Bajka z przesłaniem

Posiadanie małego dziecka ma to do siebie, że człowiek – mniej lub bardziej z własnej woli – zapoznaje się z dorobkiem kinematografii przypisywanej zwyczajowo choćby przedszkolakom. 
Otóż mój pierworodny ostatnio oglądał był film pt. Ups! Arka odpłynęła i jakoś tak wyszło, że ja również się zapatrzyłem: jakby mimochodem najpierw, później nawet z zaciekawieniem. 
Nie, nie chodzi o temat starotestamentalnego potopu jako tło całości – chociaż takowe jest i jakby cała akcja zasadza się na tym, że wszyscy przed nim uciekają. Nie uświadczysz tam jednak ani Noego, ani jego rodziny – tylko zwierzęta. Wszyscy gorączkowo przygotowują się do wejścia na arkę – jednakże pojawia się problem. W ramach konwenansów, nawet zwierzęcych, okazuje się, że wcale nie ma tam miejsca dla każdego. Okazuje się, że wejść nie mogą zwierzęta odmienne – takie jak gryfy, grimpy, ale również skądinąd przesympatyczne, wymyślone na potrzeby bajki, pluszczaki (czyli hybrydy tapira, tukana, szynszyla i paru jeszcze innych zwierząt). Dziwolągom utapirowany kapitan statku – lew – w towarzystwie leminga i nosorożca jako komisji kwalifikującej do zaokrętowania mówi nie, i muszą na własną rękę radzić sobie z walką o przeżycie. W tym gronie znajduje się pluszczak Finni z tatą Dave’m, jak również grimp Ida z mamą Hazel – przy czym młodzi Finni i Ida zostają w całym zamieszaniu związanym z arką rozdzieleni od rodziców, którzy odpływają „na gapę” arką i w towarzystwie duetu wieloryba Moby’ego z pasożytem Szałaputem na własną rękę uciekają przed żywiołem. 
Film chyba ciut za szybko się toczy – w sensie dynamiki, akcji, szczególnie mając na uwadze dzieciaki jako widzów. Świetny polski dubbing (Lubaszenko, Żak, Barciś, Foremniak). Konwencja też wydaje się dość przewidywalna, ale w pozytywnym sensie – o życiowych sprawach i dylematach, ale z humorem, happy endem, niejako na poziomie percepcji zarówno dziecięcej, jak i osoby dorosłej. Każdy w tym filmie znajduje coś dla siebie.
A dlaczego w ogóle o nim piszę? Bo jest mądry i pouczający. Pluszczak i grimp zostają praktycznie sami sobie, i muszą odnaleźć się w rzeczywistości bez rodziców, uciekając przed żywiołem, który niszczy wszystko. Idzie im to całkiem nieźle… aż do momentu, kiedy wpadają do wody i wydaje się, że to już koniec. A jednak nie! Dlaczego? Bo okazuje się, że pluszczaki to stworzenia wodne, które bez problemu oddychają i funkcjonują pod wodą. Czyli powódź im nie straszna, przetrwają – znajdując w wodzie m.in. zaginionych po drodze przyjaciół Moby’ego (który odkrywa, że także dla niego – wieloryba – woda to naturalne środowisko) i Szałaputa. 
Bóg ma dla każdego z nas, wyjątkowym, często mocno nie zrozumiały i kontestowany przez nas plan,który potrafi się objawić czasami dopiero w naprawdę ekstremalnych sytuacjach. Nie raz i nie dwa razy jest tak, że – jak ten pluszczak Finni – wydaje się nam, że On nas olewa, zapomniał, stworzył i porzucił, nie interesuje się, i zaraz wszystko szlag przysłowiowy trafi. A potem – olśnienie. On wpadł do wody i się nie utopił, bo tam może też żyć, tylko tego nie wiedział, nie był świadomy. A u mnie? Jak wiele musi się zawalić, jak trudno musi się zrobić, jak bardzo musi boleć – żebym zrozumiał, że jestem dokładnie tam, gdzie mam być? 

