Wczoraj wyciągnęliśmy teściów do kina, chcieli obejrzeć głośno reklamowany Och, Karol 2. Jako, że teściowie rzadko kiedy chcą gdzieś wyjść, wręcz poza kilkoma znajomymi praktycznie nigdzie nie wychodzą, to przystaliśmy z chęcią na propozycję. O filmie sporo się mówiło, więc i tak chcieliśmy (niekoniecznie w kinie) go obejrzeć).
Niestety, kolejny raz się zawiodłem. Owszem, wydaje mi się, że komedie to i tak najlepsza działka, w której polska kinematografia sobie poradziła nieźle, jednakże do poziomu kultowych Samych swoich, Misia, Seksmisji czy też bardziej współczesnych Chłopaki nie płaczą, Poranek kojota, Fuks, Testosteron, Pogoda na jutro albo Zróbmy sobie wnuka daleko, oj, daleko. Ostatnimi czasy oglądaliśmy, w ramach próby bycia na bieżąco z polskimi komediami, Ciacho – szkoda gadać.
I tu widać pierwszy z zarzutów – ciągle te same twarzy. Przepraszam, w tym kraju aktorów jest sporo. Więc czemu w każdym filmie widzimy Adamczyka (wszechstronny – zagra każdego, od amanta po papieża – co więcej, w samym Och, Karol 2 pada w dialogach dygresja do takiego stanu rzeczy, wprost), Żmudę-Trzebiatowską, Karolaka, Kota czy Szyca (ok, w Och… ich nie było), Foremniak i kilka innych postaci przewijających się chyba w każdej produkcji? Nie wymieniam celowo Sochy – jej w polskich produkcjach jest sporo, ale gra ciekawie.
Dalej – Adamczyk się powtarza, gdy chodzi o swoje kreacje. Kolejny film, gdzie gra człowieka sukcesu, pogubionego, niby mającego wszystko, i notorycznie oszukującego kobiety. Dosłownie, postać zdublowana z Nie kłam, kotku – tylko że tam oszukiwał tylko jedną kobietę (nota bene, graną tam… również przez Żmudę-Trzebiatowską), a tym filmie wczoraj obejrzanym jest notorycznym bigamistą, posiadając pań jednocześnie bodajże cztery. Reszta – bez zmian: szanowany w firmie, bardzo dokładny, skuteczny zawodowo, wzorcowy człowiek sukcesu.
Nie chodzi o jakąś przesadną pruderyjność czy coś w tym guście. Nic nie poradzę – w tym filmie kluczową sprawą jest seks i problem tego, jak pogodzić, uzasadnić i usprawiedliwić wspólne życie jednego faceta i czterech kobiet. Kobiet, które – o, zgrozo! – dowiedziawszy się o tym, że każdą z nich zdradzał, spotykając się równocześnie z trzema innymi, nie tylko nie chcą go pogonić i zerwać wszelkie kontakty, ale przez pół filmu głowią się, jak by to podzielić się owym Karolem, i nie odbierając żadnej z osób przyjemności, pogodzić je razem. Żeby było ciekawiej – przy chwilowej (postać epizodyczna) obecności ojca głównego bohatera, zachwyconego sytuacją syna (i z pewnością mu jej zazdroszczącego). Jedyną osobą, która wydaje się mieć zdrowe, normalne podejście – jak związek, to dwoje ludzi ze sobą, a nie z grupą znajomych czy kochasiów dla towarzystwa – jest pojawiająca się na chwilę matka Karola, ciekawie zagrana przez Ewę Kasprzyk. Bo cała reszta postaci filmu – całe środowisko z pracy Karola, na czele z jego szefem, kolrgą Dolnym czy portierem w budynku firmy, podziwia jego… wytrzymałość i to, jak radzi sobie naraz z tyloma kobietami.
A już w ogóle rozwaliły mnie sceny, gdy bohater udaje się do psychoanalityka – również niezbyt udanie maskującego zazdrość pod jego adresem, gdy dowiaduje się o istocie problemu – i tłumaczy swoje nieszczęście tym, że kocha wszystkie kobiety, że on po prostu jest tak dobry, że nie potrafi żadnej odmówić, i to jest jedyna jego słabość. No proszę… Nic tylko usiąść i zapłakać nad takim losem, prawda?
Pomimo absurdalności postaw prezentowanych w filmie – końcówka wydaje się wskazywać, że normalne i prawdziwe wartości jednak i tak są górą. Poszczególne panie Karola układają sobie życie – a to jedna (Foremniak) z jego szefem, druga (Żmuda-Trzebiatowska) z zazdrosnym kolegą z pracy Dolnym, jeszcze inna (Socha) z kilkoma panami (…). Sam zaś Karol, przynajmniej tak twierdzi, zakochuje się od pierwszego wejrzenia w siostrze Dolnego, która wraz z nim ma być owego Dolnego świadkami na ślubie. Oczywiście, żeby nie było za dobrze – filmu nie wieńczy scena ślubu Karola z ową miłością jego życia, tylko najazd na ich sypialnię i jakiś tam pseudo erotyczny taniec. Żeby nie było wątpliwości, jakby, co w związku i życiu jest najważniejsze.
Podsumowując – głupie, stracone pieniądze. Kilka śmiesznych i pomysłowych dialogów to kropla w morzu bezsensu i przestawienia zupełnie hierarchii wartości, a zatem sposobu życia, jaki ów film ma, jak rozumiem, reklamować; sposobu życia absolutnie niedopuszczalnego z punktu widzenia nie tylko zresztą człowieka wierzącego (choć na pewno), ale po prostu każdego, kto ma choć odrobinę szacunku – dla siebie, dla osoby z którą jest w związku.