sakrament i Matkę Bożą. Konfesjonał nie był bynajmniej jedyną przestrzenią działania – mimo, że tak go absorbował – zakładał bowiem także sierocińce, opiekował się ubogimi.
Co ciekawe, pomimo fizycznych przeszkód, o. Leopold nigdy nie wyrzekł się swoich marzeń o pracy misyjnej na Wschodzie, także gdy oddał się w zasadzie bez reszty posłudze pojednania – co wynika jednoznacznie z jego prywatnych zachowanych zapisów (często luźnych kartek). Im bardziej jednak utwierdzał się w swoim marzeniu i planach, tym bardzie jednocześnie docierało do niego, Wschód przeznaczony przez Boga jemu właśnie jest gdzie indziej niż on sam by chciał go widzieć. Zrelacjonował to na okoliczność beatyfikacji o. Leopolda generał zakonu kapucynów o. Paschalis Rywalski w orędziu wydanym z okazji beatyfikacji Leopolda Mandicia:
– Jak to się dzieje, Ojcze, że kiedyś tak bardzo pragnąłeś wyruszyć na misje i mówiłeś o tym z takim entuzjazmem, a teraz już więcej o tym nie mówisz?– takie pytanie postawił mu [Leopoldowi Mandiciowi] brat Oswald kilka lat po 1900 roku. – Niedawno – odpowiedział – miałem sposobność spotkać pewną świętą duszę i dać jej Komunię. Gdy ją przyjęła, powiedziała mi: – Ojcze Pan Jezus kazał mi powiedzieć, że każda dusza, której tutaj pomożesz w spowiedzi jest twoim Wschodem”. Dopiero wtedy w pełni zrozumiał plan Zbawiciela wobec swego życia. W dzienniku zapisał krótko: „każda dusza przychodząca do mnie, będzie dla mnie Wschodem”.
Tak więc o. Leopold bez reszty realizował się w posłudze konfesjonału – jednają ludzi z Bogiem, niosąc nadzieję i pocieszenie, ufność w Boże Miłosierdzie (!). Jego wskazówki i rady dla penitentów – dzięki swojej pozornej prostocie – były łatwe do zapamiętania i dzięki temu łatwiejsze do zrealizowania. Zwykł mówić, że kiedy ma stułę, to nie boi się nikogo.
Na dość kuriozalne zakrawają oskarżenia, jakie miały pod adresem o. Mandicia miejsce, odnośnie zbyt łatwego udzielania rozgrzeszenia. Odpowiadał na nie bardzo trafnie: „Panie, przebacz mi, że za dużo wybaczyłem, ale to Ty dałeś mi taki zły przykład” 🙂 Kiedy zdarzyło się, że zdenerwowany penitent, po powitaniu w celi, zamiast uklęknąć, usiadł na krześle spowiednika, o. Leopold po prostu ukląkł przed penitentem i w takiej pozycji wysłuchał jego spowiedzi. Równocześnie znany był z surowości jeśli chodziło o grzechy przeciwko małżeństwu i rodzinie, w tym dotyczące przemocy w rodzinie (znany jest przypadek, kiedy dosłownie zwymyślał penitenta – który nawrócił się dzięki temu). Zresztą, nie kończył swej posługi na rozgrzeszaniu – bowiem za swoich penitentów modlił się i pokutował. Podkreślając zawsze, że to nie on sam działa, że on nic nie znaczy – tylko Bóg.
Paradoks polega na tym, że o ile o. Pio z Pietrelciny, żyjący równolegle, jest znany na całym świecie – zaś o o. Leopoldzie Mandiciu wie mało kto. Zresztą św. o. Pio miał czynić wyrzuty penitentom, przybywającym do niego z północnych Włoch (a więc z okolic Padwy): „Po co przyjeżdżacie do mnie? Przecież u siebie macie świętego spowiednika!”.
Odszedł po wieczną nagrodę w dniu 30 lipca 1942 r., w wieku 76 lat, pokonany chorobą nowotworową – podobno nagle, po wyspowiadaniu 50 księży. Nie było to jednakże nic nadzwyczajnego, jako że do konfesjonału w jego celi w klasztorze podążali prości ludzie, intelektualiści, arystokraci, profesorowie, studenci, kapłani diecezjalni i zakonni.
Kościół uznał świętość o. Leopolda 34 lata później, gdy w dniu 02 maja 1976 r. beatyfikował go Sługa Boży papież Paweł VI. Natomiast w dniu 16 października 1983 r. – w Roku Nadzwyczajnego Jubileuszu Odkupienia, na zakończenie VI Synodu Biskupów poświęconego sprawie pokuty i pojednania – kanonizował go św. Jan Paweł II, podkreślając, że „jedyną rzeczą, jaką umiał, było spowiadanie”. To wystarczyło na naprawdę piękne życie.
Bóg chciał, aby cela-konfesjonał św. Leopolda zachowały się dla potomnych jako widzialny symbol-miejsce, w którym darzył przez ręce i posługę świętego swoim Miłosierdziem, „pomnik Jego [Boga] dobroci”. 14 maja 1944 r. cały padewski klasztor został zniszczony na skutek bombardowania. Pozostała wyłącznie cela o. Leopolda (co, jak podają źródła, miał on sam za życia przepowiedzieć) – do dzisiaj można zobaczyć stare krzesło i wytarty przez kolana tysięcy penitentów klęcznik.
Mnie urzekł jeden szczególnie cytat: Miłosierdzie Boga przerasta wszelkie nasze oczekiwania. Uświadomienie sobie tej prawdy wiele zmieni w optyce, spojrzeniu na Boga i na ludzi, a także na siebie samego.
Zachęcam to modlitwy za jego wstawiennictwem – może przede wszystkim wszystkich, którzy (tak jak ja…) mają problemy ze spowiedzią. A tutaj troszkę myśli świętego.