Błogosławieństwa i przemiana

Dzisiaj sporo – bo całość niedzielnej liturgii słowa jakaś taka wyjątkowa. 

Pan rzekł do Abrama: Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem. Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i ja będę złorzeczył. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi. Abram udał się w drogę, jak mu Pan rozkazał, a z nim poszedł i Lot. (Rdz 12,1-4a)

W pierwszym czytaniu Bóg mówi, każe Abramowi wyjść z majątku jego ojca, porzucić to wszystko, i iść w bliżej nieokreślonym kierunku. Coś, co szczególnie w tamtej kulturze, w tamtych czasach w głowie się nie mieściło – bo nie miało sensu. Rolą mężczyzny było dorośnięcie i przejęcie majątku po ojcu, jego tożsamość była określona tym, kim był ojciec, jaki i gdzie posiadał majątek. Jednak – Bóg jest zdecydowany. Dobrze trafił, bo Abram podejmuje to wyzwanie, porzucając de facto wszystko, co mogło mu zapewnić bezpieczeństwo, stabilizację – i wychodzi tam, dokąd wskazuje drogę Bóg.

Gdyby dzisiaj zapytać przypadkowe osoby, jak im jest, czy czują się dobrze w swojej skórze, w swoim miejscu, czasie i roli – większość pewnie by powiedziała, że nie. To taki nasz problem. W narzekaniu jesteśmy mistrzami świata, w podsumowywaniu innych i ocenianiu także. Tylko ze sobą rzadko potrafimy zrobić porządek, w ogóle uznać, że jest coś do zrobienia.

Co zrobił Jezus cudownie rozmnażając chleb? Wzniósł oczy do nieba i zaczął błogosławić. Co u ciebie? Stara bieda. Wciąż źle ci się wiedzie? Ciągle spuszczasz wzrok na ziemię i przeklinasz?

Idealnie oddane i sformułowane. I tak chodzimy w kółko, jak Izraelici na pustyni te 40 lat, i źle nam jest, i nie możemy się odnaleźć. Bo za mało w nas błogosławieństwa, a za dużo złości, pogardy, pewności siebie, egoizmu, materializmu, i tylu innych rzeczy. Pójście za Bogiem, tą czasami dziwną i w ogóle bez sensu po ludzku drogą nabiera innego wymiaru i celu dopiero w kontekście tego, co Bóg obiecuje. Błogosławieństwa.

Spójrz w niebo, jak małe dziecko wznieś ręce do góry i krzyknij: Jezu, ufam Tobie! Przyjdzie tak samo, jak odszedł. Będzie miał wzniesione ręce. Do błogosławieństwa, nie do uderzania. Wzniósł je już raz na krzyżu, gdy przyciągnął ziemię do nieba. Teraz każdy, kto wznosi ręce, naśladuje ten najważniejszy gest świata. Błogosławieństwo.

Żeby błogosławieństwo otrzymać, trzeba go pragnąć. Bóg kieruje je do każdego z nas – nie każdy jednak chce je przyjąć. Warto wznieść ręce, wyjść ku Bogu i pójść za Nim tam, dokąd prowadzi. Każdy z nas ma swoje Ur chaldejskie, swój Charan – i gdzieś tam, na horyzoncie, ziemię obiecaną, Kanaan. Pytanie tylko – czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy chcemy zaryzykować i postawić wszystko, aby do niego dotrzeć, odnaleźć je?

Weź udział w trudach i przeciwnościach znoszonych dla Ewangelii według mocy Boga! On nas wybawił i wezwał świętym powołaniem nie na podstawie naszych czynów, lecz stosownie do własnego postanowienia i łaski, która nam dana została w Chrystusie Jezusie przed wiecznymi czasami. Ukazana zaś została ona teraz przez pojawienie się naszego Zbawiciela, Chrystusa Jezusa, który przezwyciężył śmierć, a na życie i nieśmiertelność rzucił światło przez Ewangelię. (2 Tm 1,8b-10)

Kto choć raz miał okazję wziąć udział w koncercie formacji 2 Tm 2, 3 – z pewnością zna te słowa, które oni obrali za swoje motto. I te słowa mają nas w pewien sposób – podobnie jak tekst I czytania – ukierunkowywać. Nie swoimi siłami – a według mocy Boga! Tu nie chodzi o to, aby wszystko zrobić samemu, aby być samodzielnym ponad wszystko i przede wszystkim, pokazać coś komuś (głównie sobie). Tak się nie da. Człowiek ma swoje ograniczenia – zbawić się nie da rady, choćby nie wiem jak chciał. Zbawienie do wielki dar Boga, który trzeba umieć przyjąć, na który trzeba chcieć się otworzyć.

