Jezus powiedział do swoich uczniów: Powiadam wam, którzy słuchacie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają. Jeśli cię kto uderzy w jeden policzek, nadstaw mu i drugi. Jeśli bierze ci płaszcz, nie broń mu i szaty. Daj każdemu, kto cię prosi, a nie dopominaj się zwrotu od tego, który bierze twoje. Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie! Jeśli bowiem miłujecie tych tylko, którzy was miłują, jakaż za to dla was wdzięczność? Przecież i grzesznicy miłość okazują tym, którzy ich miłują. I jeśli dobrze czynicie tym tylko, którzy wam dobrze czynią, jaka za to dla was wdzięczność? I grzesznicy to samo czynią. Jeśli pożyczek udzielacie tym, od których spodziewacie się zwrotu, jakaż za to dla was wdzięczność? I grzesznicy grzesznikom pożyczają, żeby tyleż samo otrzymać. Wy natomiast miłujcie waszych nieprzyjaciół, czyńcie dobrze i pożyczajcie, niczego się za to nie spodziewając. A wasza nagroda będzie wielka, i będziecie synami Najwyższego; ponieważ On jest dobry dla niewdzięcznych i złych. Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone. Dawajcie, a będzie wam dane; miarę dobrą, natłoczoną, utrzęsioną i opływającą wsypią w zanadrza wasze. Odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie. (Łk 6,27-38)
Na swoim blogu Jan Turnau nazwał ten tekst radykalnymi przykazaniami Ewangelii, radośnie wskazując, że na dodatek jest ich więcej niż 10. Słusznie, rzekłbym. Życiowi (…) optymiści zaraz westchną, stękną, jękną – co, znowu jakieś wymogi i podwyższanie poprzeczki? Tak właśnie. Bo Ewangelia i Dobra Nowina nie jest dla mięczaków, leserów czy ludzi, którzy we wszystkim chcą iść na łatwiznę. Taką drogą może i w wiele miejsc czy na wiele stanowisk można się dostać – ale nie w relacji człowiek-Bóg, w tym życiowym wyścigu o szczęście wieczne.
No i pojawia się problem. Bo jak to, co napisane powyżej, co sformułował Ewangelista, wspominając słowa Jezusa, zestawić z poprzednim tekstem, popełnionym na tym blogu, gdzie mówiłem co nieco o rozumie i konieczności używania go? Z technicznego punktu widzenia, kierując się choćby elementarną troską o potrzeby swoje i najbliższych – trudno porozdawać wszystko ludziom naokoło, potrzebującym (albo też naciągaczom wyglądającym na potrzebujących – niestety, im dłużej patrzę, tym bardziej mam wrażenie, że naciągaczy i leni jest dużo więcej niż tych naprawdę potrzebujących, i na ulicach zaczepiają po prostu menele, a nie naprawdę ubodzy, bez grosza i bez perspektyw) i jakoś dać sobie radę. Bo pewnych zasobów – jeśli nawet nie dla siebie, to dla rodziny, dzieci – człowiek potrzebuje, żeby jakoś funkcjonować. Nie ma nic za darmo, prawda? A życie kosztuje.
Podziwiam takich, którzy potrafią zdobyć się na radykalne ubóstwo i życie tylko z jałmużny. Jak to zapoczątkował pewnie jakieś… 800 lat temu Franciszek Bernadone, którego świat poznał jako św. Franciszka z Asyżu, a któremu w młodości daleko było do czegokolwiek (poza bogactwem i zbytkiem), a na pewno do świętości. Jego optyka zmieniła się jednak zasadniczo – i dzisiaj Kościół czci go jako założyciela, pomysłodawcę zakonów żebraczych, które bardzo prężnie działają na całym świecie (nawet w miejscach tak dziwnych, choć niestety – na pewno misyjnych – jak Bronx w USA). Nic nie mają, nic nie gromadzą – potrzebują tylko swojej prostej celi i habitu. Nic nie przyjmują na własność, żeby ich to nie obciążało. Tylko proszą o wsparcie.
Nie każdy z nas może być franciszkaninem czy pustelnikiem. Nie każdy ma dany taki charyzmat. Zresztą, świat chyba by sobie nie poradził, gdyby cała ludzkość nagle zamknęła się w pustelniach czy klasztorach. Każdy ma swoją drogę, którą kroczy – charyzmat np. franciszkański otrzymują tylko niektórzy. Człowiek żyjący sam może sobie pozwolić na dowolne rozdysponowanie tym, co ma – może to rozdać wszystko, co ma, żyć z jałmużny. Odpowiadając za dom, za dzieci – nie można, bo trzeba się o nie troszczyć, zapewnić im podstawowe sprawy, edukację, miejsce do życia, dom – wiemy, o co chodzi.