Ludzie Boga

Nie wiem, czy ktoś oglądał ten film. Bo i mało popularny temat, sfera – nie dość, że o zakonnikach, żyjących na końcu świata w Afryce, to jeszcze o męczennikach. I to nie sprzed iluś set tam lat – a współcześni, z lat 90. ubiegłego wieku. Nawet ja już byłem wtedy na świecie. 
W górach Maghrebu znajduje się klasztor trapistów (wbrew temu, co można przeczytać w opisach filmu – nie cystersów). Ośmiu francuskich mnichów, ojcowie i bracia, żyje pośród ludności muzułmańskiej. Żyją z nimi w pełnej zgodzie, pomagają jak mogą – lecząc, wspierając materialnie. Jednocześnie spotykają się z wieloma tamtejszymi okolicznymi zwolennikami pokojowego współistnienia ludzi bez względu na poglądy i wyznawaną wiarę – wszyscy są zdania, że terroryzm i zabijanie do niczego nie prowadzi. Gdy fundamentaliści islamscy mordują grupę zagranicznych pracowników, region ogarniają zamieszki i związany z nimi niepokój. Wojsko proponuje zakonnikom ochronę i opuszczenie miejsca zagrażającego ich życiu (a jak widać dalej – wręcz stara się ich przymusić do wyjazdu, bezskutecznie). Jednak mnisi bez względu na rosnące wokół nich niebezpieczeństwo, decydują się zostać – choć także dla nich nie była to decyzja prosta ani oczywista, pięknie pokazana jest walka niektórych z nich ze sobą samym i z Panem, a także rozmowy wspólnoty na ten temat. Ostatecznie wszyscy zdecydowali, że zostają. Żaden z mnichów nie chciał opuścić swojej zakonnej wspólnoty ani pozostawić w nieszczęściu muzułmańskich przyjaciół Niedługo potem otrzymują od terrorystów algierskich ostrzeżenie – w Wigilię Bożego Narodzenia AD 1994, na kilka godzin przed Pasterką, do ich klasztoru wpada grupa uzbrojonych terrorystów. Przełożony, brat Christian, w rozmowie wyjaśnia im, że nie mogą im pomóc i muszą opuścić klasztor. Wszyscy, po ich odejściu, zdają sobie jednak sprawę, iż nie jest to koniec problemów, a wręcz zapowiedź niebezpieczeństwa, jakie nieustannie będzie im grozić. 

23.03.1996 w nocy klasztor zostaje napadnięty przez terrorystów, i 6 z 8 braci oraz jeden ich gość, również zakonnik, zostają porwani (dwaj zdołali się ukryć). Po 2 miesiącach, pomimo starań o ich uwolnienie (porywacze zgadzali się ich wypuści w zamian za wydanie przez władze jeńców, złapanych ich wspólników), zostają ścięci. Ich głowy znaleziono w worku na drzewie. Podobno, miejscowe wataszki nie chciały podjąć się zabójstwa – w końcu żyli obok siebie, zakonnicy pomagali także ich bliskim, leczyli ich – i musiał sprowadzać innych ludzi. Ciała zabitych odnaleziono dopiero rok później. Dzisiaj są kandydatami na ołtarze, toczy się ich proces beatyfikacyjny.

Obraz jest zainspirowany wydarzeniami, które miały miejsce w Tibhirine w Algierii, między 1993 a 1996 rokiem, które zakończyły się męczeństwem 7 zakonników. 