Mnie ten tekst jakby uderzył z innej strony. Od niespełna 2 tygodni jestem tatą malutkiego Dominika. Wszystko się przestawiło – akcenty, priorytety. Pewnie, człowiek się w czasie ciąży żony do tego przygotowywał, oswajał – ale tak naprawdę to się stało, gdy maluszek się urodził. Staramy się z żonką, poświęcamy cały czas dla synka praktycznie (ona – dosłownie; ja – poza pracą). Ciężko jest, bo człowiek nienawykły do tego, że co 1,5-2 h w nocy wstawać musi, uspokoić, przewinąć, pomóc żonie przy karmieniu, a potem jeszcze uśpić; jak potrzeba – wstając po x razy. Do tego, w naszym wypadku, dochodzą pewne problemy natury logistycznej – kwestia za małego mieszkania, które musi nam się udać sprzedać – co gdzieś tam wisi, choć teoretycznie powinno się udać dość sprawnie zrobić, i z uzyskanych pieniędzy dostać kredyt na większe. Ale na razie to założenia i spora droga do ich realizacji.

Widzę, jak bardzo – mimo, że wydaje mi się, że jakoś tam jestem człowiekiem wierzącym – zmienia to nastawienie do Boga. Kilka tekstów temu, na krótko po urodzeniu synka pisząc o tym wydarzeniu, kiedy napisałem, że nigdy się tak mocno nie modliłem, jak w czasie porodu – nie wiedziałem, że wiele się zmieni w mojej relacji z Bogiem. Jak często – o ile częściej niż dotychczas – będę się do Niego zwracał. Możesz stawać na głowie, robić niby wszystko dobrze, a i tak są problemy, niepewność. Żeby się odnaleźć w tej sytuacji, żeby nie zwariować z powodu (zupełnie zrozumiałych) wątpliwości w nowej rzeczywistości. Modlitwa dotąd też była istotnym elementem mojego życia – ale dopiero teraz widzę, co to znaczy właściwie modlitwa ciągła, modlitwa która jest obecna właściwie we wszystkim, co robisz; taka permanentna prośba skierowana do Boga, aby uzupełnił to, czego brakuje moim działaniom, i im błogosławił.

Kto tu walczy. Ja czy Bóg? Dlaczego każda modlitwa tak wiele ostatnio mnie kosztuje? Bo biorę jej ciężar na siebie. Tymczasem Bóg zaprasza: złóż swój ciężar na Mnie. Oddaj mi swój czas. Usiądź, odetchnij, zaufaj. To nie ty jesteś zbawicielem swojej rodziny. Oddaj mi swoje problemy. Otwórz bramy! Ja wejdę.

Z Bogiem nie ma ciężarów nie do udźwignięcia. Nawet, gdy jest to nowa rzeczywistość, do której człowiek niby to przygotowany i z którą oswojony. A jednak.

Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z Nim. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza. Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie! Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli. A Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł: Wstańcie, nie lękajcie się! Gdy podnieśli oczy, nikogo nie widzieli, tylko samego Jezusa. A gdy schodzili z góry, Jezus przykazał im mówiąc: Nie opowiadajcie nikomu o tym widzeniu, aż Syn Człowieczy zmartwychwstanie. (Mt 17,1-9)

Jakie musiało być zdziwienie trzech wybranych uczniów. Znali Jezusa w tej ludzkiej naturze, w ludzkiej formie, w ludzkim wyglądzie. Naraz jednak zobaczyli Go takim, jakim jest, co wyznajemy, mówiąc: Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Bóg-człowiek po raz pierwszy namacalnie ukazał swoje bóstwo, pozwolił aby górę wzięła Jego boska natura. Zastanawia mnie – czemu jakby ukrył to wydarzenie, dopuszczając do niego tylko tę trójkę: tego, który się Go zaprze, a później stanie na czele wspólnoty Kościoła; tego, który jako jedyny wytrwa do końca przy krzyżu; i tego, który stanie na czele wspólnoty w Jerozolimie.

Skąd te słowa Piotra – dobrze, że tu jesteśmy? One w kontekście tej sytuacji nie miały sensu. Człowiek Bogu do szczęścia nie jest potrzebny (choć Bóg zatraca się, dosłownie, dla zbawienia człowieka). Bóg bez człowieka byłby tak samo Bogiem, poradziłby sobie. Jednak wypowiedź ta mówi o czymś innym, bardzo ważnym, co jakby wychodzi z Piotra mimochodem. O potrzebie Boga w człowieku, o potrzebie bliskości człowieka względem Boga. Przyczyn można szukać daleko – tak jednak ma być docelowo, w niebie. Bóg z człowiekiem, bez tego, co słabe, małe, złe. Pełnia szczęścia.

Cały ten obrazek nabiera jednak znaczenia dopiero w kontekście tego, co dalej. Życie i misja uczniów nie skończyła się na Taborze tamtego dnia. To było wydarzenie, moment – a potem powrót do rzeczywistości. Dalsze wydarzenia (zaparcie Piotra) pokazały, że może nie od razu i nie zupełnie zrozumieli to, co się dokonało, czego stali się świadkami. Przedsmak nieba, kwadrans z przebóstwionym Jezusem – aby, zachowując to w pamięci, zejść do doliny codziennego życia nie tyle z nową nadzieję, co nadzieją na nowo i trwale ożywioną. Może tylko o to chodziło – aby zachować w pamięci to wydarzenie. Właśnie z Nim w sercu powrócić do tego, co codzienne, nigdy nie tracąc z oczu widoku Przemienienia.

(wszystkie cytaty – poza biblijnymi – pochodzą z książki Marcina Jakimowicza Pełne zanurzenie, o której napiszę następnym razem)