Pomimo zaawansowanego wieku, jakoś nigdy nie myślałem, że przyjdzie mi tak szybko wspominać człowieka, który wiąże się z moją świadomą przygodą z Kościołem właściwie od początku. A jednak. W uroczystość Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski 03 maja 2016 r. o godz. 16:12 w Uniwersyteckim Centrum Klinicznym w Gdańsku zmarł arcybiskup senior Tadeusz Gocłowski CM. Przebywał on w szpitalu od blisko dwóch tygodni w związku z rozległym udarem mózgu, jakiego doznał pod koniec kwietnia. 03 maja 2016 r. przeszedł kolejny wylew, w wyniku którego zmarł. Dla mnie ten tekst jest bardzo trudny i sporo czasu oraz wysiłku kosztowało mnie jego napisanie.
Kim był? Biogram przygotowany przeze mnie, żadne kopiuj-wklej. Tadeusz Gocłowski urodził się w dniu 16 września 1931 r. w Piskach niedaleko Ostródy, jako najmłodsze z ośmiorga dzieci. Od 1946 r. uczył się z gimnazjum Zgromadzenia Księży Misjonarzy (CM) w Krakowie – do których następnie wstąpił w dniu 07 października 1949 r. Śluby zakonne złożył dnia 15 grudnia 1951 r, zaś święcenia kapłańskie przyjął w kościele Nawrócenia św. Pawła Apostoła w Krakowie z rąk sufragana krakowskiego bp. Stanisława Rosponda w dniu 24 czerwca 1956 r. (za niespełna 2 miesiące obchodził by 60-lecie święceń kapłańskich). Po święceniach studiował prawo kanoniczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim (1956-1959) oraz na Wydziale Prawa Kanonicznego Papieskiego Uniwersytetu Świętego Tomasza z Akwinu w Rzymie (1969-1970), w zakresie którego doktoryzował się (temat pracy doktorskiej: „Potrydenckie seminaria diecezjalne powierzone kierownictwu Zgromadzenia Misji – w szczególności w Polsce”). Posługiwał w Krakowie-Stradomiu, gdzie wykładał w Instytucie Teologicznym Księży Misjonarzy w Krakowie (1959-1960) oraz w Gdańsku-Oliwie, gdzie jego zgromadzenie prowadziło diecezjalne seminarium duchowne (1960-1969). W latach 1973-1982 był wizytatorem (przełożonym prowincjalnym) prowincji polskiej Zgromadzenia Księży Misjonarzy, zaś w latach 1970-1973 oraz 1982-1983 był rektorem Biskupiego Seminarium Duchownego w Gdańsku. Po śmierci biskupa Kazimierza Kluza, w dniu 22 marca 1983 r. ówczesny rektor seminarium ks. Tadeusz Gocłowski został mianowany biskupem pomocniczym diecezji gdańskiej ze stolicą tytularną Beneventum. Święcenia biskupie otrzymał 17 kwietnia 1983 r. w bazylice Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Gdańsku z rąk kard. Józefa Glempa, bpa gdańskiego Lecha Kaczmarka oraz bpa Albina Małysiaka CM (również zakonnika z tego samego zgromadzenia, sufragana krakowskiego). Po śmierci bpa Lecha Kaczmarka w lipcu 1984 r. administrował diecezją gdańską. W dniu 31 grudnia 1984 r. bp Tadeusz Gocłowski został mianowanym biskupem gdańskim, ingres do katedry gdańskiej odbył 02 lutego 1985 r. W wyniku reorganizacji struktur Kościoła katolickiego w Polsce – kiedy diecezja gdańska stała się metropolią – w dniu 25 marca 1992 r. bp Tadeusz Gocłowski został pierwszym arcybiskupem metropolitą gdańskim. Funkcję tę pełnił do dnia 17 kwietnia 2008 r., kiedy przeszedł na emeryturę. Przez wiele lat był członkiem Rady Stałej Episkopatu Polski, w latach 1996-2004 współprzewodniczącym Komisji Wspólnej Episkopatu i Rządu. Od 1992 r. był także przewodniczącym Komisji Episkopatu ds. Duszpasterstwa Ludzi Pracy, a następnie po likwidacji tej struktury krajowym duszpasterzem ludzi pracy w latach 1996-2008. Ponadto był moderatorem krajowym Duszpasterstwa Ludzi Morza. W strukturach Episkopatu Polski pełnił funkcję referenta ds. biskupów emerytów. Był także wiceprzewodniczącym Rady Fundacji „Dzieło Nowego Tysiąclecia”. Był współkonsekratorem biskupów pomocniczych gdańskich: Zygmunta Pawłowicza (1985), Ryszarda Kasyny (2005 – dzisiaj biskup pelpliński) i Zbigniewa Zielińskiego (2015, którego także wyświęcił na kapłana w 1991 r.), a także biskupa pomocniczego warmińskiego Jacka Jezierskiego (1994 – dzisiaj biskup elbląski) i biskupa pomocniczego toruńskiego Józefa Szamockiego (2000). Udzielił również w 1987 r. święceń kapłańskich ks. Mirosławowi Adamczykowi, obecnie arcybiskupowi i nuncjuszowi papieskiemu w Liberii, Gambii oraz Sierra Leone. Tyle notki biograficznej.
