Nie chciałbym, żeby ten tekst został odebrany jako takie „gorzkie żale”. Bardziej chodzi o pewną refleksję nad tym, jak to się wszystko potoczyło przez te 11 lat. Ile w nas tego Jana Pawła II zostało. Ale tak szczerze.
02 kwietnia 2015 r. minęło 11 lat od śmierci Karola Wojtyły. Ciekawostka – tak wtedy, jak i w tym roku, była to sobota i w obydwu przypadkach wigilia 02 niedzieli wielkanocnej czyli Niedzieli Miłosierdzia. Pomijając to, ile się w tym czasie wydarzyło na świecie (terroryzm w wielu postaciach, nie tylko w związku z powstaniem Państwa Islamskiego, wojny na Bliskim Wschodzie, wojna w Iraku, aneksja terytorium Ukrainy przez Rosję), jak się to wszystko pozmieniało, na pewno można powiedzieć, że pozmieniało się także tutaj. w Polsce. Pytanie – w jakim kierunku.
Jan Paweł II był Kościołowi w Polsce bardzo potrzebny, tu nie ma wątpliwości. Większość czynnych i aktywnych duszpasterzy dorastało i formowało się w czasach, kiedy on już był papieżem. Niektórzy, młodsi (czasem już [!] młodsi ode mnie) wręcz nie znali innego papieża – urodzili się i już był Jan Paweł II. I ten polski Kościół bardzo się przez te blisko 27 lat przyzwyczaił do tego, że Karol Wojtyła był w tym Watykanie, trzymał rękę na pulsie, trochę kontrolował sytuację, korygował kurs, wskazywał drogę. Interweniował, kiedy było trzeba (choć nie do końca – co pokazała choćby sytuacja z aferą pedofilską dotyczącą abp. Juliusza Paetza – przy czym do dzisiaj nie wiadomo, ile informacji dotarło do papieża). Jan Paweł II mówił za Polskę i w jej imieniu za ciemnej komuny – ale potem przyszedł rok 1989, zmieniła się władza, nadeszła demokracja… i nagle okazało się, że ludzie nie bardzo wiedzą, co z nią zrobić, jak ją dobrze wykorzystać. Nic dziwnego, że podczas pielgrzymek w latach 90. do Polski papież trochę karcił i próbował tłumaczyć, jak wykorzystać tę wolność daną i zadaną, przypominał o potrzebie ludzi sumienia. Ktoś to dzisiaj pamięta? Nie, bo ludzie skupiają się nad tym, że papież pomachał z okna, że pomachał laseczką, rzucił jakiś dowcip. Tak jest wygodniej.
A potem umarł. I stała się rzecz niesamowita – bo ludzie zaczęli się do siebie odnosić… jak ludzie. Wiele spontanicznych akcji, czy to modlitewnych, skrzykiwanych dosłownie z godziny na godzinę, czy to po prostu dla uczczenia papieża z Polski jako człowieka wielkiego bez względu na to, kto w co wierzy. W tym spektakularne (mając na uwadze brutalną, delikatnie mówiąc, rzeczywistość) gesty nawet kibiców piłkarskich skłóconych drużyn, którzy pokazywali, że można spotkać się razem i nie okładać, ale przejść i oddać hołd wielkiemu człowiekowi. Do dzisiaj na półce mam kilka wydawnictw książkowych, które stanowią żywą – choć mało wiarygodną z perspektywy kogoś, kto tego nie pamięta – pamiątkę tamtych wyjątkowych dni.
Wyjątkowych tym bardziej, że bardzo szybko sytuacja powróciła do (dość dziwnej) normy. Czyli tego, co normą jednak być nie powinno. Biskupi okazali się dość zagubieni bez wyraźnego punktu odniesienia w Rzymie – co wychodziło w szeregu różnych dość dziwnych i niezrozumiałych sytuacji (teraz wszystko idzie w lepszą stronę, co należy chyba powiązać z bardzo odważnymi i pozytywnymi nominacjami ze strony papieża Franciszka, oraz przechodzeniem w wiek emerytalny przez hierarchów już w wieku zaawansowanym). Nie raz i nie dwa razy dawali się wikłać w spory polityczne, niby nie zajmując stanowiska, ale w praktyce w sposób bardzo otwarty opowiadając się po konkretnej stronie sceny (a więc i walki) politycznej – co nie powinno mieć miejsca, i co skwapliwie wypunktowywano. Ludzie zaś bardzo szybko otrząsnęli się z żałoby i powróciła wzajemna wrogość, kąsanie, kopanie po kostkach – nazw jest wiele.
