Hałas, brak przestrzeni ciszy to pewnie sprawy, które przeszkadzają wielu osobom; mnie w każdym razie na pewno. Dlatego chciałem podzielić się kilkoma ciekawymi myślami dotyczącymi dobrego i mądrego przeżywania ciszy – pochodzącymi z rozmowy Romana Bieleckiego OP z Maksymilianem Nawarą OSB pt. „Wielkie ucho” z sierpniowego „W drodze”.
– Próbujemy milczeć, a po godzinie czy dwóch ta upragniona cisza zaczyna nas przytłaczać. – Bo nie wiemy, co z nią zrobić. Jak się zachować, gdy nie manifestuje swojej obecności słowami. Wtedy pojawia się szansa na konfrontację z czymś, co jest dużo głębsze w naszym życiu niż działanie.
Milczenie jest wyzwaniem. To uczenie się bycia ze sobą.
Milczeć – to znaczy świadomie nie produkować hałasu, to po pierwsze. A po drugie, pozwolić na to, żeby cisza, która się rodzi z milczenia, objęła nas, żeby dotarł do nas jej dźwięk. Nic w tym czasie nie czytać, nie surfować w internecie. Nie obciążać uwagi żadną aktywnością.
Cisza jest bierną aktywnością, nie przychodzi automatycznie. Podobnie jak mówienie wymaga wysiłku. Zarówno w przeżywaniu, jak i w stworzeniu jej odpowiednich warunków.
Jeżeli mówimy o głębszym wymiarze milczenia, które ma być spotkaniem z Bogiem, to nie wystarczy wyciszać się co jakiś czas i na jakiś czas. Tu chodzi o przyjęcie pewnego stylu życia. I to wcale nie oznacza, żeby zrobić z siebie samotnika i milczka w mieście, tylko umieć mądrze funkcjonować w tym, co oferuje świat.
Widzimy życie nie jako migawkę, która jest pomiędzy jednym impulsem a kolejnym, tylko jako pewną całość i historię, którą Bóg chce pisać z nami.
Kiedy wracam po pracy do domu i akurat jeszcze nikogo w nim nie ma albo już nie ma, bo dzieci poszły na trening, zbiórkę, czy na podwórko, to zaraz po odłożeniu torby mogę na 5-19 minut usiąść i zamknąć oczy. Wtedy poczuję i usłyszę rzeczy, które przychodzą z zewnątrz po całym dniu aktywności. Na chwilę się zatrzymam. Nic specjalnego. Takie skorzystanie z momentu, który się właśnie nadarzył.
Człowiek skupia się na tym, co myśli, a nie na tym,m co czuje, zatrzymuje się na powierzchni i nie schodzi w głąb siebie.
My chcielibyśmy wszystko mieć od razu. Tak jesteśmy nauczeni. Na nic się nie czeka. Kościół nam też w tym nie pomaga. Pomyślmy o mszy świętej, która jest coraz bardziej dynamiczna i sprawna. Nie chodzi oczywiście o to, by sztucznie rozwlekać celebrację, ale mam wrażenie, że w imię czegoś, co nazwałbym obsłużeniem wiernych, gubimy coś istotnego. Są przecież takie części mszy, które domagają się milczenia, jak na przykład chwila przed wyznaniem grzechów, po kazaniu albo po komunii świętej. Jakie jest nasze doświadczenie? Nie ma takich elementów, albo są bardzo krótkie. Jako księża nie umiemy wytrzymać ciszy. Siadamy na chwilę, po kazaniu, zatrzymujemy się i czujemy, jak w kościele rośnie napięcie, bo wierni czekają na następną akcję. I ja temu ulegam. Muszę iść dalej, żeby się nie zniechęcili.
Droga duchowa to nie jest autostrada doskonałości, na której się zatrzymujemy, zaliczając kolejne punkty. To proces uczenia się siebie i zobaczenia, że nie jestem na pierwszym miejscu na świecie. Nie muszę mieć zawsze ostatniego zdania. Czasami mogę odpuścić.
foto Radosław Lorych