Nie brakuje pięknych scen. Choćby te, przeplatające poszczególne wydarzenia – proste, codzienne prace zakonników, zwykłe czynności. Modlitwa liturgiczna, której teksty i forma wypełniają miarowo różne chwile dnia. Rozmowa o. Christiana z terrorystą tamtej grudniowej nocy – z przystawionym do brzucha karabinem, gdy słyszy, że nie ma wyboru, i odpowiada – zawsze mam wybór. Wspólna śpiewana modlitwa braci, w białych albach, w rozświetlonym słońcem kościele, gdy nad klasztorem krążył helikopter z wielkim karabinem. Brat Christian, piszący swój nieformalny testament, przewidując iż zginie z rąk muzułmanów, w którym prosi, by jego śmierć nie stała się pretekstem do wzrostu nienawiści między wyznawcami obu religii. Warto przytoczyć go w całości:
Gdyby pewnego dnia zdarzyło się – a mogłoby to być już dzisiaj – że padnę ofiarą terroryzmu, który zdaje się obecnie zagrażać wszystkim cudzoziemcom zamieszkującym w Algierii, pragnąłbym, aby moja wspólnota, mój Kościół, moja rodzina pamiętali, że moje życie było oddane Bogu i temu krajowi. By zdali sobie sprawę, że Jedynemu Władcy wszelkiego życia to moje nagłe odejście nie było obojętne. By modlili się za mnie; bo jakże mogłem zostać uznany za godnego złożenia takiej ofiary? By potrafili związać moją śmierć z tylu innymi, które są równie okrutne, lecz pozostają ledwie zauważone i bezimienne.

Moje życie nie jest więcej warte niż jakiekolwiek inne. Ale też nie jest warte mniej. W każdym razie nie ma w nim niewinności dzieciństwa. Żyję już na tyle długo, że świadom jestem własnego udziału w złu, które niestety zdaje się przeważać na tym świecie, nawet tego, które może we mnie uderzyć. Chciałbym, gdy ten moment nadejdzie, mieć umysł na tyle jasny, bym mógł prosić o przebaczenie Boga i wszystkich moich bliźnich i równocześnie przebaczyć z całego serca temu, który ugodzi we mnie. Nie życzę sobie takiej śmierci.
Myślę, że muszę to jasno powiedzieć. Bo nie wyobrażam sobie, jak mógłbym się cieszyć z tego, że ten naród, który kocham, miałby być w czambuł oskarżony o zamordowanie mnie. To zbyt wysoka cena, za coś co prawdopodobnie zostanie określone jako „łaska męczeństwa”, by płacił ją Algierczyk, ktokolwiek nim będzie, nawet jeśli powie on sobie, że czyni to w imię po swojemu rozumianego islamu.
Wiem, jaką pogardą świat darzy Algierczyków, wszystkich bez różnicy. I znana mi jest karykatura islamu, forsowana przez typ ludzi dobrze myślących. Ci ludzie zbyt łatwo uspokajają własne sumienie, stawiając znak równania między religią i ideologią skrajnych fundamentalistów. Dla mnie Algieria i islam to dwie różne rzeczy, to ciało i dusza.Stwierdzałem to już wielokrotnie, w pełni świadom tego, co im zawdzięczam, tak często odnajdując w nich prostą nić przewodnią Ewangelii, tak jak nauczyła mnie jej moja matka, mój pierwszy Kościół –odnajdując ją właśnie tu, w Algierii, w postawie szacunku wierzących muzułmanów.
Moja śmierć zapewne okaże się argumentem na rzecz tych, którzy szybko zdefiniowali mnie jako naiwnego idealistę. „Niechby nam powiedział teraz, co o tym myśli”. Ale niech ci ludzie wiedzą, że wtedy moja najbardziej dociekliwa ciekawość będzie już zaspokojona. Bo wtedy, jeśli Bóg zechce, będę mógł zobaczyć Jego dzieci islamskie, tak jak On je widzi, ludzi ogarniętych światłością chwały Chrystusa, owocu Jego Męki, obdarzonych Darem Ducha, którego tajemną radością będzie zawsze tworzenie wspólnoty, ukazywanie podobieństw i radowanie się różnicami.
Za życie utracone, całkowicie moje i całkowicie ich, dziękuję Bogu, który jak gdyby tylko dla tej Radości je stworzył, radości ze wszystkiego i mimo wszystko. Do tego „dziękuję” za całe moje życie wraz z tym, co jeszcze może się w nim zdarzyć, włączam Was wszystkich, przyjaciół dawnych i dzisiejszych, i Was przyjaciół tu na miejscu, a także moją matkę i ojca, siostry i braci, i ich rodziny – moje stokrotnie przyrzeczone dzięki! A także ciebie, przyjacielu mojej ostatniej minuty, który nie będziesz wiedział, co czynisz. Tak, ciebie też do mojego „dziękuję” włączam i do mojego „A Dieu – Z Bogiem”, którego widzę także w twojej twarzy. By dane nam było się spotkać, jak dobrym łotrom, w raju: bo tak spodobało się Bogu, który jest Ojcem nas obu. Amen. Inch’Allah.

