Na miarę naszych czasów

Czas zmierzyć się z tematem, który jest wypadkową, a może i początkiem rozważań wielu (wszystkich?) z nas, pewnie nie tylko katolików. A przede wszystkim – tematem, który stanowi swego rodzaju zadanie, stojące obecnie przed kolegium kardynalskim. 
Nie kim personalnie, bo to jest kwestia następcza, drugorzędna. Jakim człowiekiem powinien być ten, który – jak wierzymy – niebawem zasiądzie na Stolicy Piotrowej? Jakimi przymiotami powinien się odznaczać? 
Poniżej moja prywatna, zupełnie subiektywna lista.
  1. Powinien być ewangeliczny – w tym sensie, że w swojej posłudze powinien nawiązywać do początków tego, kim był Piotr i jego następcy dla Kościoła jak ojciec i ten, który prowadzi, a nie buduje okowy, zasieki i zamyka się w zakrystii jak twierdzy (co pięknie rozpoczął bł. Jan XXIII i jego soborowe aggiornamento, a następni starali się kontynuować).
  2. Musi być człowiekiem młodym i silnym fizycznie – bo pewnie trudno oczekiwać od osoby np. 75-letniej wyjątkowej sprawności i hartu ciała, który fakt bycia głową Kościoła po prostu narzuca – tu nie chodzi o to, czy papież pojedzie rocznie w 2 czy 10 podróży apostolskich, ale o to, że tak czy siak jego tryb życia wymaga bardzo dużych sił fizycznych – bycie globalnym katechetą, ojcem Kościoła który chce być dla tego Kościoła i z nim w najróżniejszych Jego zakątkach po prostu w mojej ocenie dyskredytuje dzisiaj do tej roli osobę o wątłym stanie zdrowia lub po prostu schorowaną (co w sposób piękny w swej dramaturgii ukazał króciutki pontyfikat Jana Pawła I). Młody – w gronie kardynalskim za taką osobę pewnie należało by uznać wiek 60-kilku lat.
  3. Papież musi umieć trafić do ludzi. Skoro ma utwierdzać w wierze, powinien te prawdy w mało może katechizmowy sposób – bardziej dla ludzi zrozumiały (chodzi o formę, nie o zmianę jakiegokolwiek nauczania). W pewien sposób medialność i umiejętność zachowania przed kamerą czy mikrofonem mogą być tutaj pomocne, choć nie traktował bym ich jako wymóg – skromny i nieśmiały naukowiec Joseph Ratzinger nauczył się występować przed tłumami, choć przecież do końca posiłki spożywał tylko ze swoim sekretarzem. Jednocześnie to wszystko, co mówi, musi wypływać z jego własnego doświadczenia wiary – tylko taka postawa pozwoli mu być odbieranym jako autentyczny. Zdecydowanie ułatwi mu to znajomość języków. 
  4. Nowy papież musi być człowiekiem zawierzenia, potrafiącym wsłuchać się w delikatny głos Boga w każdej sytuacji, w jakiej się znajdzie – a niewątpliwie bardzo często będzie musiał podejmować decyzje o znaczeniu strategicznym dla Kościoła, i tylko w Bożej łasce można upatrywać. W tej właśnie postawie musi bić od niego jednoznaczność, zdecydowanie i przekonanie do tego, o czym w danej chwili mówi i naucza – trudno przecież oczekiwać wysłuchania i uwierzenia w słowa kogoś, kto brzmi, jakby sam w to, co mówi nie wierzył. A jednocześnie – musi potrafić swoim nauczaniem trafić tak do tych, którzy nie tylko słuchają go z ufnością, ale także wrogów Kościoła i chrześcijaństwa, czy też wszystkich pomiędzy tymi dwiema grupami: letnich, niewierzących, zdystansowanych, nie zainteresowanych. 
  5. To wręcz nie może być kurialista albo naukowiec, człowiek bez doświadczenia duszpasterskiego. Skutki dość opłakane postawienia takiej osoby na czele dużej diecezji widać choćby w wypadku kard. Stanisława Dziwisza – świetnego sekretarza i powiernika Jana Pawła II, ale miernego biskupa diecezjalnego. Musi mieć własne doświadczenie duszpasterstwa i pomysł na nie – jak pracować z młodzieżą, jak mówić do młodych rodziców, w jaki sposób zwracać się do seniorów. 
