Trudno przytaczać całość tesktu, jaki słuchamy w kościołach w ramach wielkopiątkowej liturgii Męki Pańskiej (żadnej Mszy Świętej – jak to czasami można usłyszeć).
Dla mnie to był zawsze dzień dużego wyciszenia. Wielki Czwartek jest jakby bardziej wypełniony – rano Msza Krzyżma, wieczorem Msza Wieczerzy Pańskiej, adoracje, przygotowania. W okresie nauki szkolnej był to dzień wolny, był wtedy czas na adorację w ciągu dnia. Wielki Piątek już jakby inaczej. Nie ma Mszy Świętej rano – tabernakulum świeci pustką, a z kolei świecąca zwykle wieczna lampka ani wieczna, ani świecąca. Wszystko ogołocone z ozdób, kwiatów, dekoracji – surowe, postne, powściągliwe. Przez cały Wielki Post nabożeństwa drogi krzyżowej do wyboru – rano, po południu, wieczorem; w Wielki Piątek już tylko jedna, dla wszystkich, którzy to wydarzenie chcą wspominać. Chyba wszędzie pełny kościół.
Wydarzenia rozważane, z jednej strony wielkie, ale rozgrywające się na bardzo krótkiej przestrzeni, może jednej doby. Jeszcze przed chwilą radosna Pascha – za chwilę pojmanie, atak na Malchusa, kolejne zaparcia się Piotra, „kolędowanie” od Annasza do Kajfasza, Piłata, słynne ecce homo do rozwydrzonego tłumu już po ubiczowaniu, wyrok, aż wreszcie te 14 stacji, prowadzących do umęczenia na drzewie krzyża. Niby każdy je zna, ale dotykają – mnie przynajmniej – za każdym razem bardzo mocno.
Gdzie my się w tym odnajdujemy? Tak wczoraj właśnie doszedłem do wniosku, że tego dnia wszystko sprowadza się do jednego – wyboru, decyzji, zajęcia stanowiska. Po której stronie jestem?
Tych, którzy w ciszy (albo w wielkiej rozpaczy – jak pokazywał to Gibson w Pasji) towarzyszyli Jezusowi w drodze krżyzowej do końca wierni – Maryi, Jana, kobiet. Którzy nie przerazili się, doszli do końca, stali pod krzyżem, byli świadkami zarówno ostatniego Jego tchnienia, jak i rozdarcia się zasłony niebios. Tych, którzy choć po ludzku to nie miało żadnego sensu – nie zwątpili i towarzyszyli Mu nawet wtedy, gdy na pierwszy rzut oka przegrywał ostatnie, co Mu pozostało: życie. Czy z powodu wielkiej wiary? Czy z powodu przywiązania, miłości? Czy dla jednego i drugiego? A może nawet nie szli z Nim tą drogą – a dołączyli do Zbawiciela, jak Dyzma, Dobry Łotr, już na krzyżu, tuż obok? Zdążył.
A może jednak swoimi wyborami, podejmowanymi decyzjami, słowami, czynami, myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem plasujemy się po drugiej stronie – w rozwrzeszczanej bandzie Żydów, których twarde i nieczułe serca po prostu zamknęły się i nie pozwoliły Mu działać, bo zamiast spróbować posłuchać i zrozumieć, otworzyć się, woleli Go podpuszczać, kombinować i starać się podchwycić na jakimś potknięciu czy błędzie doktrynalnym? Czemu między nimi? Może ze złej woli, olewactwa, pójścia na łatwiznę, relatywizmu. A może właśnie z przekombinowania, przesady, zaplątania się w próbach bycia tym porządnym, ok, ale jednak (coś tam). Albo wreszcie z powodu tego, że w głębi serca zdajemy sobie sprawę z tego, że On miał rację – jednak wobec własnej beznadziei i niekonsekwencji nie stać nas na nic innego, jak tylko wywrzaskiwanie w cichej rozpaczy, pomimo całego bezsensu takiego działania…
Jest jeszcze trzecia opcja. Szymon z Cyreny. Ten, którego z początku przymusili; nie wiemy, czy Jezusa znał, słyszał o Nim, wiedział, komu karzą mu pomagać. Ja mocno wierzę, że to taki cichy bohater – ten, który może nawet nie zdawał sobie sprawy, kogo wsparł. Nie sądzę, aby Mu nie współczuł, nie ulitował się nad losem Jezusa. Z pewnością postawa tego człowiek, na początku wyciągniętego siłą z tłumu, ewoluowała w miarę upływu drogi. Czy zastanawiał się, kogo i za co tak karzą? Czy próbował się tego dowiedzieć później? Nikt dzisiaj nie zalicza go – oficjalnie – w poczet świętych. A ja myślę, że Kościół i wtedy, i dzisiaj rozwija się właśnie dzięki takim ludziom – w których życie Pan wtargnął przypadkiem, zasiał ziarenko… i nawet umarł na krzyżu. To krótkie zetknięcie, ten wspólny trud dźwigania krzyża z pewnością wystarczył.