Po prostu. Różaniec.

Ja nie wiem, z czego to wynika, i nie bardzo to rozumiem… Ale co roku od kilku ładnych lat jakoś się cieszę na ten październik. Ten jeden w roku miesiąc, kiedy – gdzie by nie wejść do kościoła – ludzie modlą się na różańcu.
Pewnie kiedyś już o tym (nawet nie raz) pisałem, ale nie wiem, skąd u mnie ta „pobożność maryjna” się wzięła. A cudzysłów? Bo to pojęcie jakoś tak dziwnie brzmi. Po prostu lubię się modlić na różańcu.

Trochę mnie to dziwi, i nie do końca chyba rozumiem, kiedy w słynnych październikowych „czytankach” różańcowych różnej maści autorzy starają się wychwalać Matkę Bożą pod niebiosa. Dlaczego? Bo z jednej strony podkreśla się (z czym się zgadzam) jej prostotę, zawierzenie Bogu, ufność; a z drugiej powstają w tym zakresie takie elaboraty i tak przesycone różnymi frazesami, że się można zastanowić, czy jeszcze jest mowa o człowieku, czy może już nie. Dziwne to. 
Moja Mama już nie żyje – leci trzeci rok bez niej – i może trochę dlatego intuicyjnie szukam kogoś, kto może nią być, nawet nie będąc fizycznie obok. Kogoś, komu – jak Mamie, z którą miałem bardzo dobrą relację – mogę się wyżalić, kto wysłucha, po prostu przytuli i zawsze będę wiedział, że martwi się, czeka, kocha i ponad wszystko chce mojego dobra. Że jest przy mnie dosłownie zawsze – z tym, że dzisiaj już nie muszę łapać za komórkę i dzwonić do Mamy; bo ona wie. 
Nie jestem fanem objawień, sanktuariów (z małymi wyjątkami), przepychu i „przemysłu maryjnego”, który dość często fundują różnej maści, niezwiązane z Kościołem, fundacje, próbując naciągnąć na darowiznę a to za medali, a to za różańczyk, uderzając w czułą nutę serca Polaka-katolika (co ciekawe, akurat w takich sytuacjach ludzie się nimi czują i dają naciągać – w takich bardziej wymagających już nie…). 
Ale różaniec mam zawsze przy sobie. Przynajmniej staram się. 
Ten właśnie u góry. Niepełny, mały, drewniany, zwykły do bólu. Bez ozdóbek, żadna masa perłowa czy tam inne świecidła – drewna. Dopiero jak zrobiłem to zdjęcie, uświadomiłem sobie, że już jest taki… dość zużyty. Fakt, ostatnio go niechcący wyprałem 🙂 Przeżył ze mną – ten jeden – całkiem sporo, jako że tradycją już jest, że w najmniej oczekiwanych momentach różańce swoje gubię (jak ktoś znajdzie i się mu przyda, to na zdrowie), bo wypadają z kieszeni itp. Ktoś powie – wybrakowany, bo nie cały. Może i tak – ale przez to bardziej poręczny. Zawsze drewniany. 
Nie, to nie jest żaden amulet, talizman, takie katolickie „hokus-pokus”. On mi nic nie daje samym tym, że go mam. Ale jest – kiedy po prostu przychodzi taki moment, że chcę z Nim pogadać, a jakoś tak słów brakuje… Poprosić, podziękować, przeprosić, poprosić o radę. Nawał myśli, huragan emocji, kołaczące serce, wszystko jakieś takie rozbiegane…
… i wtedy przypominam sobie Maryję. W tej jej niesamowitej i nierozgryzionej prostocie. Młodą kobietę, której Bóg przewrócił życie do góry nogami, a ona ten przewrót przyjęła swoim fiat. Pozwoliła Mu na to, zaprosiła Go do siebie w ten jedyny i absolutnie wyjątkowy w historii sposób: rodząc Syna Bożego jako własne dziecko. Nie miała łatwo, nie nosili jej na rękach, nie szło wszystko z płatka. A ona ciągle trwała przy Bogu, umiała wiele dostrzec, Jezus wiele zdziałał dzięki jej delikatnej i cichej, ale uważnej obecności (choćby wesele w Kanie Galilejskiej – początek, jedno proste zdanie, właściwie obserwacja). 
Lubimy wszystko komplikować, utrudniać, gmatwać. A ja, im dłużej tak myślę, to z Nim, w relacji z Bogiem, chciałbym być prosty jak drut; przezroczysty, autentyczny, normalny i potrafiący ogarnąć to, co w tej dziwnej historii, którą jest życie, On mi daje, nie będąc przy tym tylko tępym egoistą (którym jestem z natury), ale będąc bardziej dla innych. Tak jak Maryja.  