„Trudno komentować śmierć, lepiej komentować życie” – powiedział sam arcybiskup pod koniec kwietnia w kontekście odejścia Jana Kaczkowskiego. Słusznie, więc warto uświadomić sobie, kim był.
Niesamowitość i powszechny szacunek dla jego osoby pokazały te dni od śmierci do pogrzebu (03-06 maja 2016 r.). Wszystkie – dosłownie – media od prawa do lewa pisały o nim w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że opisują odejście człowieka po prostu ważnego (abstrahując od poglądów), zasługującego na szacunek; co ciekawe, jedną z najkrótszych wzmianek znalazłem na stronie Radia Maryja (specyficzna forma „wyrównania rachunków”?). Posługiwano się wieloma pojęciami – wielki pasterz, biskup ponad podziałami, mąż stanu Kościoła, mądry głos Kościoła w Polsce, wybitna postać. Nie pamiętam – a po świecie chodzę przeszło 30 lat – aby w ten sposób żegnano jakiegokolwiek innego biskupa (no, może podobnie było z prymasem Glempem). Nie było przesady w słowach prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, kiedy stwierdził, że arcybiskupa żegna cała Polska.
I nic dziwnego. Arcybiskup Tadeusz odegrał bardzo ważną rolę w Kościele w Polsce zarówno jeszcze w czasach komuny, jak i w III RP. W przeciwieństwie do bpa Lecha Kaczmarka, którego zastąpił jako ordynariusz gdański w grudniu 1984 r., w sposób otwarty wskazywał na poparcie działań Solidarności oraz ruchu jako takiego; wspierał także powstający Ruch Młodej Polski. Pośredniczył w kontaktach Solidarności z prymasem Polski. Nic dziwnego – był w Gdańsku od właściwie początku lat 70. XX wieku, znał środowisko, nawet kiedy był prowincjałem w swoim zgromadzeniu i rezydował w Krakowie. W ważnych sprawach, istotnych dla kraju, nie bał się być stanowczy i zwrócić uwagę – jak wspominają uczestnicy tamtych wydarzeń, słuchał go wówczas chociażby Lech Wałęsa, mimo jego uporu. Po prostu doskonale rozumiał historyczną rolę „Solidarności” i w trudnych latach osiemdziesiątych wspierał środowisko gdańskiej opozycji demokratycznej. Troszczył się o sprawiedliwość społeczną i zachowanie godności każdego człowieka. Musiał być postacią wybitną – skoro jako zakonnikowi (!) powierzono mu kierowanie bardzo delikatną, jeśli chodzi o ówczesną sytuację społeczno-polityczną, diecezją gdańską, gdzie rodziła się i walczył Solidarność. Jak to określił o. Maciej Zięba OP: „Potrafił łączyć sprawy Boże ze sprawami ludzkimi. Potrafił być w tym niesłychanie trudnym i ważnym miejscu – jakim był Gdańsk w latach 80. – bardzo mądrym biskupem„. W 1990 r. próbował łagodzić spór między kandydatami na prezydenta Lechem Wałęsą a Tadeusz Mazowieckim, a 15 lat później – bezskutecznie – próbował doprowadzić do porozumienia Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego.
