01 stycznia 2017 r. rozpocznie się ustanowiony przez polski parlament Rok św. Adama Chmielowskiego (1845-1916) i bł. o Honorata Koźmińskiego (ten drugi to osobny ewenement, postać niesamowita – co wymaga osobnego tekstu). Nieco wcześniej, już 25 grudnia 2016 r., w 100. rocznicę jego narodzin dla nieba – a dla katolików uroczystość Narodzenia Pańskiego – z kolei rozpocznie się w Kościele polskim Rok świętego Brata Alberta. Powiem szczerze, dowiedziałem się o tym zupełnie przypadkiem – ani słowa w parafii (pardon, podobno mają coś czytać za tydzień – się okaże), ani słowa w mediach katolickich – co wydaje się o tyle dziwne, co trochę zrozumiałem: taaak, znowu ci biedni i ubodzy… Przeszkadzają, psują idealny świat bez problemów, z problemami kończącymi się na czubku mojego nosa. Patrzysz na takiego człowieka i zalewa cię jeden wielki wyrzut sumienia…
Episkopat na swojej stronie informuje dość wyczerpująco, co ma się przez ten rok Brata Alberta dziać. A co będzie się działo Będą uroczyste nabożeństwa, Msze Święte, poświęcenia krzyży itp. „w której udział wezmą przedstawiciele Konferencji Episkopatu Polski oraz rzesze wiernych zaangażowanych w liczne dzieła pomocy ubogim”. Trochę brzmi to dla mnie jak świętowanie dla samego świętowania – „impreza” dla biskupów, jakaś forma (tak, na pewno potrzebna) docenienia tych, którzy nie tylko doraźnie, ale stale i bardzo ofiarnie działają na rzecz najbardziej potrzebujących, często po prostu zawodowo.
I, oczywiście, obowiązkowe święcenie pomników (20 grudnia 2016 r., Radwanowice). Szkoda, że takich monumentów – a nie taki, jak 14 grudnia 2016 r. zostanie oddany do użytku w Nieszawie (diecezja włocławska) czyli Środowiskowy Dom Samopomocy „Szymonówka” (32. placówka Fundacji im. Brata Alberta). Bo nie mam żadnych wątpliwości, że ani bratu Albertowi, ani tym bardziej Panu Bogu pomniki nie są do niczego potrzebne – i środki na nie spożytkowane przecież w sposób oczywisty można by spożytkować na konkretną pomoc dla najuboższych: posiłek, noclegi, ubrania, środki czystości. Ile tego można by sfinansować kosztami takiego pomnika? Cały rok poświęcony świętemu – i pozostanie po nim tylko jedno namacalne dzieło, które będzie służyło najbiedniejszym? Trochę przeakcentowane.
Wspomniana strona KEP informuje o wielu zaplanowanych – przepraszam za kolokwializm – eventów modlitewnych (np. czuwanie modlitewne wspólnot albertyńskich), Mszach czy też uroczystościach, na których będą m.in. honorowani ci, którzy pomagają ubogim (13 marca 2017 r. wręczone zostaną Medale św. Brata Alberta, przyznawane za niesienie pomocy osobom niepełnosprawnym). To bardzo dobrze, bo ich pracę trzeba doceniać – robią bardzo dużo. Tylko że to nadal jest, moim zdaniem, wszystko wokół tego, komu posługiwał apostoł ubogich – czyli samych ubogich. Co z tego jest dla nich? Czy będą mogli brać w tym udział? Czy to nie jest trochę tak, że jest świętowanie „świętego od ubogich” przy jednoczesnym pomijaniu tych, którym on służyć – właśnie ubogich?
Czego nas uczy brat Albert? Bardzo wielu rzeczy – chociażby tego, że można poświęcić bardzo dobrze zapowiadającą się karierę z przyczyn po ludzku absurdalnych: dla biedaków, marginesu społecznego, w dzisiejszej nomenklaturze: ludzi ulicy, alkoholików, narkomanów, bezdomnych, chorych. Czy każdy z nas ma tak postąpić? Jeśli czuje, że to jest właściwa droga – to tak. A jeśli nie, to każdy z nas w jakiś sposób może pomóc: temu konkretnemu człowiekowi na ulicy (tak! najtrudniej jest podejść i przełamać się – wiem o tym), albo włączyć się i systematycznie nawet niewielkimi kwotami wspierać multum organizacji pomocowych, od Caritas począwszy (bynajmniej na niej nie kończąc). Nie chodzi o to, żeby raz się rzucić dla uspokojenia sumienia jakąś większą kwotą – o, patrz, ile dałem! Bardziej o pomoc może mniejszą, ale systematyczną, regularną (świetnie pisze o tym wiele razy Szymon Hołownia). Zresztą, przecież znaczenie ma tutaj intencja: nie na odwal, ale z miłości do drugiego człowieka.