Oddech ducha w dusznym i zabieganym świecie

Jak paciorki różańca przesuwają się chwile
nasze smutki, radości i blaski.
A ty Bogu je zanieś połączone w różaniec
święta Panno, Maryjo pełna łaski.
Nie wiem, jak wy, ale do mnie dość często wracają te słowa bardzo mocno dziecięcej piosenki. Nie raz i nie dwa już pewnie pisałem tutaj, że pobożność maryjna chyba nie była moją mocną stroną… aż tu nagle, z „przerażeniem” stwierdziłem jakiś czas temu, że staram się modlić na różańcu praktycznie codziennie. Ok, niestety, tylko dziesiątkę dziennie, zwykle gdzieś po drodze, najczęściej do domu – ale to i tak sporo. Choć chciało by się więcej.
 
Jak to zwykle bywa, te słowa chciałem napisać na początku miesiąca różańca – wyszło na półmetku. Ale warto. Bo zachęcić chcę do różańca. I to niekoniecznie wcale tego w kościele. Tzn. młodych – dzieci, młodzież – jak najbardziej, o ile mają w okolicy nabożeństwa dla swojego mniej więcej wieku. Idźcie, bo warto. Na nabożeństwa dla dorosłych nie zapraszam, bo mam dziwne doświadczenia, że założenie jedyne słuszne jest odnośnie wieku uczestników co najmniej 60+, zatem treść rozważań… hmm, powiedzmy że odbiega od tego, co ja bym rozważał, a na pewno jak bym rozważał, jakimi słowa, te tajemnice. W tym sensie – bardziej polecam spróbować samemu, własnymi słowami. Wystarczy ściąga z układem tajemnic – znak krzyża, i gotowe.
 
Daj się Bogu porwać do pochylenia i zadumania nad tajemnicami tych właśnie smutków, radości i blasków (piosenka sprzed ustanowienia tajemnic światła przez bł. Jana Pawła II – teraz powinno być jakoś „nasze smutki, radości, blaski i światła”?), a może przede wszystkim spróbuj odnieść te zbawcze wydarzenia historii świata do siebie, do swojego życia, do tego wszystkiego, co się w nim dzieje, przewala, kipi, albo wręcz przeciwnie – melancholijnie leży, jakby niewidoczne. Jakie by to nie było, z czego by to nie wynikało – God is the answer, i to żadna przesada. Dopóki człowiek nie spróbuje, trudno sobie wyobrazić, ile pokoju wlewa się w serce przy takim – niby to bezmyślnym – zadumanym przesuwaniu paciorków. Świat wtedy zwalnia, cichnie, nabiera odpowiednich barw, bardziej widoczne jest to, co najważniejsze, co zwykle umyka, na co brakuje czasu, poprawia się widoczność, przestawia hierarchia. Taki oddech ducha w dusznym i zabieganym świecie.
 
Zachęcam i zapraszam do modlitwy. I tylko na marginesie poddaję intencję – moja mama dalej walczy, okazuje się, na szczęście, nie było zawału, sle stan jest bardzo ciężki, jest słabiutka, skończyła się chemia i dzisiaj zaczyna trzecia już seria radioterapii. Nie wiemy, czy uda się to świństwo wyleczyć – dużo zależy od tego, na ile stać organizm mamy. Był też kryzys na tle nerwowym, ale to chyba udało się zażegnać. W każdym razie ostatnie 2 tygodnie były bardzo ciężkie. Dlatego choćby o jedną zdrowaśkę za nią proszę.

Co w tych spichlerzach?