Algier, 1 grudnia 1993 r. – Tibhirine, 1 stycznia 1994 r. 

To film o tym, że świętość jest dla każdego. Zakonnicy to zwykli ludzie, jak my, często nawet słabsi, zmagający się ze swoimi słabościami, ze zwątpieniem. Pan wezwał ich, aby oddali Mu się w sposób szczególny – do końca. Nawet, gdy lata całe oddawali się zwykłym czynnościom – zwykłej pracy (na roli, leczeniu), modlitwie, pomocy bliźnim – On zapragnął jeszcze więcej: aby oddali swoje życie, nie lękając się pozostania, wytrwania tam, gdzie Bóg wcześniej ich wysłał, między właśnie tymi konkretnymi ludźmi. Wierność powołaniu do końca, mimo wątpliwości, a wręcz na przekór im. Moc w słabości się doskonali.
Uważam, że warto, aby ten film zobaczył każdy, kto ma problem z hierarchią wartości, gubi się i męczy, szukając bezskutecznie tego, co ważne, co daje szczęście i poczucie spokoju. Najczęściej jest to bardzo blisko. Tylko my szukamy zupełnie nie tam, gdzie trzeba. I nie zawsze to, co z pozoru wydaje się być najlepsze, jest takie faktycznie.

Och, Karol… (2) – szkoda słów

Wczoraj wyciągnęliśmy teściów do kina, chcieli obejrzeć głośno reklamowany Och, Karol 2. Jako, że teściowie rzadko kiedy chcą gdzieś wyjść, wręcz poza kilkoma znajomymi praktycznie nigdzie nie wychodzą, to przystaliśmy z chęcią na propozycję. O filmie sporo się mówiło, więc i tak chcieliśmy (niekoniecznie w kinie) go obejrzeć). 
Niestety, kolejny raz się zawiodłem. Owszem, wydaje mi się, że komedie to i tak najlepsza działka, w której polska kinematografia sobie poradziła nieźle, jednakże do poziomu kultowych Samych swoich, Misia, Seksmisji czy też bardziej współczesnych Chłopaki nie płaczą, Poranek kojota, Fuks, Testosteron, Pogoda na jutro albo Zróbmy sobie wnuka daleko, oj, daleko. Ostatnimi czasy oglądaliśmy, w ramach próby bycia na bieżąco z polskimi komediami, Ciacho – szkoda gadać. 
 
