Przyznam się bez bicia – te 2 wyjątkowe i bardzo szczególne dni w roku, a więc 01 i 02 listopada, tym razem z AD 2016 po prostu przeleciały mi koło nosa. Dosłownie. Tak, byłem na cmentarzu, myślałem o tych, którzy odeszli – ale tak naprawdę absorbowała mnie pewna inna sprawa, zawodowa powiedzmy, która gdzieś tam ciągle w tle była. A więc – dowód mojej słabości i rozproszenia chociażby. Ten wpis w pewnym sensie traktuję jako motywację do tego, aby wykrzesać z siebie pewne przemyślenia – zmusić się do ich uzewnętrznienia – i te sprawy lepiej sobie uświadomić. Szczególnie w kontekście masakrycznie infantylnego utożsamiania przez wielu – rzekomo wierzących i praktykujących – obydwu tych dni jako „święta zmarłych”…
Uroczystość Wszystkich świętych – w liturgii czytamy Mateuszową wersję Jezusowego kazania na górze (Mt 5,1-12a). Kim jest człowiek błogosławiony? To taka zbitka po polsku – z jednej strony błogość, z drugiej mowa o sławieniu. Bo przecież tego dnia wspominamy właśnie tych wszystkich, którzy – czy to formalnie beatyfikowani albo kanonizowani, czy też nie – poprzedzili nas w drodze do Pana i osiągnęli cel tej drogi: radowanie się, ta błogość bycia Bogiem właśnie w wieczności.
Radość wspominania tych, którzy – choć zmarli – żyją przecież mocą Jezusa, który dla każdego z nas umarł, aby On sam i my także mieli w Nim życie. W tym wszystkim, przy całej naszej różnorodności, tak naprawdę uświadomić sobie trzeba chyba 2 tylko rzeczy. Świętość jest na wyciągnięcie ręki każdego człowieka i nie ma jednego uniwersalnego wzoru, przepisu, który ją gwarantuje. Jest Pismo Święte, są przykazania, prawdy wiary i wiele innych ram, który ukierunkowują. Są tak szerokie właściwie, że trudno o szersze. Najpiękniejsze zaś w tym wszystkim jest to, że nie ma znaczenia, kim jesteś: gimbusem (dla nieobeznanych – uczeń gimnazjum), studentem, pracownikiem korpo, śmieciarzem, sprzedawcą w sklepie, obuwnikiem, motorniczym, młodą mamą, emerytem czy osobą akurat mocno doświadczaną krzyżem choroby. To jest tylko tło, background, na którym ja mam stworzyć z Bożą pomocą coś pięknego i tak osiągnąć zbawienie.
Święci – ci oficjalnie kanonizowani, ale też ci, w których świętość my wierzymy, jak ja np. w kontekście zmarłego w tym roku Jana Kaczkowskiego – to nie jakieś uniwersalne wzory matematyczne, pod które trzeba tylko podstawić kilka zmiennych z mojego życia, i bach, zbawienie na mur beton. Oni tylko wskazują drogę, pokazują: mi się w ten sposób udało, ty szukaj swojej drogi, może podobnie, ale musisz to wyczuć. Inne były „standardy” świętości i przejawy jej praktykowania kiedyś, inne są dzisiaj i z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć można, że kiedyś tam i one ulegną zmianie.
Nie zasłużyć, nie wypracować, uzbierać, wyrobić normę – nigdy nie przestanę tego powtarzać – tylko pozwolić łasce Bożej we mnie działać. Prościej? Nie przeszkadzać Panu Bogu czynić piękne rzeczy moimi ręcami w moim, nawet dla mnie niezrozumiałym, życiu. To jest taka niewyobrażalna po ludzku wymiana darów – On daje mnie, abym ja swoimi brudnymi łapami rozdawał i mnożył przez dzielenie. Pięknie o tym napisała kiedyś śp. prof. Anna Świderkówna: Gdy zaś w godzinie śmierci przyjdzie nam spotkać się z Panem, będzie to po prostu najpiękniejsze, ostateczne już otwarcie na wieczne przyjmowanie i dawanie. Obyśmy usłyszeli wówczas z ust Jego: wszystko, co moje, twoje jest, a co twoje, moje.
My sobie tego bardzo często nie uświadamiamy – ale coś w tym jest: liczę sobie wiosen ledwo ciut ponad 30, a już tę prawidłowość po prostu widzę. Im dalej, tym bardziej zmienia się optyka. Przynajmniej tak twierdzą mądrzy ludzie, a ja chyba to odczuwam. Jeden nazwie to dziadzieniem – ja wolę: życiową mądrością, która uczy, jak sensownie i po prostu dobrze przewartościowywać sprawy. Zmierzamy ku tej świętości – raz chcąc jej mniej, raz bardziej, Panu Bogu bardziej chcąc coś pokazać czy na złość zrobić lub mniej – tam, gdzie zmienia się ciężar i barwa wszystkich spraw. Nic dziwnego, że my do tej świętości jakby dorastamy – zaczynamy rozumieć, co jest tak naprawdę ważne, i jak wiele (prawie wszystko?) co kiedyś ważnym się zdawało, jest po prostu nic nie warte.