  6. Powinien mieć swego rodzau wizję Kościoła i tego, co w ramach swojego pontyfikatu chciałby uczynić. Nie powinien ograniczać się jedynie do doraźnego reagowania i rozwiązywania bieżących problemów, które są jedną stroną medalu, drugą zaś możliwość rozwoju, wzrostu, wychodzenia do człowieka, a nie tylko pozycji defensywnej. Wydaje się, że można mówić o 3 polach działania: aktywizacja śpiącej i coraz bardziej nijakiej Europy, nowe formy w dynamicznym Kościele Trzeciego Świata oraz relacja z islamem. To w pewnym sensie, biorąc pod uwagę kierunek rozwoju Kościoła, może sugerować szukanie kandydatów w gronie purpuratów mających doświadczenie w duszpasterstwie w Trzecim Świecie, wywodzących się stamtąd. 
  7. Musi mieć zmysł w zakresie podejmowania decyzji personalnych, albo umieć dobrać odpowiednich ludzi, którzy tą kwestią się zajmą. Z całym szacunkiem dla Benedykta XVI, proces wyłaniania kandydatów na stolice biskupie chyba jednak nie działał, skoro doszło do masakry w postaci nominacji do Warszawy bp. Stanisława Wielgusa, któremu wyciągnięto brudy współpracy ze służbami komunistycznymi, co powinno zostać przewidziane przez tych, którzy zdecydowali się na taką kandydaturę w ramach nuncjatury. Jan Paweł II miał więcej wyczucia, stykał się z ludźmi, pewne sprawy wiedział z pierwszej ręki poza oficjalnymi kanałami – to chyba dobra droga, np. dopytywanie choćby w ramach wizyt biskupów ad limina apostolorum, nie z Watykanu, kurialistów czy oficjeli z nuncjatur, a właśnie „pracowników terenowych”. To ci, mianowani przez niego, biskupi będą tworzyli obraz Kościoła w diecezjach, docelowo przez wiele lat. Oczywiście, nie każdy ksiądz jest Karolem Wojtyłą i trzeba w tym wszystkim brać pod uwagę kadry Kościoła – nie zawsze tytani, a czasami grzesznicy więksi od świeckich. To pole nie tyle może do przemyślenia, choć także, co do zawierzenia (o którym pisałem w punkcie 4) i przemadlania tych nominacji z Bogiem. W kontekście nominacji warto zwrócić uwagę na to, kogo kreował kardynałem Benedykt XVI – szczególnie w 2012 r., m.in. na zdecydowanie nadprogramowym październikowym konsystorzu. 
  8. Następca Benedykta XVI powinien – choć, oczywiście, nikt go nie zmusi – podjąć dzieło reformy Kurii Rzymskiej. Kto sprawy obserwuje, widział w tym zakresie delikatne ruchy Benedykta XVI, znającego przecież Kurię od środka przez 30 lat. Pewnie zabrakło sił do kroków bardziej radykalnych. Wystarczy posłuchać jednak to, o czym media donoszą w kontekście tematów rozmów na kongregacjach generalnych przed konklawe – okazuje się, że nawet niektórzy kardynałowie nie rozumieją tych struktur oraz celu ich istnienia. A jasno trzeba powiedzieć – celem samym w sobie Kuria nigdy nie była i być nie może. W dużej mierze potrzebne może się okazać jej wietrzenie i reorganizacja, refleksja nad tym, co jest potrzebne, a co zbędne; na co położyć akcent, a gdzie odpuścić. Zadanie to może być tym bardziej trudne, jeśli kandydat zostanie wybrany dzięki poparciu kardynałów kurialnych. 