I tu widać pierwszy z zarzutów – ciągle te same twarzy. Przepraszam, w tym kraju aktorów jest sporo. Więc czemu w każdym filmie widzimy Adamczyka (wszechstronny – zagra każdego, od amanta po papieża – co więcej, w samym Och, Karol 2 pada w dialogach dygresja do takiego stanu rzeczy, wprost), Żmudę-Trzebiatowską, Karolaka, Kota czy Szyca (ok, w Och… ich nie było), Foremniak i kilka innych postaci przewijających się chyba w każdej produkcji? Nie wymieniam celowo Sochy – jej w polskich produkcjach jest sporo, ale gra ciekawie.
Dalej – Adamczyk się powtarza, gdy chodzi o swoje kreacje. Kolejny film, gdzie gra człowieka sukcesu, pogubionego, niby mającego wszystko, i notorycznie oszukującego kobiety. Dosłownie, postać zdublowana z Nie kłam, kotku – tylko że tam oszukiwał tylko jedną kobietę (nota bene, graną tam… również przez Żmudę-Trzebiatowską), a tym filmie wczoraj obejrzanym jest notorycznym bigamistą, posiadając pań jednocześnie bodajże cztery. Reszta – bez zmian: szanowany w firmie, bardzo dokładny, skuteczny zawodowo, wzorcowy człowiek sukcesu. 
Nie chodzi o jakąś przesadną pruderyjność czy coś w tym guście. Nic nie poradzę – w tym filmie kluczową sprawą jest seks i problem tego, jak pogodzić, uzasadnić i usprawiedliwić wspólne życie jednego faceta i czterech kobiet. Kobiet, które – o, zgrozo! – dowiedziawszy się o tym, że każdą z nich zdradzał, spotykając się równocześnie z trzema innymi, nie tylko nie chcą go pogonić i zerwać wszelkie kontakty, ale przez pół filmu głowią się, jak by to podzielić się owym Karolem, i nie odbierając żadnej z osób przyjemności, pogodzić je razem. Żeby było ciekawiej – przy chwilowej (postać epizodyczna) obecności ojca głównego bohatera, zachwyconego sytuacją syna (i z pewnością mu jej zazdroszczącego). Jedyną osobą, która wydaje się mieć zdrowe, normalne podejście – jak związek, to dwoje ludzi ze sobą, a nie z grupą znajomych  czy kochasiów dla towarzystwa – jest pojawiająca się na chwilę matka Karola, ciekawie zagrana przez Ewę Kasprzyk. Bo cała reszta postaci filmu – całe środowisko z pracy Karola, na czele z jego szefem, kolrgą Dolnym czy portierem w budynku firmy, podziwia jego… wytrzymałość i to, jak radzi sobie naraz z tyloma kobietami. 
A już w ogóle rozwaliły mnie sceny, gdy bohater udaje się do psychoanalityka – również niezbyt udanie maskującego zazdrość pod jego adresem, gdy dowiaduje się o istocie problemu – i tłumaczy swoje nieszczęście tym, że kocha wszystkie kobiety, że on po prostu jest tak dobry, że nie potrafi żadnej odmówić, i to jest jedyna jego słabość. No proszę… Nic tylko usiąść i zapłakać nad takim losem, prawda? 
Pomimo absurdalności postaw prezentowanych w filmie – końcówka wydaje się wskazywać, że normalne i prawdziwe wartości jednak i tak są górą. Poszczególne panie Karola układają sobie życie – a to jedna (Foremniak) z jego szefem, druga (Żmuda-Trzebiatowska) z zazdrosnym kolegą z pracy Dolnym, jeszcze inna (Socha) z kilkoma panami (…). Sam zaś Karol, przynajmniej tak twierdzi, zakochuje się od pierwszego wejrzenia w siostrze Dolnego, która wraz z nim ma być owego Dolnego świadkami na ślubie. Oczywiście, żeby nie było za dobrze – filmu nie wieńczy scena ślubu Karola z ową miłością jego życia, tylko najazd na ich sypialnię i jakiś tam pseudo erotyczny taniec. Żeby nie było wątpliwości, jakby, co w związku i życiu jest najważniejsze. 
Podsumowując – głupie, stracone pieniądze. Kilka śmiesznych i pomysłowych dialogów to kropla w morzu bezsensu i przestawienia zupełnie hierarchii wartości, a zatem sposobu życia, jaki ów film ma, jak rozumiem, reklamować; sposobu życia absolutnie niedopuszczalnego z punktu widzenia nie tylko zresztą człowieka wierzącego (choć na pewno), ale po prostu każdego, kto ma choć odrobinę szacunku – dla siebie, dla osoby z którą jest w związku.