Jednym takie dojrzewanie zajmuje kilka lat – taki Pier-Giorgio Frassati – i odchodzą w młodym wieku; innych życie musi przeczołgać, aby dojrzeli i ujrzeli sens – mój ulubiony św. Dyzma czyli Dobry Łotr, który zbawienie otrzymał w darze, wisząc bez nadziei na krzyżu obok Zbawiciela. To nie jest wyścig – zresztą, żaden z nas nie wie, ile ma czasu, i gdzie dla niego będzie meta.
W kontekście tych błogosławieństw – polecam tekst w Więzi autorstwa Zbigniewa Nosowskiego: o tym, jak Franciszek uwspółcześnia dla nas błogosławieństwa.
A potem wspomnienie wszystkich wiernych zmarłych z liturgią aż 3 różnych formularzy Mszy Świętej (pisałem o tym ostatnio – Kościół w ten sposób wyróżnia niewiele dni w ciągu roku liturgicznego). Bogactwo Słowa, a jednak już – przy 01 listopada – „tylko” wspomnienie.
Pomimo całej sympatii do fragmentu opisu Męki Pańskiej z I mszy (Łk 23,44-46.50.52-53;24,1-6a) czy akcji wskrzeszenia Łazarza z II mszy (J 11,32-45), do mnie najbardziej dociera w tym dniu Ewangelia z III mszy, czyli J 14,1-6, a więc słowa Pana Jezusa, który obiecuje, że my się tam wszyscy w tym niebie pomieścimy. W wielu miejscach można bowiem przeczytać, że ten dzień to wspomnienie „wszystkich wierzących w Chrystusa, którzy odeszli już z tego świata, a teraz przebywają w czyśćcu” – a więc na półmetku sukcesu ostatecznego, ale muszą jeszcze poczekać. Ale jest obietnica! „Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce”.
Bardzo lubię w tych dniach iść na cmentarz, optymalnie wieczorem i sam, w czym pewnie oryginalnością nie grzeszę. To takie miejsce, w którym widać, jak mali i delikatni jesteśmy. O ile wierzę mocno, że osiągnę zbawienie, o tyle wiem, że i ja na cmentarz trafię. To jest pewnik właściwie co do każdego z nas – bogaty czy biedny, wykształcony profesor czy sprzątacz – w tym jesteśmy równi.
Czego nas cmentarz uczy? Przede wszystkim, że życie to tylko jeden wyścig, jeden mecz, bez dogrywek. Legia dała radę Realowi ostatnio i nie przegrała – tak samo ty i ja musimy, dzisiaj, teraz, tutaj, nie w dogrywce czy w jakimś bliżej nieokreślonym rewanżu. Kończy się on – w sensie materialnym – właśnie na cmentarzu, dusza idzie dalej. To po pierwsze. A po drugie – że żyć trzeba tu, teraz, dzisiaj, intensywnie, z pasją, na maxa. Później nie będzie na to czasu, bo – jak wyżej – nie wiesz, czy go będziesz miał tyle, co sobie jakoś tam kalkulujesz i zakładasz.
Łzy, drgania serca, radosne czy nieco smutne wspomnienia o tych, którzy odeszli, to nic złego. Każdy z nas ma takie osoby – rodzina, krewni, przyjaciele – którzy gdzieś tam już zostali przez Pana wezwani i są po lepszej stronie życia. Dla mnie przełomem, w którym to sobie uświadomiłem, była śmierć Mamy 3 lata temu. To boli najbardziej. Ale także w różnych innych sytuacjach – teraz co do Mamy może częściej z powodu przeprowadzki Taty z miejsca, które przez ostatnie 25 lat nazywałem domem, i porządkowania wielu spraw i rzeczy także do niej należących – uświadamiam sobie: a X już tyle lat temu odszedł, a Y kiedyś tu robiła to czy tamto, a dzisiaj jej już nie ma. Wdzięczna pamięć to znak, że człowiek był ważny – i przypomnienie, że takiej osobie my już tutaj możemy pomóc tylko w jeden sposób: swoją modlitwą.
Dlatego zachęcam – poza polskim zwyczajem wypominek w sensie wypisania karteczki i zaniesienia jej do kościoła- także do tego, aby pomodlić się w ramach wypominek. Niekoniecznie tylko za „swoich” zmarłych. Ja staram się wzbudzać intencję tych, o których nikt nie pamięta, albo tych o których ja konkretnie nie pamiętam, gdzieś się z nimi zetknąłem, odeszli a ja nie modlę się za nich. A zmarli, uwierz, potrafią działać – w końcu oni są już bliżej Boga niż każdy z nas tutaj, prawda?
Tytuł wpisu – cytat z ks. Janusza Pasierba