Pan Bóg pozostawia nam znaki w najdziwniejszych miejscach i momentach życia. Można raczej w ciemno założyć, że Weronika nie należała do wyznawców Jezusa, nie szła za nim od początku Drogi Krzyżowej. Pewnie po prostu z ciekawości wyszła na ulicę, chcąc zobaczyć sprawcę zamieszania i przyjrzeć się temu, co się tam działo.
Musiało ją przerazić to, co zobaczyła – kogo zobaczyła. Zdobyła się bowiem na gest niewątpliwie ryzykowny, przy tak wielu złorzeczących i ubliżających Mu, a do tego sporej z pewnością grupie żołnierzy rzymskich – przecisnęła się przez tłum i zapragnęła ulżyć skazańcowi. Niewiele miała możliwości, więc chociaż chciała otrzeć pot i krew z Jego twarzy. Nigdy się nie dowiemy, czy ich spojrzenia się spotkały, co Weronice powiedziały oczy Jezusa – czy po prostu dotknęła Jego twarzy. Chusta ta, jeśli wierzyć tradycji, do dzisiaj spoczywa we włoskim Manopello, jako uzupełnienie turyńskiego całunu – z widocznym i czytelnym portretem twarzy Zbawiciela, powstałym w niewyjaśniony dotąd sposób.
Z nami jest podobnie, jak z tym całunem. Wielu próbuje udowadniać, że wiara to bzdura, opium dla mas i sfera dla ludzi niepoważnych, śmiesznych. Wielu stara się za wszelką cenę – u siebie i u innych – wymazać Boży pierwiastek i Jego przesłanie, skierowane do każdego z nas, za które On sam tak cierpiał na krzyżowej drodze. Na szczęście – bezskutecznie. Tak jak ta chusta trwa od przeszło 2000 lat, niezrozumiała a jednak do bólu autentyczna – tak Bóg nie daje się wyrzucić z naszych serc. I całe szczęście.