Po papieżu pozostało niewątpliwie wiele nazw ulic i placów. Wybacz – ja się śmieję, że miasto, nawet niewielkie, bez jakiejś części poświęconej Karolowi Wojtyle, to nie miasto. Wynika to z tego, że czy to nazewnictwo ulic, czy też nadawanie imion papieża szkołom, placom, skwerom i wielu innym miejscom, włącznie z dość szeroko zakrojonym budowaniem różnej maści (niekiedy wręcz dramatycznej jakości) pomników, zaczęło się już dość wcześnie za życia papieża – który najpewniej nie chciał robić ludziom przykrości, w związku z czym nie sprzeciwiał się temu zbyt mocno.
Żeby było jasne – Jana Pawła II cenię bardzo, za to nie bardzo rozumiem, czemu na co drugim zakręcie w dużym mieście trzeba się „potykać” o jego pomnik czy ulicę jemu poświęconą. Czy to jest dobry sposób na upamiętnienie? Mam wątpliwości. Czy nie lepiej było by powołać do życia stowarzyszenie, fundację, zbudować hospicjum, dom samotnej matki, noclegownię, jadłodajnię, punkt medyczny dla bezdomnych? Exegi monumentum, tiaa… Tylko czy o to w tym chodzi? Wydaje mi się, że budowanie pomników w ludziach – np. tak jak to robi fundacja Dzieło Nowego Tysiąclecia, finansująca naukę dzieci i młodzieży z uboższych rodzin, to jest właściwy kierunek do spożytkowania energii, a przede wszystkim środków przewidzianych na upamiętnienie papieża (czy zresztą kogokolwiek innego), niewątpliwie w sposób też po prostu społecznie przydatny i zasługujący na akceptację, bez względu na przekonania religijne.
Trzeba powiedzieć jasno – to, co pisał Karol Wojtyła, nie było pisane językiem łatwym. Nie mówię tylko o pismach naukowych, filozoficznych, ale w ogóle. Sporo jego tekstów czytałem – w tym encykliki, niektóre listy – i pomimo bycia, jak mi się wydaje, humanistą i zamiłowania do czytania, jest to lektura dość trudna. Co powiedzieć o osobach bez większego przekonania czy zaparcia w zgłębianiu takich treści? Polegną raczej, a może bardziej: odpuszczą. Joseph Ratzinger czy Jorge Maria Bergoglio są dużo „łatwiejsi”, wbrew obiegowej opinii o pancernym kardynale jego pisma, publikowane zresztą nie tylko po wyborze na papieża ale także wcześniejsze, są naprawdę przystępne, świadczą o głębi wiary i woli jej przekazania. Czy jednak do tekstów papieża z Polski się wraca? Nie bardzo – pomimo tego, że dla wielu księży kazanie (celowo nie homilia…) bez 2 cytatów z JPII to słabe kazanie. Brakuje pogłębionej refleksji. Na hasło JPII wszyscy wiwatują, na kilkusekundowe nagranie o papieżu mówiącym o kremówkach też – ale jak już się pochylić i pomyśleć nad tym, co papież mówił o rodzinie, powołaniu, uczciwości czy wielu innych bardziej ważkich kwestiach – łeee, przełączamy na kolejną powtórkę „Ojca Mateusza” albo innego tasiemca. A co dopiero mówić o przełożeniu tego, o czym Jan Paweł II nauczał, na praktykę życia, mojego konkretnie.
