Czas zmierzyć się z tematem, który jest wypadkową, a może i początkiem rozważań wielu (wszystkich?) z nas, pewnie nie tylko katolików. A przede wszystkim – tematem, który stanowi swego rodzaju zadanie, stojące obecnie przed kolegium kardynalskim.
Nie kim personalnie, bo to jest kwestia następcza, drugorzędna. Jakim człowiekiem powinien być ten, który – jak wierzymy – niebawem zasiądzie na Stolicy Piotrowej? Jakimi przymiotami powinien się odznaczać?
Poniżej moja prywatna, zupełnie subiektywna lista.
- Powinien być ewangeliczny – w tym sensie, że w swojej posłudze powinien nawiązywać do początków tego, kim był Piotr i jego następcy dla Kościoła jak ojciec i ten, który prowadzi, a nie buduje okowy, zasieki i zamyka się w zakrystii jak twierdzy (co pięknie rozpoczął bł. Jan XXIII i jego soborowe aggiornamento, a następni starali się kontynuować).
- Musi być człowiekiem młodym i silnym fizycznie – bo pewnie trudno oczekiwać od osoby np. 75-letniej wyjątkowej sprawności i hartu ciała, który fakt bycia głową Kościoła po prostu narzuca – tu nie chodzi o to, czy papież pojedzie rocznie w 2 czy 10 podróży apostolskich, ale o to, że tak czy siak jego tryb życia wymaga bardzo dużych sił fizycznych – bycie globalnym katechetą, ojcem Kościoła który chce być dla tego Kościoła i z nim w najróżniejszych Jego zakątkach po prostu w mojej ocenie dyskredytuje dzisiaj do tej roli osobę o wątłym stanie zdrowia lub po prostu schorowaną (co w sposób piękny w swej dramaturgii ukazał króciutki pontyfikat Jana Pawła I). Młody – w gronie kardynalskim za taką osobę pewnie należało by uznać wiek 60-kilku lat.
- Papież musi umieć trafić do ludzi. Skoro ma utwierdzać w wierze, powinien te prawdy w mało może katechizmowy sposób – bardziej dla ludzi zrozumiały (chodzi o formę, nie o zmianę jakiegokolwiek nauczania). W pewien sposób medialność i umiejętność zachowania przed kamerą czy mikrofonem mogą być tutaj pomocne, choć nie traktował bym ich jako wymóg – skromny i nieśmiały naukowiec Joseph Ratzinger nauczył się występować przed tłumami, choć przecież do końca posiłki spożywał tylko ze swoim sekretarzem. Jednocześnie to wszystko, co mówi, musi wypływać z jego własnego doświadczenia wiary – tylko taka postawa pozwoli mu być odbieranym jako autentyczny. Zdecydowanie ułatwi mu to znajomość języków.
- Nowy papież musi być człowiekiem zawierzenia, potrafiącym wsłuchać się w delikatny głos Boga w każdej sytuacji, w jakiej się znajdzie – a niewątpliwie bardzo często będzie musiał podejmować decyzje o znaczeniu strategicznym dla Kościoła, i tylko w Bożej łasce można upatrywać. W tej właśnie postawie musi bić od niego jednoznaczność, zdecydowanie i przekonanie do tego, o czym w danej chwili mówi i naucza – trudno przecież oczekiwać wysłuchania i uwierzenia w słowa kogoś, kto brzmi, jakby sam w to, co mówi nie wierzył. A jednocześnie – musi potrafić swoim nauczaniem trafić tak do tych, którzy nie tylko słuchają go z ufnością, ale także wrogów Kościoła i chrześcijaństwa, czy też wszystkich pomiędzy tymi dwiema grupami: letnich, niewierzących, zdystansowanych, nie zainteresowanych.
- To wręcz nie może być kurialista albo naukowiec, człowiek bez doświadczenia duszpasterskiego. Skutki dość opłakane postawienia takiej osoby na czele dużej diecezji widać choćby w wypadku kard. Stanisława Dziwisza – świetnego sekretarza i powiernika Jana Pawła II, ale miernego biskupa diecezjalnego. Musi mieć własne doświadczenie duszpasterstwa i pomysł na nie – jak pracować z młodzieżą, jak mówić do młodych rodziców, w jaki sposób zwracać się do seniorów.