Szanowali go także, pomimo całkowicie odmiennego światopoglądu, także działacze poprzedniego systemu – w końcu to w dużej mierze przy jego udziale możliwe było zawarcie porozumień, które legły u podstaw przemian ustrojowych w naszym kraju: brał czynny udział w obradach Okrągłego Stołu, później w rozmowach w Magdalence. Z kolei w wolnej Polsce stał się – niestety, jako jeden z niewielu biskupów (Chrapek, Życiński – wszyscy odeszli dość szybko) – symbolem poszukiwania miejsca Kościoła nie tylko jako oblężonej twierdzy w stanie wojny ze wszystkimi i wszystkim poza Nim, ale ważnego elementu społeczeństwa, miejsca do dialogu, rozmowy, poznawania się i znajdowania wspólnego mianownika. Te wszystkie przemiany, które miały miejsce w latach 80-90. XX wieku – a w których tak naprawdę sam odegrał istotną rolę – określał mianem „boskiego daru wolności, który trzeba właściwie wykorzystać”.
Był człowiekiem dialogu, który umiał wsłuchiwać się w to, co mówią ludzie niekiedy bardzo radykalnie różniący się poglądami i podejściem praktycznie do wszystkiego. Zawsze pozostawał nauczycielem kompromisu i tolerancji, człowiekiem dialogu.
Wielka szkoda, że zapoczątkowane przez niego Areopagi Gdańskie, nie przypadły do gustu (…) następcy, w związku z czym po prostu po 2008 r. ustały – było to wydarzenie religijno-kulturalne jedyne w swoim rodzaju na skalę kraju.
Zbigniew Nosowski w tych dniach przypomniał, że to jemu zawdzięczamy piękną formułę polskiego episkopatu przed wyborami w 1993 r.: „Nie można być dobrym katolikiem, nie będąc dobrym obywatelem”. Zawsze nawoływał do wzięcia udziału w wyborach, „zgodnie ze swoim sumieniem, przekonaniem i rozeznaniem politycznym”, zawsze podkreślając, że Kościoła nigdy nie można utożsamić z żadną konkretną opcją polityczną (w 2006 r. nie przyjął honorowego obywatelstwa Gdańska aby nie pozwolić na wydźwięk tego gestu jako elementu kampanii wyborczej – na kilka dni przed śmiercią w kwietniu 2016 r. „zjednoczył” polityków PO i PiS w Radzie Miasta Gdańska, którzy jednogłośnie, 10 lat po tamtej sytuacji, nadali mu wspomniane honorowe obywatelstwo – które otrzymał również w Gdyni i Sopocie). Obserwował politykę – ale nie angażował się w nią – jako wielki, mądry i roztropny patriota. Niestety, jego następca de facto wprost sympatyzuje z jedną konkretną partią, obecnie u władzy. Był bardzo lojalny – po ujawnieniu w tym roku teczki Lecha Wałęsy przez IPN (pisałem o tym tutaj) jako jedyny chyba duchowny otwarcie sprzeciwił się takiej formie niejako zaocznego osądzenia i skazania osoby o niewątpliwie wielkich zasługach dla Polski w okresie późniejszym niż rzekome dokumenty, bo w latach 80-90. XX wieku.
Oczywiście, życzliwi nie mogą nie wypomnieć zmarłemu afery Stella Maris – jednakże warto zauważyć, że Gocłowskiemu nikt nigdy nie próbował stawiać w tej sprawie zarzutów. Jego winą było zaufanie, którego nadużyli tak duchowni, którzy kierowali wydawnictwem (w tym jego były kapelan), jak również managerowie świeccy. Afera była, jej echa wybrzmiewały długo – jednakże właściwie nie można mieć wątpliwości, że arcybiskup nie miał z nią osobiście nic wspólnego.
Paradoksalnie, to abp Gocłowski wyświęcił w 2015 r. na kapłana Jacka Międlara w Zgromadzeniu Misjonarzy św. Wincentego a’Paulo. Trochę to ironia – sam nie raz publicznie i wprost piętnował nacjonalistyczne akcenty między innymi w dekoracjach bazyliki św. Brygidy w Gdańsku (głośny medialnie spór z śp. ks. prałatem Henrykiem Jankowskim – dotyczył tej kwestii oraz podobnych motywów w kazaniach: Jankowski protestował przeciw „nadmiernemu udziałowi Żydów we władzach”).