Ja wiem, z czym jest problem – z tym, co już mam, że się do tego przyzwyczajam, że mi jest wygodnie i nie bardzo mi się podoba rezygnacja z czegokolwiek w tym zakresie. Żadne wielkie rzeczy – jedna czy druga kablówka, duży nowoczesny smartfon, przyzwoity samochód, spotkania ze znajomymi poza domem, jakieś wyjazdy, ciuchy też raczej firmowe bo wygodne i fajne… I jeszcze argument: przecież wszyscy to mają, tak żyją, to co w tym złego? W sumie, nic. Ale bez ilu z tego rzeczy dałbyś sobie radę i dzięki temu mógł za oszczędzone środki pomóc konkretnemu chociażby biedakowi z własnej okolicy, którego często kilka razy w tygodniu widzisz na swoim osiedlu, jak przegląda pojemniki ze śmieciami? Ci ludzie są teraz w dramatycznej sytuacji – latem jest łatwiej, bo cieplej, można nocować byle gdzie; a co zrobić, kiedy jest -10 stopni, wali śnieg i wieje wiatr, a do tego masz pusty żołądek, jesteś chory i osłabiony? Ilu z nich umiera każdej zimy? Ktoś powie – tak, są noclegownie, ale po pierwsze wielu z bezdomnych to osoby uzależnione od alkoholu, którego spożywanie w takich miejscach jest zakazane, w związku z czym są usuwani z takich miejsc (tak, na własne życzenie – ale czy to coś zmienia?); po drugie, z historii takich osób wiele razy przebija ten sam strach: przed kradzieżą i tak niewielkiego dobytku: tego prawie nic, które jest dla nich wszystkim, bo więcej nie mają.
To są straszne sprawy – o ile się nimi zainteresujesz. Tu nie chodzi o to, żebyś teraz poszedł i poszukał takiego bezdomnego i przyjął go do własnego domu – chociaż uważam, że jeśli ktoś może, to jest to wielki heroizm, którego w Niebie z pewnością mu nie zapomną. W mediach można przeczytać o takich historiach, że pomagały tym ludziom podnieść się z dna. Nie dlatego, że doszło do przełomu – wiedzieli, gdzie się znajdują – ale dlatego, że ktoś inny zobaczył w nich człowieka, nie tylko rzucił kilka złotych, ale chciał pomóc, wysłuchać ich historii. Na swoich profilach na Facebooku piszą o swoich doświadczeniach w niesieniu pomocy najuboższym s. Małgorzata Chmielewska ze Wspólnoty Chleb Życia, która swoim życiem zainspirowała m.in. Piotra Żyłkę z wydawnictwa Deon oraz Błażeja Strzelczyka z TP – pracują nadal zawodowo, a równocześnie angażują się na rzecz pomocy potrzebującym w Krakowie, gdzie mieszkają, i nie tylko. Własnymi rękami, nie tylko finansowo, docierają z pomocą. Da się? Oczywiście. Trzeba chcieć.
Trzeba uświadomić sobie jedno na początku – ci ludzie to nie są osoby gorszej klasy, gorszego sortu. Ludzie, którzy dzisiaj żyją na ulicy, to bardzo często osoby, które swego czasu – i wcale nie tak dawno – mogły uznać, że odniosły w życiu sukces. Potem coś poszło nie tak: rozpadł się związek, zdrada, alkohol, używki, hazard, albo po prostu nietrafiona inwestycja, oszustwo ze strony wspólnika czy kontrahenta. I wszystko po ludzku się posypało, jak ten przysłowiowy domek z kart. Stracili pracę, źródło utrzymania, trafili na ulicę…
„Musimy sobie zadawać dwa istotne pytania: czy my w Kościele jesteśmy ubodzy i kim jest ubogi w Kościele” – napisał bp Grzegorz Ryś w książce „Brat Albert. Inspiracje”, którą kupiłem w czasie tegorocznych wakacji w klasztorze sióstr albertynek w zakopiańskich Kalatówkach. W czasach Franciszka ludzie właśnie z tego powodu odchodzili z Kościoła, że mało kto rozumiał znaczenie ubóstwa. Tamto zgorszenie powraca, szkoda tylko, że ewangeliczny radykalizm Franciszka i Alberta wydaje się dziś tak trudny. Że – jak zauważa bp Ryś – wciąż staramy się tępić ostrze Ewangelii, obudowując ją komentarzami i rozlicznymi „okolicznościami łagodzącymi”. Brat Albert nie szedł na kompromisy. Także w kwestii sprawiedliwości społecznej. Książka czeka na mnie do przeczytania – a cały czas trzeba odpowiadać sobie właśnie na to pytanie powyżej: czy ja chcę realizować w swoim życiu to, co Jezus mówi o postawie wobec ubogich, czy szukać tylko wszelkich możliwych „ale”, żeby się od tej pomocy wykręcić.