- Powinien mieć swego rodzau wizję Kościoła i tego, co w ramach swojego pontyfikatu chciałby uczynić. Nie powinien ograniczać się jedynie do doraźnego reagowania i rozwiązywania bieżących problemów, które są jedną stroną medalu, drugą zaś możliwość rozwoju, wzrostu, wychodzenia do człowieka, a nie tylko pozycji defensywnej. Wydaje się, że można mówić o 3 polach działania: aktywizacja śpiącej i coraz bardziej nijakiej Europy, nowe formy w dynamicznym Kościele Trzeciego Świata oraz relacja z islamem. To w pewnym sensie, biorąc pod uwagę kierunek rozwoju Kościoła, może sugerować szukanie kandydatów w gronie purpuratów mających doświadczenie w duszpasterstwie w Trzecim Świecie, wywodzących się stamtąd.
- Musi mieć zmysł w zakresie podejmowania decyzji personalnych, albo umieć dobrać odpowiednich ludzi, którzy tą kwestią się zajmą. Z całym szacunkiem dla Benedykta XVI, proces wyłaniania kandydatów na stolice biskupie chyba jednak nie działał, skoro doszło do masakry w postaci nominacji do Warszawy bp. Stanisława Wielgusa, któremu wyciągnięto brudy współpracy ze służbami komunistycznymi, co powinno zostać przewidziane przez tych, którzy zdecydowali się na taką kandydaturę w ramach nuncjatury. Jan Paweł II miał więcej wyczucia, stykał się z ludźmi, pewne sprawy wiedział z pierwszej ręki poza oficjalnymi kanałami – to chyba dobra droga, np. dopytywanie choćby w ramach wizyt biskupów ad limina apostolorum, nie z Watykanu, kurialistów czy oficjeli z nuncjatur, a właśnie „pracowników terenowych”. To ci, mianowani przez niego, biskupi będą tworzyli obraz Kościoła w diecezjach, docelowo przez wiele lat. Oczywiście, nie każdy ksiądz jest Karolem Wojtyłą i trzeba w tym wszystkim brać pod uwagę kadry Kościoła – nie zawsze tytani, a czasami grzesznicy więksi od świeckich. To pole nie tyle może do przemyślenia, choć także, co do zawierzenia (o którym pisałem w punkcie 4) i przemadlania tych nominacji z Bogiem. W kontekście nominacji warto zwrócić uwagę na to, kogo kreował kardynałem Benedykt XVI – szczególnie w 2012 r., m.in. na zdecydowanie nadprogramowym październikowym konsystorzu.
- Następca Benedykta XVI powinien – choć, oczywiście, nikt go nie zmusi – podjąć dzieło reformy Kurii Rzymskiej. Kto sprawy obserwuje, widział w tym zakresie delikatne ruchy Benedykta XVI, znającego przecież Kurię od środka przez 30 lat. Pewnie zabrakło sił do kroków bardziej radykalnych. Wystarczy posłuchać jednak to, o czym media donoszą w kontekście tematów rozmów na kongregacjach generalnych przed konklawe – okazuje się, że nawet niektórzy kardynałowie nie rozumieją tych struktur oraz celu ich istnienia. A jasno trzeba powiedzieć – celem samym w sobie Kuria nigdy nie była i być nie może. W dużej mierze potrzebne może się okazać jej wietrzenie i reorganizacja, refleksja nad tym, co jest potrzebne, a co zbędne; na co położyć akcent, a gdzie odpuścić. Zadanie to może być tym bardziej trudne, jeśli kandydat zostanie wybrany dzięki poparciu kardynałów kurialnych.
Nie ma się co łudzić. Bardzo lubię wypowiedź papieża-seniora Benedykta XVI (trzeba się przyzwyczaić do tego pojęcia) odnośnie tego, jak działa konklawe: nie wybiera się Bożego herosa, atlety duchowego i supermena w sutannie, a raczej nie dopuszcza się do wyboru tego, kto by mógł Kościół rozwalić i Mu zaszkodzić. Tym bardziej, że – patrząc na to z perspektywy wiary – Bóg już dobrze wie, kto będzie kolejnym papieżem, a rola kardynałów sprowadza się do zasłuchania się w Niego i dokonanie formalnie powyższego wyboru.
Niewątpliwie, i ja mam swoich faworytów. Ale o tym, kto i dlaczego, następnym razem.