Nie ma się co łudzić. Bardzo lubię wypowiedź papieża-seniora Benedykta XVI (trzeba się przyzwyczaić do tego pojęcia) odnośnie tego, jak działa konklawe: nie wybiera się Bożego herosa, atlety duchowego i supermena w sutannie, a raczej nie dopuszcza się do wyboru tego, kto by mógł Kościół rozwalić i Mu zaszkodzić. Tym bardziej, że – patrząc na to z perspektywy wiary – Bóg już dobrze wie, kto będzie kolejnym papieżem, a rola kardynałów sprowadza się do zasłuchania się w Niego i dokonanie formalnie powyższego wyboru. 
Niewątpliwie, i ja mam swoich faworytów. Ale o tym, kto i dlaczego, następnym razem.

Odejście pielgrzyma

Pewnie każdy w jakiś tam sposób obserwował w tych dniach Benedykta XVI – teraz już (jak to dziwnie brzmi! emerytowanego papieża). Kogo ja widziałem? Wielkiego człowieka zawierzenia, pełnego ufności w zasadność i słuszność tego, co w sercu już dawno postanowił, a teraz wypełniał – a przy tym człowieka po ludzku po prostu przytłoczonego wiekiem i słabością ciała. A przede wszystkim – człowieka szczęśliwego, który promieniał, widząc jak realizuje swoje zamierzenie. Chyba jednym z najpiękniejszych spostrzeżeń jest to, że – im dalej od ogłoszenia decyzji – tym bardziej papież był, jest rozumiany w tym, czego dokonał, co zamierzał zrobić i dzisiaj zrobił. Coraz więcej ludzi – lepiej późno niż wcale – uświadomiło sobie, jak wielkiego formatu człowiek po prostu odchodzi. 
Wczoraj na placu św. Piotra padły bardzo piękne słowa, a jednocześnie znamienne. Papież jakby nie wprost, a jednak podkreślił, że biskup Rzymu jest jedynie depozytariuszem tego, co Chrystus pozostawił ludziom na ziemi w Kościele: „Pan dał nam wiele dni słonecznych i łagodnego wiatru, dni, kiedy połów był obfity. Były też jednak chwile, kiedy wody były wzburzone, jak w całej historii Kościoła, a Pan zdawał się spać. Ale zawsze wiedziałem, że w tej Łodzi jest Pan i zawsze wiedziałem, że łódź Kościoła nie jest moja, nie jest nasza, lecz Jego. To On ją prowadzi, rzecz jasna także poprzez ludzi, których wybrał, bo tak zechciał”. Już napisałem, że podjęta decyzja to wielki dowód na nowoczesność i liberalizm z jednej, a po prostu wielką miłość i troskę o Kościół z drugiej strony – papież nie posiadający już sił do dalszego stania na czele Kościoła podejmuje krok, którego efektem końcowym będzie wyłonienie kolejnego papieża. Nie wycofał się, nie wraca ze Stolicy Piotrowej do dotychczasowego życia – usuwa się w cień, zmieniając miejsce, pragnąc w spokoju ducha dożyć swoich dni na modlitwie za Kościół i cichej, prawdopodobnie dla nas niewidocznej już posłudze. Należąc jako emerytowany papież do Kościoła, ciągle ten sam, a jednak inaczej. Tak, niewątpliwie ujęcie odchodzącego Benedykta XVI na balkonie w Castel Gandolfo było pewnie ostatnim jego oficjalnym zdjęciem. Pielgrzym na pierwszym etapie ostatniej części swojego ziemskiego życia.
Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że z kurią rzymską coś jednak jest nie tak. Świadczą o tym słowa samego papieża, w których nietrudno znaleźć pewne sugestie. Dzisiaj rano kardynałowie usłyszeli życzenie: „niech Kolegium Kardynalskie będzie jak orkiestra, w której różnorodność może przynieść wielką harmonię” – niby przypadkowe porównanie, jednakże sugerujące, że jednak ta orkiestra nie gra ostatnio zbyt równo, zbyt wielu solistów, za wiele gwiazd, a w zapomnienie idzie wspólny cel. I kawałek dalej słowa o tym, że „Kościół jest żywym ciałem, ożywianym przez Ducha Świętego i żyje rzeczywiście z mocy Bożej. Jest na świecie, ale nie ze świata: należy do Boga, Chrystusa, Ducha” – czyli zwrócenie uwagi na to, czym Kościół winien być dla świata – znakiem Boga, Jego uosobieniem – podczas gdy obecnie coraz częściej musi tłumaczyć się z powodu brudu i syfu swoich kapłanów, na dodatek zdecydowanie niezrozumiałego zachowania hierarchów w sytuacjach jednoznacznie wymagających reakcji. Czyli zamiast Boga przybliżać – zasłania Go i zniechęca do Niego. Przykład musi iść z góry, a bardzo wiele wskazuje na to, że owa góra – kolegium kardynalskie właśnie – a obecnie sama góra w okresie sede vacante, po prostu jest pogubiona wzajemnie, poplątana w jakiś swoich rozgrywkach i sprawach. Mam nadzieję, że to się zmieni, że te życzenia papieża do kardynałów odniosą efekt. Sam Benedykt XVI dał najlepszy przykład swoją decyzją – pozostawiając to, co po ludzku (i kardynalsku) mogło by być szczytem marzeń i kariery – dla samotności tylko (aż?) z Bogiem. 
Co będzie z Kościołem? Pójdzie dalej. Dokładnie tak, jak papież to powiedział dzisiaj rano do kolegium kardynalskiego: „Chciałbym wam zostawić prostą myśl, która bardzo leży mi na sercu. Jest to myśl o Kościele, o jego tajemnicy, która stanowi dla nas wszystkich, możemy tak powiedzieć, rację i pasję życia. Pomogę sobie wyrażeniem Romano Guardiniego, napisaną właśnie w roku, w którym ojcowie Soboru Watykańskiego II przyjęli konstytucję Lumen Gentium. W swojej ostatniej książce – z osobistą dedykacją także dla mnie, zatem jej słowa są mi szczególnie drogie – Guardini stwierdza: Kościół «nie jest instytucją wymyśloną i skonstruowaną przy stoliku, ale rzeczywistością żywą. Żyje w ciągu czasu, rozwijając się, jak każda istota żywa, przekształcając się. Jednak jego natura pozostaje wciąż ta sama i jego sercem jest Chrystus». Doświadczyliśmy tego, jak sądzę, na placu św. Piotra: zobaczyć, że Kościół jest żywym ciałem, ożywianym przez Ducha Świętego i żyje rzeczywiście z mocy Bożej. Jest na świecie, ale nie ze świata: należy do Boga, Chrystusa, Ducha. Widzieliśmy to wczoraj. Dlatego prawdziwe jest też inne słynne wyrażenie Guardiniego: «Kościół rozbudza się w duszach». Kościół żyje, rośnie i rozwija się w duszach, które jak Maryja Panna przyjmują Słowo Boże i je poczynają z Ducha Świętego, oddają Bogu własne ciało i właśnie w swym ubóstwie i pokorze stają się zdolne rodzić Chrystusa dzisiaj w świecie. Przez Kościół tajemnica Wcielenia pozostaje obecna na zawsze, Chrystus nadal idzie przez czasy i wszystkie miejsca”. Kościół właśnie tak się przekształca – casus Benedykta XVI zapoczątkował wyrażoną wprost, choć niejako od Soboru Watykańskiego II dorozumianą i istniejącą w KPK, możliwość zrzeczenia się godności papieskiej, (Na marginesie – ani to abdykacja, bo nie na niczyją rzecz, ani nie rezygnacja, bo nie przyjmowana przez żadnego rodzaju zwierzchnika). Oby te wydarzenia ostatnich dni stanowiły bodziec właśnie dla dalszego rozwoju Kościoła, w dobrym kierunku. 
Bo to, że Jezus Kościoła nie opuści wszędzie tam, dokąd odejście Benedykta XVI Go popchnie, jest bardziej niż pewne. A sam (emerytowany już) papież pokazuje, że są rzeczy ważniejsze niż najbardziej doniosła misja – gotowość do postawienia się w Bożej obecności i umiejętność powiedzenia wprost, kiedy brakuje sił, kiedy pozostawać może tylko (aż) modlitwa.