Książkę przeczytałem – zresztą kupiłem też – właściwie pod wpływem informacji o śmierci znanego wszystkim dominikanina. Trochę o niej zapomniałem, ale dzisiaj chciałem podzielić się najciekawszymi myślami z „… znaczy ksiądz”, w której śp. Jan W. Góra OP odpowiadał na pytania Joanny Kubaszczyk. Pogrubienia moje własne.
Wy jesteście moim doświadczeniem Boga.
Życzę wam zażyłości z Jezusem. Intymnej więzi z Jezusem. To nasza moc i siła. To nasza perspektywa w kierunku nieśmiertelności.
Chrystus obecny we mnie, uświadomiony przeze mnie, rodzi relacje i więzi. Odwraca mnie od siebie a zwraca ku innym, braciom. Bo chrześcijaństwo to bliźni, bracia.
Każdego dnia odpowiadam jak Piotr Jezusowi: „Tak, na Twoje słowo zapuszczam sieci”. Dostrzegam, że ja żyję na Jego słowo. Nie tylko żyję, ale wiszę na tym słowie. I będę tak wisiał, dopóki On zechce.
Całe moje życie jest spowite całunem wiary. Wiara jest przestrzenią mojego początku i mojego końca. Tego, co przede mną, i tego, co za mną. Dzięki wierze wiem, skąd przychodzę i dokąd zdążam.
Tylko służba wartościom większym od nas samych ma sens i jest zwycięstwem człowieczeństwa w człowieku. Tylko w bezinteresownej służbie, kiedy człowiek daje samego siebie – przekracza samego siebie.
Kiedy objawia się Miłość, nie można pozostawać bez odpowiedzi. Spotkanie z Nim, rozmowa, zmusza do zmiany.
W opisie drogi do Emaus widzimy klęskę tłumaczenia (katechizmu) i zwycięstwo łamanego chleba (czynna miłość). Łamanie chleba stało się podstawową czynnością mojego życia.
Czekam na Ciebie. Wzajemnie czekamy na siebie. Wiem, że czekasz na mnie. Ja stale czekam na Ciebie. Tyle mamy sobie do powiedzenia. Ale Ty mnie rozumiesz bez mówienia. Uwielbiam siedzieć w Twojej obecności i milczeć. To umacnia i uspokaja.
To cudowne – wchodzisz do kaplicy, a On na ciebie czeka. Wiesz, że komuś na tobie zależy. Wiesz, że jesteś kochany miłością bezwzględną.
Msza jest moim rytmem codziennym, oddechem, pokarmem, słowem życia. Spotkanie z Chrystusem zobowiązuje. Na spotkaną Miłość trzeba odpowiedzieć. Stąd ważne jest, na ile spotkanie z Nim jest zobowiązujące i zmienia moje życie.
Język naszej wiary? Wstydzimy się go.
My czekający na Nadchodzącego Chrystusa, w zasadzie na nikogo nie czekamy. Ani nie bardzo wiemy, kim jest ów Nadchodzący. Język wiary, chociaż logiczny i prawdziwy, nie niesie już ognia entuzjazmu, uroku, fascynacji.
Wydaje się, że trzeba mieć odwagę na nowo ponazywać doświadczenie wiary na użytek współczesnego globalnego człowieka. To musi do niego docierać.
[Droga dialogu z Bogiem] Jest to droga dla wszystkich, chociaż każdy realizuje ją po swojemu. Świętość nie jest kategorią głupkowatej dobroci, ale heroizmem pójścia za Bogiem w każdej sytuacji i w każdych okolicznościach. Święty jest zintegrowaną osobowością zwróconą ku Bogu.
Żyjemy we wspólnocie i jesteśmy wspólnotą. Wspólnotowością często wycieramy sobie buzie.
Posłuszeństwo służy budowaniu wspólnoty, rezygnacji z egocentryzmu i egoizmu po to, żeby zbudować coś głębszego: wspólnotę. Jeżeli każdy upiera się przy swoim i odwraca plecami do drugiego, to w okrutny sposób pozostajemy sami. I co z tego, że każdy ma rację, kiedy jest z tą racją boleśnie sam. Ponad naszą wizją jest wizja Boża i śmiesznym jest stwierdzić, że zawsze do niej dorastam. Posłuszeństwo to wielki kanał energii Bożej służącej budowaniu wspólnoty.
Najbardziej jestem wdzięczny tym, którzy ode mnie wymagali. To właśnie ci pokazali mi szczyty. I pokazali, że wejście na nie jest możliwe. Realne. Konieczne.
Mam świadomość, że ich [świeckich] miejsce w Kościele nie ja wyznaczam. Nie ja wskazuję, gdzie mają stanąć czy usiąść. Oni to miejsce mają przez fakt chrztu świętego, więc nie mam się co wynosić, zarządzać, dyrygować. To, że zajmuję miejsce w prezbiterium, a nie w nawie, przypomina mi, że mam służyć Ludowi Bożemu, obsługując dwa stoły: stół Słowa Boże i stół Eucharystii.