Ktoś z tłumu rzekł do Jezusa: Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, żeby się podzielił ze mną spadkiem. Lecz On mu odpowiedział: Człowieku, któż Mię ustanowił sędzią albo rozjemcą nad wami? Powiedział też do nich: Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa [we wszystko], życie jego nie jest zależne od jego mienia. I opowiedział im przypowieść: Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: Co tu począć? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów. I rzekł: Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował? Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem. (Łk 12,13-21)

Zadziwiające jest, jak bardzo ludzie potrafią się zmieniać. Naprawdę. Z człowieka o poukładanym systemie wartości (bo przecież o to wszystko się rozbija) powstaje ktoś, komu wydaje się, że nie ma żadnych ograniczeń, że może dosłownie wszystko. Najgorsze, gdy w tym wszystkim zaczyna mu się wydawać to, o czym Jezus mówi: mam kasę na wszystko, więc nikt mi nic nie zabroni, nie ma dla mnie ograniczeń. Bóg? Ja jestem swoim bogiem – sam ustalam swoje granice, a że nie są mi na rękę – to ich nie ma. 
Niestety, coraz częściej mam wrażenie, że prawdą jest, gdy się mówi – im więcej masz, tym więcej chcesz. Widzę to jakby po sobie. Zbyt wielkim doświadczeniem życiowym poszczycić się nie mogę – ale te ćwierć wieku po świece chodzę, i to i owo widziałem. Nie tylko siebie mam na myśli. Choćby jedno z moich rodziców – osoba, z której w tym sensie mogę być dumny, ponieważ będąc na bardzo wysokim i odpowiedzialnym stanowisku, ani razu nie skorzystała z (niejednokrotnie, z pewnością, nadarzającej się) okazji dorobienia za pomoc w załatwieniu czegoś. Zawsze uczciwie, żadnych układów, łapówek itp. Ale z drugiej strony – zarabia sporo (wg mnie – bardzo dużo), a jednocześnie cały czas w rozmowach przewija się motyw: a ten to poszedł w biznes i ma to, to i to… a tamten to nakradł i nabrał łapówek – i ma tyle a tyle więcej… Z jednej strony – świadomość: to jest złe. Ale z drugiej – a na ile więcej on sobie może pozwolić… 
Ja sam? Cóż, materialne sprawy ciągną, niestety… A to by się laptopa chciało – bo w sumie to potrzebne i chyba konieczne będzie na aplikacji, żeby bardziej mobilnym ze sprzętem całym być, móc coś robić po drodze, mieć przenośne biuro takie, przydatne w branży – ale z drugiej strony: czy to jest potrzebne i konieczne? A to by się jakiś inny gadżet – mp3, cyfrówkę (a co tam – lustrzankę cyfrową od razu!). Teraz, w perspektywie powiększenia się rodziny – samochód muszę mieć jak tylko prawko zrobię, no i kolejna kwestia – a może by mały kredycik, żeby parę bajerów miał, nowszy był, lepszy, bardziej szpanowny…
Drodzy państwo – materialistami cholernymi jesteśmy, przepraszam za sformułowanie. A jeśli ktoś nie jest – to jest naprawdę bardzo dumnym i chlubnym wyjątkiem, i ja mu tego zazdroszczę. Ja z materializmem osoby swej walczę od lat, z różnym skutkiem – i cieszę się z każdego małego zwycięstwa, jak cieszyłem się gdy np. nie kupiłem nowego telefonu (stary do rzeczy był, a przy nowej umowie i tak za 1 zł równie dobry nowy sami mi dadzą) albo jak, wszedłszy do księgarni, wyszedłem z 1-2 książkami, a nie torbą książek za równowartość 1/5 pensji (tak, z książkami definitywnie trudniej jest…). 
Co do ewangelii – ciekawy wniosek się nasuwa: skoro w przypowieści rozbija się o to, że człowiek chciał na siłę gromadzić to, na co nie miał miejsca, to znaczy, że powinniśmy się ograniczać w zbieractwie. A że zbieramy wszystko – rzeczy naprawdę, średnio i w ogóle nie potrzebne – to dotyczy to każdego z nas. Zanim na coś wydasz kasę – pomyśl. Zastanów się, czy tego potrzebujesz. Pewnie stwierdzisz – przydało by się to do… Tak, ale czy to jest konieczne? Czy nie dasz rady bez tego? Czy nie masz ważniejszych potrzeb? Nie mam. A nie ma innych, poza czubkiem mojego nosa, którzy bardziej tych kilku złotych potrzebują, niż moje kolejne wymysły? Mało to biednych i potrzebujących naokoło? Jest Pajacyk, Okruszek i tyle innych akcji w samym internecie – a i tak ludziom jakoś za ciężko nawet kliknąć ten raz dziennie. Ale po kilkaset złotych polskich na głupoty wydać – to już nie. 
