Nie wiem, czy ktoś oglądał ten film. Bo i mało popularny temat, sfera – nie dość, że o zakonnikach, żyjących na końcu świata w Afryce, to jeszcze o męczennikach. I to nie sprzed iluś set tam lat – a współcześni, z lat 90. ubiegłego wieku. Nawet ja już byłem wtedy na świecie.
W górach Maghrebu znajduje się klasztor trapistów (wbrew temu, co można przeczytać w opisach filmu – nie cystersów). Ośmiu francuskich mnichów, ojcowie i bracia, żyje pośród ludności muzułmańskiej. Żyją z nimi w pełnej zgodzie, pomagają jak mogą – lecząc, wspierając materialnie. Jednocześnie spotykają się z wieloma tamtejszymi okolicznymi zwolennikami pokojowego współistnienia ludzi bez względu na poglądy i wyznawaną wiarę – wszyscy są zdania, że terroryzm i zabijanie do niczego nie prowadzi. Gdy fundamentaliści islamscy mordują grupę zagranicznych pracowników, region ogarniają zamieszki i związany z nimi niepokój. Wojsko proponuje zakonnikom ochronę i opuszczenie miejsca zagrażającego ich życiu (a jak widać dalej – wręcz stara się ich przymusić do wyjazdu, bezskutecznie). Jednak mnisi bez względu na rosnące wokół nich niebezpieczeństwo, decydują się zostać – choć także dla nich nie była to decyzja prosta ani oczywista, pięknie pokazana jest walka niektórych z nich ze sobą samym i z Panem, a także rozmowy wspólnoty na ten temat. Ostatecznie wszyscy zdecydowali, że zostają. Żaden z mnichów nie chciał opuścić swojej zakonnej wspólnoty ani pozostawić w nieszczęściu muzułmańskich przyjaciół Niedługo potem otrzymują od terrorystów algierskich ostrzeżenie – w Wigilię Bożego Narodzenia AD 1994, na kilka godzin przed Pasterką, do ich klasztoru wpada grupa uzbrojonych terrorystów. Przełożony, brat Christian, w rozmowie wyjaśnia im, że nie mogą im pomóc i muszą opuścić klasztor. Wszyscy, po ich odejściu, zdają sobie jednak sprawę, iż nie jest to koniec problemów, a wręcz zapowiedź niebezpieczeństwa, jakie nieustannie będzie im grozić.
23.03.1996 w nocy klasztor zostaje napadnięty przez terrorystów, i 6 z 8 braci oraz jeden ich gość, również zakonnik, zostają porwani (dwaj zdołali się ukryć). Po 2 miesiącach, pomimo starań o ich uwolnienie (porywacze zgadzali się ich wypuści w zamian za wydanie przez władze jeńców, złapanych ich wspólników), zostają ścięci. Ich głowy znaleziono w worku na drzewie. Podobno, miejscowe wataszki nie chciały podjąć się zabójstwa – w końcu żyli obok siebie, zakonnicy pomagali także ich bliskim, leczyli ich – i musiał sprowadzać innych ludzi. Ciała zabitych odnaleziono dopiero rok później. Dzisiaj są kandydatami na ołtarze, toczy się ich proces beatyfikacyjny.
Obraz jest zainspirowany wydarzeniami, które miały miejsce w Tibhirine w Algierii, między 1993 a 1996 rokiem, które zakończyły się męczeństwem 7 zakonników.
Nie brakuje pięknych scen. Choćby te, przeplatające poszczególne wydarzenia – proste, codzienne prace zakonników, zwykłe czynności. Modlitwa liturgiczna, której teksty i forma wypełniają miarowo różne chwile dnia. Rozmowa o. Christiana z terrorystą tamtej grudniowej nocy – z przystawionym do brzucha karabinem, gdy słyszy, że nie ma wyboru, i odpowiada – zawsze mam wybór. Wspólna śpiewana modlitwa braci, w białych albach, w rozświetlonym słońcem kościele, gdy nad klasztorem krążył helikopter z wielkim karabinem. Brat Christian, piszący swój nieformalny testament, przewidując iż zginie z rąk muzułmanów, w którym prosi, by jego śmierć nie stała się pretekstem do wzrostu nienawiści między wyznawcami obu religii. Warto przytoczyć go w całości:
Gdyby pewnego dnia zdarzyło się – a mogłoby to być już dzisiaj – że padnę ofiarą terroryzmu, który zdaje się obecnie zagrażać wszystkim cudzoziemcom zamieszkującym w Algierii, pragnąłbym, aby moja wspólnota, mój Kościół, moja rodzina pamiętali, że moje życie było oddane Bogu i temu krajowi. By zdali sobie sprawę, że Jedynemu Władcy wszelkiego życia to moje nagłe odejście nie było obojętne. By modlili się za mnie; bo jakże mogłem zostać uznany za godnego złożenia takiej ofiary? By potrafili związać moją śmierć z tylu innymi, które są równie okrutne, lecz pozostają ledwie zauważone i bezimienne.Moje życie nie jest więcej warte niż jakiekolwiek inne. Ale też nie jest warte mniej. W każdym razie nie ma w nim niewinności dzieciństwa. Żyję już na tyle długo, że świadom jestem własnego udziału w złu, które niestety zdaje się przeważać na tym świecie, nawet tego, które może we mnie uderzyć. Chciałbym, gdy ten moment nadejdzie, mieć umysł na tyle jasny, bym mógł prosić o przebaczenie Boga i wszystkich moich bliźnich i równocześnie przebaczyć z całego serca temu, który ugodzi we mnie. Nie życzę sobie takiej śmierci.Myślę, że muszę to jasno powiedzieć. Bo nie wyobrażam sobie, jak mógłbym się cieszyć z tego, że ten naród, który kocham, miałby być w czambuł oskarżony o zamordowanie mnie. To zbyt wysoka cena, za coś co prawdopodobnie zostanie określone jako „łaska męczeństwa”, by płacił ją Algierczyk, ktokolwiek nim będzie, nawet jeśli powie on sobie, że czyni to w imię po swojemu rozumianego islamu.Wiem, jaką pogardą świat darzy Algierczyków, wszystkich bez różnicy. I znana mi jest karykatura islamu, forsowana przez typ ludzi dobrze myślących. Ci ludzie zbyt łatwo uspokajają własne sumienie, stawiając znak równania między religią i ideologią skrajnych fundamentalistów. Dla mnie Algieria i islam to dwie różne rzeczy, to ciało i dusza.Stwierdzałem to już wielokrotnie, w pełni świadom tego, co im zawdzięczam, tak często odnajdując w nich prostą nić przewodnią Ewangelii, tak jak nauczyła mnie jej moja matka, mój pierwszy Kościół –odnajdując ją właśnie tu, w Algierii, w postawie szacunku wierzących muzułmanów.Moja śmierć zapewne okaże się argumentem na rzecz tych, którzy szybko zdefiniowali mnie jako naiwnego idealistę. „Niechby nam powiedział teraz, co o tym myśli”. Ale niech ci ludzie wiedzą, że wtedy moja najbardziej dociekliwa ciekawość będzie już zaspokojona. Bo wtedy, jeśli Bóg zechce, będę mógł zobaczyć Jego dzieci islamskie, tak jak On je widzi, ludzi ogarniętych światłością chwały Chrystusa, owocu Jego Męki, obdarzonych Darem Ducha, którego tajemną radością będzie zawsze tworzenie wspólnoty, ukazywanie podobieństw i radowanie się różnicami.Za życie utracone, całkowicie moje i całkowicie ich, dziękuję Bogu, który jak gdyby tylko dla tej Radości je stworzył, radości ze wszystkiego i mimo wszystko. Do tego „dziękuję” za całe moje życie wraz z tym, co jeszcze może się w nim zdarzyć, włączam Was wszystkich, przyjaciół dawnych i dzisiejszych, i Was przyjaciół tu na miejscu, a także moją matkę i ojca, siostry i braci, i ich rodziny – moje stokrotnie przyrzeczone dzięki! A także ciebie, przyjacielu mojej ostatniej minuty, który nie będziesz wiedział, co czynisz. Tak, ciebie też do mojego „dziękuję” włączam i do mojego „A Dieu – Z Bogiem”, którego widzę także w twojej twarzy. By dane nam było się spotkać, jak dobrym łotrom, w raju: bo tak spodobało się Bogu, który jest Ojcem nas obu. Amen. Inch’Allah.Algier, 1 grudnia 1993 r. – Tibhirine, 1 stycznia 1994 r.
To film o tym, że świętość jest dla każdego. Zakonnicy to zwykli ludzie, jak my, często nawet słabsi, zmagający się ze swoimi słabościami, ze zwątpieniem. Pan wezwał ich, aby oddali Mu się w sposób szczególny – do końca. Nawet, gdy lata całe oddawali się zwykłym czynnościom – zwykłej pracy (na roli, leczeniu), modlitwie, pomocy bliźnim – On zapragnął jeszcze więcej: aby oddali swoje życie, nie lękając się pozostania, wytrwania tam, gdzie Bóg wcześniej ich wysłał, między właśnie tymi konkretnymi ludźmi. Wierność powołaniu do końca, mimo wątpliwości, a wręcz na przekór im. Moc w słabości się doskonali.
Uważam, że warto, aby ten film zobaczył każdy, kto ma problem z hierarchią wartości, gubi się i męczy, szukając bezskutecznie tego, co ważne, co daje szczęście i poczucie spokoju. Najczęściej jest to bardzo blisko. Tylko my szukamy zupełnie nie tam, gdzie trzeba. I nie zawsze to, co z pozoru wydaje się być najlepsze, jest takie faktycznie.