Ale ta cała rzeczywistość stadnego, rodzinnego z odpowiedzialnością za członków rodziny i ich słuszne potrzeby życia nie zwalnia z odpowiedzialności, którą wskazuje dzisiaj Ewangelia. O ile zawsze sam miałem problem z tym nadstawianiem drugiego policzka – to nie da się ukryć, nie możemy zapominać o wszystkich tych, którzy są w sytuacji o wiele gorszej niż my sami – bo nie mają dachu nad głową, bo są bezdomni, bo nie mają pracy (nie z własnej winy), itp.
Mamy do dyspozycji wiele dóbr – i przy racjonalnym gospodarowaniu tymi, nawet niewielkimi, środkami, jakie mamy na swoje i rodziny utrzymanie – można i trzeba pomagać innym. Pewnie – można wyjść z założenia a kto mi pomoże? i przejadać każdą złotówkę. Tylko wtedy Dzień Sądu może się okazać bardzo nieprzyjemną niespodzianką. Tak, to jest egoizm. Nie mówię o tym, aby rozdać majątek rodziny i zostać bez dachu nad głową – nie, nie o to chodzi. Ale o umiejętne wspieranie tych, którzy tego wsparcia naprawdę potrzebują. Czy to przez regularne datki na Caritas, PAH czy inną organizację, ogólnie niosącą pomoc albo jakiejś konkretnej grupie potrzebujących. Albo zwyczajnie – pomagając samemu, nie tak anonimowo, komuś o kim wiesz, że tej pomocy potrzebuje, a najczęściej wstydzi się o tym mówić, o tę pomoc prosić. Być może twoim zadaniem jest właśnie pomoc takiej osobie, Bóg stawia cię na jej drodze, abyś ją wsparł.
Niech to będzie radykalne – nie lekką ręką przekazanie czegoś, z czego zbywa, ale miłosierny gest oddania czegoś, co oznacza dla mnie samego wyrzeczenie. Zrezygnować z czegoś dla siebie – żeby kogoś tym uszczęśliwić, pomóc, wesprzeć. Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie! W życiu różnie bywa – kto wie, czy za jakiś czas ja sam nie będę takiej pomocy potrzebował? Wtedy pewnie łatwo jest złorzeczyć, widząc zbytek bogatych albo po prostu dość dobrze sytuowanych – z których niewielu pomaga potrzebującym. A teraz odwróć sytuację – czy tak właśnie sam nie postępujesz? Czy na pewno nie ma w twoim comiesięcznym budżecie pozycji, z których spokojnie mógłbyś zrezygnować, żeby zamiast tego pomóc komuś bezinteresownie?
Nie po to, aby być mecenasem biednych. Nie po to, żeby sąsiedzi i znajomi zachwycali się nad twoją dobroczynnością. Nie po to, aby odbierać później różne dziwne nagrody i wyróżnienia (choć dobrze, że one są, że pokazuje się tych, którzy pomagają innym) za swoją działalność, żeby w gazetach błyszczeć jako dobroczyńca. Nie dla siebie i własnej pychy czy zagłuszenia swojego sumienia – ale bezinteresownie, dla drugiego, nawet zupełnie obcego czy nieznanego człowieka. Dla jego dobra.
Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone. Dawajcie, a będzie wam dane. Z tej końcówki wyraźnie wynika – tu nie chodzi tylko o ten aspekt materialny, o kwestię konkretnego wsparcia dla biednych. Tu chodzi o całość podejścia do życia – którego to właściwego, prawdziwie chrześcijańskiego podejścia logicznym następstwem jest wspieranie potrzebujących.
I to wszystko, nade wszystko nie oczekując wzajemności, nie licząc na nią. Może nawet przede wszystkim dla tych, którzy nie podziękują, nie docenią może nawet tej pomocy, a kto wie czy nie zbluzgają czy nie zmieszają z błotem w stylu a czemu tak mało, co ja z tym zrobię, potrzebuję więcej… Czy Bóg kocha tylko tych, którzy Jego kochają? Na pewno nie – dawał temu wyraz wiele razy. Bardzo często działa, aby człowiek się sam nie unicestwił – wbrew niemu. Ale tak naprawdę – dla jego dobra.
Bądź spokojny. To, że obdarowany nie doceni twojej pomocy, to jego strata. Bóg wszystko widzi – i raduje się tym, co płynie z czystego serca, z miłości, z miłosierdzia. U Niego to nigdy nie pójdzie w zapomnienie. Kto wie, czy kiedyś, na samym końcu, właśnie taki jeden czy drugi bezinteresowny dobry uczynek nie zadecyduje o tym, co stanie się z twoją duszą, jak Bóg ją zmierzy?