Tak zdaje się go przedstawiać tradycja, jako osobę, aktora krwawego teatru Męki Pańskiej, który sam nie zdawał sobie sprawę, że weźmie w tym wydarzeniu udział. Być może faktycznie tak było – po prostu tamtędy przechodził, wracał do domu z pracy – i na swoje nieszczęście został przez żołnierza rzymskiego przymuszony, aby pomógł Jezusowi. Z litości? Nie, żeby skazaniec nie umarł za wcześniej, bo widowisko by się skończyło.
Ja nie mam wątpliwości – nie. Trudno więc powiedzieć o jakiejś jego świadomości tego, w czym wziął udział, do czego przyłożył rękę – a przecież dźwigał ciężar razem z Tym, który za 3 dni zbawi także jego samego. Pewnie w jakimś momencie pojawiło się współczucie dla Jezusa, który słaniał się pod ciężarem drzewa na nogach, może nawet zaparcie, aby za wszelką cenę donieść, pomóc Mu, i dotrzeć do końca tej drogi. Ewangelie nie mówią też, co było dalej – został pod krzyżem? odszedł?
Ale był i Opatrzność dała Szymonowi wyjątkową szansę zrealizowania mini-epizodu w Bożym planie, w boskim zamyśle zbawienia. Odnalazł się w tym momencie i wypełnił swoją misję. A ile razy ja – niby świadomy, znający Ewangelię i prawdę o umiłowaniu przez Boga – w pełni z premedytacją pokazuję Bogu środkowy palec i pomimo kolejnego zaproszenia, idę swoją drogą?