Jeśli przestaje ci się mieścić twój pieczołowicie zbierany dobytek – to nie znaczy, że  trzeba większego mieszkania z bardziej pojemnymi szafami szukać. Ale że za dużo obrosłeś w dobra – tak jak ten facet z ewangelii ze zbożem. Nie ma co zbierać dalej. Usiądź, pomyśl. Nie bój się podzielić – pozbyć się tego, co naprawdę i pod każdym względem jest ci zbędne. Są tacy, którym się to naprawdę przyda. Daleko szukać nie musisz – są MOPSy, punkty Caritas, na osiedlach stoją kontenery gdzie można wrzucić odzież. A może po prostu znasz kogoś – sąsiad w bloku, na osiedlu – który tej pomocy konkretnie, on właśnie, potrzebuje, i po prostu brakuje ci odwagi, żeby z tą pomocą przyjść, choć to nic nie kosztuje, a tobie przecież zbywa…
Marnujemy życie na ciągłe powiększanie, albo burzenie i stawianie takich nowych spichlerzy. Nie mamy czasu i siły cieszyć się z tego, co najważniejsze, albo nawet z tego, co w te spichlerze upychamy – bo już znowu trzeba je powiększać, albo martwić się, czy ktoś czegoś nie ukradnie. Ot, nerwicy z łatwością nabawić się można. Po co? Warto?
A gdzie w tym wszystkim dusza, serce, miłość, dobroć? Pewnie, można bez tego żyć – wielu pokazuje to w mediach na codzień, szczycąc się tym nawet. Tylko że nic z tego nie wynika. Bo te spichlerze i to, co w nich upchniesz, ile by ich nie było – i tak jest bez znaczenia. Liczy się tylko to, co z serca – właśnie dobroć, miłość, miłosierdzie, ufność, gotowość do pomocy, serdeczność, przyjaźń, itp. Szczęśliwy koniec końców będzie tylko ten, kto swoje spichlerze nimi właśnie napełni – bo one wystarczą. I nawet najwięcej spichlerzy napełnionych ziarnem, kasą, czymkolwiek materialnym nie pomoże temu, któremu tych prawdziwie wartościowych dóbr zabraknie. 
>>>
Skleroza, zapomniałem. Ostatnimi czasy napisałem o o. Wacławie Hryniewiczu OMI. I jakoś tak wyszło, dzień później składałem dokumenty na aplikację. I wracając, szedłem sobie przez Gdańsk (znam kościoły), i tak ni z tego, ni z owego wszedłem do jednego. Hehe, przypadek? Tak, do kościoła oblatów właśnie 🙂
>>>
Czy różaniec na palcu albo gazeta katolicka może być świadectwem?
Coraz częściej się przekonuję – tak. Czy to jak odmawiam różaniec za pomocą urządzenia na palec – jak ludzie się przyglądają, co on tak tym kręci… A nawet jak nie odmawiam – widzą krzyżyk, paciorki, domyślają się. I często jest jakiś tam uśmiech – nawet nie politowania czy pogardy. Jakby taki dowód uznania – on nosi różaniec na palcu, a mnie może brakuje odwagi.
Z radością też widzę, że coraz więcej młodych ludzi takie nosi. I w ogóle się tego nie wstydzi. 
Tak samo z gazetami jest. Nie wiem, czy to wyraz braku obiektywizmu – ja czytam tylko Gościa Niedzielnego – bo uważam za najlepszy tytuł, najwyższy poziom (co zresztą cały czas odzwierciedlają statystyki sprzedawalności – ciągle rosnące, najlepiej sprzedający się tygodnik nie tylko katolicki, ale w ogóle!). I często, jak jadę sobie kolejką czy autobusem, to tak spode łba patrzę sobie na ludzi, którzy obok mnie siedzą, czy naprzeciwko. Starsze osoby czasem zdziwione – szczególnie gdy osoba ta ma widoczny krzyżyk na szyi, różaniec na palcu (a czasem w ręku). Czy to, że młody człowiek czyta wartościową prasę, jest dziwne? Chyba pozytywne. A młodsi? Czasami politowanie – jak zobaczą, nie tyle nagłówek, co foto jakiegoś księdza, krzyż czy grafikę religijną. A czasami zainteresowanie, nawet próbują czytać przez ramię.
No i dobrze. Skoro nic innego nie wychodzi – to niech chociaż przez ciekawość popatrzą na tą wiarę. Bo może to ona – ciekawość właśnie – zachęci do zagłębienia się w wiarę, poznania jej – gdy brakuje wiary wyniesionej z domu, albo gdzieś się zapodziała po drodze.