Uff. Wreszcie troszkę spokoju. W końcu, chociaż w dzień taki jak ten. Mimo, że biometr zdecydowanie słaby, właściwie spałem na stojąco. Dzień poświęcony Żywemu Bogu, który pozostaje między nami i ten jeden raz w roku wychodzi na ulice naszych miast, wiosek. Jedna z dwóch w ciągu roku takich prawdziwych okazji do publicznego zamanifestowania swojej wiary – obok wizyty duszpasterskiej (kolędy). I co? Świat przechodzi obok tego faktu jakby bokiem, dyskretnie omijając jak temat drażliwy czy niewygodny. Rano mały obudził się, więc przygotowywałem mu mleko – odpaliłem radio, z przyzwyczajenia RMF, pełna godzina, wiadomości. Polska – katolicki kraj rzekomo w 90%, czy da się tutaj z największej ogólnopolskiej stacji radiowej dowiedzieć, że dzisiaj jest uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej vel Boże Ciało? Nie. O wszystkim była mowa, a o Euro głównie – o tym się nawet nie zająknęli.
Pogoda taka nijaka, nad dość jasną wodą widać było ciemne niebo. Będzie padać? Niby zapowiadali. Cicho bardzo, spokojnie. Choć procesja nie przechodzi pod naszym blokiem (na marginesie – jak na spore osiedle miejskie, trasa procesji to jakieś kuriozum, np. 2 z 4 stacji w bezpośredniej bliskości kościoła?), przecież apel o religijne dekoracje okien nie dotyczy tylko mieszkających wzdłuż trasy procesji, a wszystkich. Wyjrzałem na okolicę – niewiele tych dekoracji, w naszej klatce żadnej, ale naokoło trochę, chyba więcej niż rok temu, choć w skali całości wciąż niewiele. Wiem, słabe to tłumaczenie, ale w mojej obecnej sytuacji nie tyle nie miałem głowy, co także technicznie czasu żeby zorganizować jakieś materiały do powieszenia.
Procesja była o tyle ciekawa, że mini-homilie na trasie, po każdej z 4 ewangelii, głosił ten sam ksiądz. Czy słuchałem go bardziej niż zwykle? Nie wiem. Zdecydowanie najlepszy kaznodzieja, najnormalniejszy, bo mówiący naprawdę mocno, sensownie, nie bojąc się trudnych porównań i nazywania rzeczy po imieniu, a przy tym nie moralizujący ani nie dukający z kartki. Może dlatego się zasłuchałem, bo wczoraj nieoficjalnie (acz pewnie) dowiedziałem się o jego transferze, awansie na wioskowego proboszcza na opłotkach diecezji? Szkoda, znowu – najlepszy odchodzi, po zaledwie roku. Nie jest przesadą, że ta parafia nie ma szczęścia do kapłanów – a może dostaje takich, o/za jakich ludzie się modlą, na miarę tych modlitw?
Ad rem. Te cztery ewangeliczne obrazki to odrębne cztery sytuacje, w których Bóg chce nakarmić człowieka, zaspokoić jego potrzeby. Pierwszy fragment, z Mateusza, opis ostatniej wieczerzy czyli ustanowienia Eucharystii jako pamiątki. Drugi fragment, z Marka, gdzie wolą Bożą z 7 chlebów zostaje nakarmione 4000 ludzi. Trzeci fragment, z Łukasza, kiedy Jezus karmi duchowy głód i oddala strach tych, którzy uciekali do Emaus po Jego śmierci. I wreszcie czwarty fragment, z Jana, modlitwa o jedność i miłość. Po kolei. Ostatnia wieczerza to słowa i znaki, które nabrały symboliki dopiero z perspektywy, gdy wszystko się wykonało, a oni zrozumieli, że On nie tylko umarł, ale i zmartwychwstał. Bóg wynosi umiłowanie na poziom bez porównania – daje swoje Ciało i swoją Krew na pokarm. Dalej, Jezus karmi najpierw tak po ludzku – ok, nie samym chlebem żyje człowiek to jedno, ale zjeść trzeba, i ci, którzy idą za Nim mają zapewniony pokarm nawet, gdy go nie ma. W kolejnym tekście, Jezus nie pozostawia samych sobie tych, którzy wątpią i boją się, ale karmi ich dusze i umysły, wyjaśnia wszystko ponownie. I wreszcie, Jezus modli się i prosi Ojca, aby ci, którzy zostali Mu dani, których umocnił zwykłym chlebem oraz pokarmem niebieskim, pozostali jednością i wzrastali w miłości. Kompleksowo, nieprawdaż?
Co my z tym robimy? Tu pojawia się problem, który bardzo jaskrawo widać właśnie np. na procesji w Boże Ciało. Nie robimy nic. Z politowaniem, z głupim uśmiechem, mówiąc cokolwiek albo posługując się zwykłym gestem – odsuwamy od siebie to zaproszenie, grzecznie acz stanowczo dziękując. Olewamy Boga. Bo przecież można zawsze wrócić, przyjść do Niego, „jakby to było potrzebne”, czyli w ostateczności. Czy to jest poważne? Nie, w ogóle. Sukcesy to rezultat naszej samodzielności, a klęski to wyraz co najmniej Bożej złośliwości, i wtedy można się do Niego zwrócić. Bo skoro kocha, to nie odmówi. Fakt. Nazwanie takiej postawy, takiego zachowania niepoważnym to naprawdę delikatność.
Kto – poza tym, co nakazane (bo nie da się wykręcić), bywa w kościele? Czyli w tygodniu. Niewiele osób. Sam żałuję, ale naprawdę ostatnimi czasy nie mam możliwości, przy czym ten tekst nie ma służyć moim usprawiedliwieniom, taka dygresja. Ile z tych osób, które przyjdą, przystępuje do Eucharystycznego stołu? Ułamek. Bo przykazanie każe – w okresie wielkanocnym – no to wtedy to „się pójdzie”, żeby nie było. A ile osób bywa na adoracji Najświętszego Sakramentu? U nas, na szczęście, jest taka możliwość chyba 2 razy w tygodniu, szczęśliwi mający kaplice wieczystej adoracji. Pozytywne, bo przychodzi wielu, bo ludzie na nowo zaczynają doceniać tę formę bezpośredniej, choć bezgłośnej, relacji z Bogiem na modlitwie po prostu osobistej, nie sformalizowanej.
Dzisiaj Chleb Życia wyszedł na ulice, krążył po nich i zapraszał, aby skorzystać z Jego zaproszenia i odwiedzić Go, przyjść do Niego. To nie ma być wyrzut sumienia (a jeśli jest – to tym bardziej to znak). To zachęta do bardziej racjonalnego podejścia do własnego czasu i tego, na co go poświęcamy, z uzmysłowieniem sobie, jak wiele może dać tak mało czasu poświęconego na spotkanie z Nim ukrytym w Najświętszym Sakramencie, w Eucharystii. A zarazem wezwanie do tego, aby w imię konsekwencji, wyciągnąć wnioski. Nieograniczony niczym Bóg stoi u drzwi twojego serca i puka – co z tym zrobisz?