Najbardziej mi przeszkadza w stereotypie duchownego jego nieczytelność, brak jednoznaczności, często styl bycia oraz język czy manieryczny sposób mówienia. Szczególnie razi mnie to u młodych kapłanów, którzy bezmyślnie wchodzą w poetykę, która wydaje się łatwym schronieniem, dającym bezkarność i bezpieczeństwo. Na swój język trzeba zapracować.
Nie znoszę napuszonego stylu, napuszonego języka. Języka nie swojego. To się czuje. To jest nieznośne. Nie znoszę tupetu i pewniactwa oraz chowania się poza utarte slogany, pozornie znoszące odpowiedzialność za wygłaszaną wypowiedź lub postępowanie. Złoty środek to autentyzm i normalność, czytelność i znaczenie.
Choroba sieroca polega na tym, że w sytuacji, gdy wszyscy jesteśmy kolegami, trudno stawiać sobie wymagania. Koledze można co najwyżej poradzić. Tylko ojciec, mający autorytet, może stawiać wymagania. Tylko jako ojciec mogę w duszpasterstwie nakazywać, oczekiwać, wymagać. Jako kolega mogę najwyżej poklepać po ramieniu. Ale na autorytet trzeba zasłużyć, zapracować.
Być ojcem to znaczy, że zwycięża w tobie pragnienie bycia dla kogoś innego nad pragnieniem bycia dla siebie. To znaczy, że odkładasz swoje, aby zająć się kimś innym. Być ojcem to znaczy umieć dawać, nie upokarzając. To mieć cierpliwość i czekać, aż syn wróci do domu i przyniesie ci swoją opowieść. Być ojcem to dostrzec syna, gdy ten jest jeszcze daleko, wybiec mu naprzeciw i rzucić mu się na szyję, ucałować go. Być ojcem to mieć inicjatywę miłości. Bucie ojcem to szczyt i pełnia męskiej dojrzałości. To potrafić być bardziej dla drugiego niż dla siebie samego. Odkładam swoje, aby realizować to, co jest ich. Wreszcie być ojcem to spełnić się jako człowiek i mężczyzna.
Zawsze jestem w drodze, pomiędzy domem, miejscem pracy czy świątynią, aby ostatecznie dojść na cmentarz.
Kiedyś walczyłem o siebie. Teraz walczę o innych. Kiedyś chciałem dla siebie, teraz chcę dla innych. Kiedyś byłem dla siebie, teraz staram się być dla innych. Kiedyś szukałem tam, daleko, teraz inwestuję tutaj. To „tutaj” wyzwala odpowiedzialność. Jest sprawdzianem mojej głębi. Zbawicielem świata jest Chrystus Pan, a ja jestem odpowiedzialny za kawałeczek, który ode mnie zależy.
Trzeba iść w głąb. Słowo Boże ma niezgłębione pokłady sensu. Nie można stale pozostawać na powierzchni. Trzeba sięgać coraz głębiej. Tam są sensy: metaforyczne, moralne, eschatologiczne, i wiele innych. Dopiero wtedy Biblia zaczyna smakować. Ale to wymaga cierpliwości. Tekst biblijny otwiera się po dłuższym z nim obcowaniu. Smakuje wtedy przewybornie. Bywa, że długo stoimy na jego progu. Czujemy się wtedy tak, jakbyśmy wchodzili w przestrzeń dotychczas nieznaną. Pismo Święte smakuje i pachnie. Karmi i umacnia.
Dzisiaj tu i teraz stało się największą wartością. Teraz, w tej chwili, i tutaj gdzie jestem stało się centrum mojego świata. Tutaj przeżywam siebie i swoje teraz, i swoje jutro. Nawet swoją wieczność. To, co najważniejsze, jest tutaj.
Muszę to, co najważniejsze, znajdować w sobie, a nie tam, daleko, poza mną. Nikt nie może uczynić mnie szczęśliwym albo dać mi coś nadzwyczajnego. Jeśli w sobie samym nie odnajduję szczęścia, nic mi nie pomoże. Jeśli w sobie samym nie jestem zdolny do radości, nie osiągnę jej nigdy. Oczywiście, że to wszystko możliwe jest dzięki Chrystusowi.
Trzeba żyć każdą chwilą i czynić to coraz lepiej. Najważniejsza jest jednak Święta Chwila, która leży za wszystkimi górami i rzekami. Chwila Spotkania. Między momentem, w którym rozmawiamy, a tym, w którym słowa dotrą do innych, wydarzy się coś najważniejszego. Coś, dla czego się urodziłem, żyję i ścieram się. Pan zmartwychwstanie i wszystkich nas odkupi. Gdybym żył tylko chwilą obecną, przeoczyłbym, nie uchwyciłbym tej najważniejszej – Świętej Chwili, tego Jedynego Momentu. Nie, nie mogę żyć tylko chwilą obecną. Chwili obecnej jest potrzebna wiara w tę Boską i Świętą Chwilę, która jest wiecznością, która nadaje sens wszystkim małym chwilkom mojej codzienności.