Jezus przyszedł do domu, a tłum znów się zbierał, tak, że nawet posilić się nie mogli. Gdy to posłyszeli Jego bliscy, wybrali się, żeby Go powstrzymać. Mówiono bowiem: Odszedł od zmysłów. (Mk 3,20-21)
Dawno tak krótkiego tekstu nie czytałem. Ewangelista umiejscawia go tuż za opisem powołania Dwunastu uczniów (Mk 3, 13-19). Co ciekawe, o ile się oprzeć tylko na ewangelii Mateusza – Jezus niewiele, według jego opisów, zdołał uczynić – a wymienione jest to w Mk 2. Nauczał w Kafarnaum, wygnał złego ducha z opętanego, uzdrowił bliżej nieokreśloną liczbę osób, w tym jednego opisanego trędowatego, który został oczyszczony, przywrócił zdrowie uschniętej ręce (i to w szabat!).
Jak to opisałem w poprzednim tekście – garnęli się do Niego różni ludzie, kierowani różnymi motywacjami i pobudkami, nie zawsze pozytywnymi. Nie wiemy dokładnie, o kim mowa, gdy autor przytacza tutaj u góry bliskich Jezusa. Wątpię, aby chodziło o Maryję – może zatem jakaś dalsza rodzina, nieświadoma Jego posłannictwa i roli, jaką – nie w ukryciu, a przecież publicznie – miał odegrać? Przypis w Biblii Tysiąclecia odsyła przy tym sformułowaniu do Mk 3, 31, czyli tekstu: Tymczasem nadeszła Jego Matka i bracia i stojąc na dworze, posłali po Niego, aby Go przywołać. Więc jednak – Maryja? Właściwie, nie jest to wykluczone. Przecież, zachowując w swoim sercu wszystkie sprawy, jakie Jezusa dotyczyły, nie jest powiedziane, że od razu wszystko, co się wokół Niego zaczęło tak gwałtownie dziać od momentu wesela w Kanie Galilejskiej i chrztu z rąk Jana w Jordanie, rozumiała. Zamieszanie wokół jej Syna mogło ją przerastać w tamtej chwili – a co dopiero dalszą rodzinę. Życie i los Jezusa dalej pokazały – byli w błędzie. Ani nie zwariował, ani nie odszedł od zmysłów – był Bogiem, Mesjaszem, który przyszedł zbawić ludzi – i pomimo tego, że bardzo się starał, większość z nich Go w ogóle nie rozumiała, a nawet uważała za wariata.
Ta sytuacja pięknie pokazuje jedną rzecz – bardzo szybko i z wielkim smakiem, a także pewnością, dokonujemy ocen i klasyfikacji innych osób. Jedno spojrzenie, jedno usłyszane zdanie, wypowiedź, rzut oka na wygląd, pochodzenie, zajęcie – i wszystko jasne. Ten jest taki, a tamten taki. Piękny i klasyczny przykład myślenia, a raczej braku myślenia (bezmyślności, innymi słowy), i posługiwania się stereotypami, czyli czymś bardzo niewłaściwym i krzywdzącym. Nawet gdy czegoś nie rozumiemy, nie znamy tła, pobudek, tego co spowodowało takie czy inne zachowanie osoby – jak rodzina Jezusa mogła go nie rozumieć w cytowanej sytuacji – wyrokujemy, oceniamy.
A nie każdy, którego nie rozumiemy, od razu musi być osobą nienormalną, wariatem, kimś kto kwalifikuje się do leczenia. Może to geniusz? Może to ktoś, kto ma głęboką i uzasadnioną rację – a mnie po prostu nie chce się zastanowić nad tym, co mówi lub robi, albo po prostu palnąłem coś bez sensu od razu, zamiast się zastanowić, no i głupio potem z rzuconych już słów się wycofać, choć w głębi serca przyznaję mu rację? Może to po prostu moje ograniczenia powodują, że sytuacja mnie przerasta, że czegoś nie rozumiem. Nie jestem pępkiem świata, do którego wszyscy muszą się dostosować, w stosunku do którego wszyscy muszą wypowiadać się zrozumiale i usłużnie, żeby wszystko rozumiał.
Głupio się przyznać, że czegoś nie rozumiem, co? No głupio, tym bardziej jak człowiek pozuje, no może nie na nieomylnego i wszechwiedzącego, ale co najmniej specjalistę od prawie wszystkiego. Ale trzeba. I powstrzymać się od krzywdzących słów czy myśli pod adresem kogoś, kogo właśnie nie rozumiem. Jest to normalne i oczywiste, że ludzi i zachowania oceniamy – przecież musimy to wszystko jakoś sklasyfikować, aby zestawić z wartościami, jakimi się kierujemy, ze swoimi poglądami. Nic w tym złego. Tylko niech ta opinia o drugim człowieku nie będzie powierzchowna, pod wpływem impulsu i pierwszej rzeczy, jakiej się o nim dowiem czy usłyszę – a wyważona, przemyślana, oparta na rzetelnych informacjach. Nie chodzi tylko o słowa – tak, one bolą najbardziej. Ale myślą można przecież też zgrzeszyć.
Może i się doszukuję przysłowiowego palca Bożego za często, ale co mi tam. Od 3 dni myślałem o tym, aby właśnie nawiązać do braku krytyki wobec samego siebie, a lekkości i omylności ocen i krytyki wszystkich wokół. I co? Bóg sam podsuwa pod nos tekst, który o tym mówi. Pięknie. Bo ja sam mam z tym bardzo duży problem – może ze względu na swoją gwałtowność? Czasami coś palnę, i jeszcze nie skończę wypowiadać – a może wyrzucać z siebie w przypływie gniewu – kolejnego jedynego słusznego i nieomylnego osądu… a już wiem, że nie mam racji, że skrzywdziłem a to osobę będącą przedmiotem tych słów, albo ich adresata. Tak, to zdecydowanie pole do popisu gdy chodzi o nawracanie. Nie wszystkich wokół – siebie samego.