Był członkiem Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski. Pełnił funkcje przewodniczącego Komisji ds. Duszpasterstwa Ludzi Pracy i Komisji ds. Duszpasterstwa Ludzi Morza, zasiadał w Komisji ds. Seminariów Duchownych, Komisji ds. Zakonnych, Komisji Prawnej i Komisji Iustitia et Pax. W latach 1996–2004 współprzewodniczył Komisji Wspólnej Rządu RP i Konferencji Episkopatu Polski. Pełnił również funkcję przewodniczącego Komitetu ds. Wizyty Apostolskiej Ojca Świętego Jana Pawła II w Polsce w 1999 r. Należał do Papieskiej Rady ds. Duszpasterstwa Migrantów i Podróżnych oraz Kongregacji ds. Biskupów. Aktywny pozostał także na emeryturze – od 2008 r. nieprzerwanie będąc referentem ds. biskupów emerytów w Konferencji Episkopatu Polski.
Urzekał swoją osobą. Wysoki rangą dostojnik – co u wielu przekłada się na wywyższanie i wielkopańskie maniery oraz oczekiwania – który był bardzo bezpośredni, skracał dystans. Bez znaczenia, czy rozmawiał z osobą wierzącą, wątpiącą, poszukującą, otwarcie kontestującą, czy wyznającą wiarę w sposób zupełnie inny niż w Kościele. Zawsze z rozbawieniem patrzyłem, kiedy ktoś – świecki, kleryk czy zakonnica – próbowali, tradycyjnie, ucałować jego pierścień biskupi: do perfekcji opanował kilka sposobów na uniknięcie tego, zawsze skutecznie. Bardzo często po prostu, bardzo zwinnie, uderzał otwartą dłonią rozmówcę po plecach, poklepywał, mówiąc coś w stylu: „i co tam u ciebie?”. Tak zwyczajnie. Zawsze lubił uczestniczyć w wydarzeniach sportowych – księżowskich meczach piłkarskich czy hokejowych. Starsi pamiętali, że przed laty – jako wykładowca seminaryjny – sam bardzo lubił grać w piłkę siatkową, zresztą podobno był w tym dobry. Wiele osób doświadczyło, że sam odbierał telefony, sam umawiał swoje spotkania. Nie stronił od zwykłej, wydawało by się, posługi duszpasterskiej: chrzcił dzieci, udzielał ślubów, odprowadzał na cmentarz zmarłych nie tylko księży.
Jak to wspomniał jego były sekretarz prasowy (dzisiaj już niestety także były ksiądz) Witold Bock: miał wizję, że to kościół jest dla społeczeństwa, a nie odwrotnie. Niby sprawa oczywista, a czasami można odnieść wrażenie, że Kościół w osobach niektórych istnieje jakby sam dla siebie i dla istnienia, tak po prostu. Pięknie ujął to w homilii pogrzebowej prymas senior abp Henryk Muszyński, mówiąc, że chciał być z ludźmi a ludzie chcieli jego.
Dla mnie osobiście w tym momencie skończyła się pewna epoka. Epoka Tadeusza Gocłowskiego jako biskupa, który był – trochę podobnie jak Jan Paweł II do 2005 r. do swojej śmierci: taki pewnik. Dziwnie tak ze świadomością, że go nie ma. Był biskupem w Gdańsku (od 1983 r.) niewiele dłużej niż ja jestem na tym świecie (od 1985 r.). Kolejny punkt odniesienia, którego już nie ma. Nijak nie policzę, ile razy miałem przyjemność i zaszczyt posługiwać podczas Mszy czy nabożeństw, którym przewodniczył. Zawsze podszedł, przywitał się, zapytał, co u mnie – i pamiętał człowieka. Uwielbiałem go słuchać – pomijając bardzo aktorski głos, po prostu miał o czym mówić, umiał mówić i zainteresować, choć zdarzało się, że mówił długo. Fenomenalne było to dla mnie wówczas, kiedy – z rok temu? – pojawił się niespodziewanie w mojej obecnej parafii miejsca zamieszkania, na Mszy dziecięcej, gdzie jest zwyczaj błogosławienia dzieci znakiem krzyża przez celebransa: błogosławił, cieszył się tymi dziećmi podbiegającymi do stóp ołtarza, i kiedy ja podszedłem z synkiem, zdziwił się, „ooo, ty tutaj?”, zagadał małego, a potem pytał jeszcze, czy to jedyne dziecko; pamiętał, zainteresował się, i to wszystko spontanicznie, nie musiał.