Mam nadzieję i bardzo chciałbym, aby tego 25 grudnia 2016 r. – w 100-lecie śmierci św. Brata Alberta – powstało jakieś dzieło, jakaś inicjatywa, która naprawdę nie będzie monumentem po ludzku, ale dziełem, które na pamiątkę tej rocznicy po prostu posłuży tym ludziom: biednym, ubogim, bezdomnym, odtrąconym. Oby ten św. Brat Albert Chmielowski nie był tylko kolejnym corocznym patronem na papierze – ale po prostu inspirował każdego z nas do tego, aby lepiej, umiejętniej i mądrzej pomagać tym, którzy na tę pomoc czekają.
Hej! Jak zwykle jestem sporo opóźniona – życzeń świątecznych spodziewaj się ode mnie w połowie stycznia 😉 Wciąż ciężko mi się czyta Twoje teksty, ale piszesz o zbyt ważnych sprawach, żebym nie dobrnęła do końca. Potraktuj to jak komplement, bo hojnie nimi nie szastam 🙂
Podobnie jak Ty, o rocznicowych uroczystościach nic nie słyszałam, w mediach katolickich głucho (w pozostałych zresztą też). Choć powiedziałabym raczej, że nie piszą, bo sama oferta „świętowania” niczym szczególnym się nie wyróżnia. Myślę, że jeśli powstanie jakaś inicjatywa w rodzaju tej, której sobie życzysz, na pewno będziemy mieli okazję o niej przeczytać. Nie wiem, do jakich mediów nawiązujesz, ale Gość Niedzielny bardzo często pisze o takich rzeczach. Tygodnik Powszechny może jest bardziej politologiczny, kulturowy, naukowy, jednak też zwraca uwagę na kwestie społeczne. Mediów „toruńskich” nie odbieram, więc nie będę oceniać, choć słyszałam, że problemy biedy czy wykluczenia nie są im obce.
Odnośnie sposobów upamiętniania:
Rok poświęcony bratu Albertowi nie jest po to, by pomagać ubogim (a przynajmniej nie bezpośrednio), bo pomagać ubogim trzeba zawsze tam i wtedy, gdzie są ubodzy. Ten rok jest po to, by przypomnieć jego postać. By się o niej słyszało i mówiło. Nie (tylko) dla ubogich – po co im informacja, że sto lat temu żył malarz, który zamieszkał w noclegowni? Nie, to jest dla zwyczajnych, przeciętnych ludzi, którzy muszą dostawać takie bodźce, by zmienić swoje myślenie. Jasne, że świadectwo poddźwigniętych albo akcja charytatywna są o niebo silniejszym bodźcem niż „impreza dla biskupów” czy pomnik. Ale żeby zaistniał taki bodziec, muszą być już ludzie, którzy zmienili swoje myślenie.
Monumenty, odczyty i jubileusze to inwestycje długoterminowe. Dla mnie nie jest ważne, czy ktoś założy dzieło pomocy dokładnie w sto lat po śmierci św. brata Alberta – symboliczna data nie ma znaczenia. Nie jestem wzorem do naśladowania, ale choć wychowałam się w katolickiej rodzinie, wręcz otoczona takimi przypomnieniami, właściwie dopiero jako dorosła zaczęłam w ogóle zdobywać się na nieśmiałe chrześcijańskie gesty. Minie pewnie kolejnych dwadzieścia, trzydzieści lat, zanim „zasłużę” na swój chrzest. Więc rozumiem ludzi, którzy potrzebują czasu.
Sam pisałeś, że tak zwany margines społeczny w zdecydowanej większości nie jest marginesem z przypadku. To ludzie, którzy mają głębokie problemy: uzależnienia, rozbite rodziny, niepełnosprawność… Jeśli masz dwadzieścia lat, nie splamiłeś rąk ciężką pracą i gówno wiesz o życiu, to wolisz wpłacać jałmużnę nie z pogardy, lenistwa czy pychy, ale z powodu świadomości, że tak łatwo głupią pomocą – zaszkodzić.
Wybacz mi tę powieść w komentarzu 🙂 Jeżeli lubisz „biskupa Ryszarda”, to polecam Ci jeszcze jego rekolekcje wielkopostne: „Bogaci Jego ubóstwem”. Krótka książeczka, która powinna chyba trafić w Twój target.