Do tego dochodzi kwestia mentalności oblężonej twierdzy u wielu duchownych – którzy za punkt wyjścia w swojej działalności, z bliżej niezrozumiałych powodów, stawiają bycie w opozycji, kontrze, do kogoś/czegoś. Nie plan, pomysł pozytywny – ale walka z czymś, obrona Kościoła przed czymś. Pokrzykiwanie, potrząsanie orężem, zaprawianie się do boju. Hmmm. Z jednej strony to pewnie kwestia mentalności, wychowania w czasach, kiedy Kościół jednoczył wszystkich jako „ten dobry” przeciwko władzy jako „tej złej” – i trudno się temu dziwić. Z drugiej strony, niestety, taka retoryka coraz częściej pojawia się u księży bardzo młodych – a więc o tym, co wyżej, nie można mówić – więc czemu tak się zachowują? Bo tak jest wygodniej i bo ludzie chcą tego słuchać? Wydaje mi się – niestety – że tak. Papież Franciszek wyraźnie wzywa do wyjścia z zakrystii, wyjścia z Jezusem i Ewangelią do ludzi – tymczasem w naszym kraju jest z tym wyraźny problem. Kościół w Polsce nierzadko nie miał w ostatnich latach żadnego pomysłu, aby zaproponować coś pozytywnego – nie jakąś formę opozycji do czegoś. Leci nam 3 rok jego pontyfikatu, a ludzi nieufnie (na szczęście, coraz mniej) podchodzą do wielu nowych i w większości kapitalnych inicjatyw Kościoła, nowego powiewu Ducha Świętego. To się rodzi w bólach. I mało kto w tym kontekście próbuje nawiązać do tego, czego uczył Jan Paweł II. A szkoda.
Poza tym – mając na uwadze, że dzisiaj Kościół w Polsce i tak w kontekście sytuacji w Europie – dość dobrze się „ma”, chyba nadal brakuje pomysłu na to, jak (a Jan Paweł II robił to świetnie) przyciągnąć i zachęcić młodych do Kościoła. Poza eventami takimi jak Lednica + o. Jana Góry OP czy Światowe Dni Młodzieży, które w tym roku zagoszczą w lipcu w Krakowie – świetne, ale to zrywy, raz na rok czy rzadziej. Bierzmowanie nadal pozostaje jakby „sakramentem pożegnania z Kościołem”, gdzie jedynym warunkiem jest zebranie x podpisików za „bycie” na Mszy, oraz wykucie na pamięć jakiejś niewielkiej książeczki. Wiedza = wiara? Chyba nie. Radosny formalizm, jakby ktoś zapytał: „no przecież sprawdziłem, chodził do kościoła, nauczył się. W czym problem?”. W takim wypadku – w podejściu. Co młodych uczy takiego infantylizmu – każdy wie, o co chodzi, ale wszyscy udają, że wszystko jest w porządku. Dla mnie – śmieszne. Inna rzecz – rodzice młodych (jeszcze ciągle nieco starsi od piszącego te słowa) też nie dają bardzo często przykładu, ewentualnie dają właśnie taki: olej to, będziemy się martwić przy bierzmowaniu czy ślubie. Brak wzorców? Na pewno – dziadkowie często umarli, a nierzadko to oni byli jedynymi osobami praktykującymi i żyjącymi swoją wiarą w danej rodzinie. Skąd młody człowiek ma szukać inspiracji do tego, aby Pana Boga zaprosić do swojego życia? Jest problem.
Papież Franciszek daje bardzo duże nadzieje na to, że Kościół – nie tylko w Polsce – wyrwie się ze swojej stagnacji i w perspektywie ogólnej dość niezrozumiałego dobrego samopoczucia, i zacznie się coś dziać, zacznie proponować ludziom to, co przyciągnie ich do Boga, zainteresuje. Nie mówię o dyskotekach w kościele czy innych absurdach – ale o pomysłach duszpasterskich. Mam nadzieję, że w tym wszystkim znajdzie się pomysł na wykorzystanie, „zagospodarowanie” spuścizny Jana Pawła II – z perspektywy nieco ponad dekady od jego śmierci, dość w mojej ocenie zapomnianego. Bo ostatnim, o co – czy to Karolowi Wojtyle, czy Bogu – chodzi to wspominanie papieża przy zajadaniu się kremówkami. Niestety, chyba dość często nasza pamięć o nim sprowadza się właśnie do tego.
Przy okazji – polecam swój tekst sprzed 2 lat.