Okres emerytury to było, w mojej ocenie, swego rodzaju doświadczenie – mając na uwadze osobę, sposób bycia, zachowanie, maniery jego następcy. Trudno ich porównywać, jak by nie patrzeć abp Gocłowski wypadał pod każdym względem lepiej. Jak to bardziej niż delikatnie – dyplomata – ujął zmarły: „w sprawach społecznych różne były nasze opinie” (cytat z testamentu). Może z tego wynikało, że nieformalnie księża dostali zakaz zapraszania biskupa seniora do parafii? Niestety, tak było. Oczywiście, na większych uroczystościach był – ale było źle widziane, aby ktoś zaprosił jego, seniora, a nie urzędującego metropolitę. Podobnie było z wypowiedziami w mediach – a szkoda, bo miał wiele do powiedzenia. Tym bardziej cieszyłem się, że do naszej parafii przybywał często – a tu na Mszę dziecięcą, a tu w Wielką Sobotę jednego roku poświęcić pokarmy. Garnął się do ludzi.
Bardzo ucieszyłem się, kiedy okazało się, że przyjął zaproszenie i poprowadzi nabożeństwa Gorzkich Żali, wygłaszając kazania pasyjne. To był luty. Niestety, wiedziałem już o – trzymanej w tajemnicy – chorobie nowotworowej, nieoperowalnej nie tylko z powodu wieku (W homilii pogrzebowej abp Henryk Muszyński powiedział, że z okazji ostatnich świąt wielkanocnych otrzymał od zmarłego list o treści: „Drogi Heniu, mam nadzieję, że zdrowie Ci służy. Mnie ściga chemia, ale jestem”. Później nastąpił wiele znaczący wielokropek i kontynuacja: „Jestem. Jestem stary, więc trzeba się wybierać w drogę”). Przyjechał uśmiechnięty – i znowu, pamiętał, pytał co robię, jak mi się żyje, jak parafia, pamiętał wiele. Niesamowite – człowiek, który stykał się z tyloma osobami każdego dnia. Żadnego nabożeństwa nie prowadził – siedział i klęczał na klęczniku, a potem głosił kazanie. Widać było, że jest słabszy – ale gdy tylko widział ludzi, nadrabiał miną, był uśmiechnięty, zagadywał, ściskał. Zbierał się w sobie i szedł do ludzi, aby głosić Dobrą Nowinę – tak samo porywająco i wkładając w to całego siebie, jak wcześniej. W jednym tygodniu zastąpił go kapelan – sam był zbyt słaby, aby przyjechać. Tydzień później miał nieco chrypkę. Widać było, że się męczy – dzielnie klęczał przez całe nabożeństwo, choć bałem się, żeby wystarczyło mu sił… Nie musiał, ale klęczał. Nikt by nie miał za złe, gdyby usiadł. A on klęczał i śpiewał ze wszystkimi – klęczałem tuż za nim. To jest straszne – ale wtedy już miałem wrażenie, że widzę go po raz ostatni… Okazało się – przedostatni. W Wielki Piątek przewodniczył liturgii Męki Pańskiej, całej, włącznie z obrzędem, w którym kapłan przewodniczący liturgii oddaje pokłon i leży krzyżem. Nie chciał żadnej taryfy ulgowej – robił swoje do końca, świadomy upływu czasu, wieku i choroby. Kilka dni później zmarł Jan Kaczkowski, a miesiąc i parę dni dalej odszedł sam biskup Tadeusz, po dwutygodniowym pobycie w szpitalu (co tu dużo mówić – organizm nie wytrzymał chemioterapii, stąd wylewy).
Ciężko pisać te słowa, tyle emocji, wspomnień… Stąd tekst powstaje w nocy dopiero kilka dni po śmierci, już po uroczystościach pogrzebowych.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że – właściwie prawie miesiąc po Janie Kaczkowskim, któremu sam udzielił święceń kapłańskich (zresztą, bez którego Jana nie było by w seminarium, po tym, jak nie udało mu się wstąpić do jezuitów – a więc pewnie nie powstało by to wszystko, co Jan Kaczkowski zbudował jako kapłan) – odchodzi kolejna osoba, która była i jest bardzo potrzebna – i jako hierarcha w Kościele, i jako wyraźny głos w debacie publicznej. Czy są godni następcy? Hmm… Oby chociaż szczypta twojej mądrości w nas pozostała – jak to pięknie i prawdziwie ujął ks. Wojciech Tokarz, jeden z kapelanów zmarłego. Oby.
A więc, arcybiskupie Tadeuszu, dziękuję za to, jakim człowiekiem byłeś, za twoje słowa, gesty, całe życie; jak to napisałeś w testamencie: do zobaczenia w niebie!
foto – nie pamiętam, skąd; w tych dniach popularne, ale dla mnie po prostu piękne