Wielkimi krokami zbliżają się – a właściwie na szczeblu poszczególnych diecezji i parafii już trwają – drugie polskie Światowe Dni Młodzieży, które po pamiętnym 1991 r. na Jasnej Górze, tym razem w Krakowie w Roku Miłosierdzia zgromadzą tłumy ludzi, którzy chcą się po prostu dzielić swoim doświadczeniem Boga. W tych dniach i nieco wcześniej kilku katolickich publicystów pokusiło się o jakby podsumowanie: jak to z Kościołem w Polsce jest i do jakiego właściwie Kościoła papież Franciszek już dosłownie za kilka dni przybędzie. Bynajmniej, nie w huraoptymistycznym tonie, bardziej gorzko i obiektywnie.
Na myśli mam teksty takie jak: „Do jakiej Polski przyjedzie papież?” o. Ludwika Wiśniewskiego OP (TP 28/2016), „Rachunek sumienia z wnętrza Kościoła” o. Tomasza Dostatniego OP (Gazeta Wyborcza bodajże 09 lipca 2016 r.) oraz „Niech papież zobaczy naszą głupotę” czyli rozmowę Małgorzaty Skowrońskiej i Michała Olszewskiego z o. Józefem Puciłowskim OP (Gazeta Wyborcza z 23 lipca 2016 r.). Trzy dominikańskie teksty, w tym jedna rozmowa, z mediów niejednokrotnie w katolickich grona (szczególnie tych konserwatywnych) jakby systemowo mieszanych z błotem, bez jakiegokolwiek zatrzymania się i zastanowienia nad tym, o czym teksty traktują. Cóż, ja na łatwiznę iść nie zamierzam. Bo niestety ojcowie mają sporo racji.
Odnoszę się do kwestii poruszonych w w/w tekstach – ale także wplotłem w to pewne swoje przemyślenia.
Z założenia postaram się (choć w 100% się raczej nie uda) kwestie natury typowo politycznej – są linki, można przeczytać całość samemu i wyciągnąć wnioski. Niestety, te kwestie uważam, że także są ujęte w sposób zgodny z prawdą.
O. Wiśniewski dokonał dość trafnej diagnozy podzielenia społeczeństwa i tworzenia murów – za co odpowiedzialność biorą także duchowni; pomimo iż – mam nadzieję – większość z nich może powiedzieć tak samo, jak o. Ludwik: „Kościół jest moją miłością, choć czasem bardzo trudną„. Analizuje, że obecnie dochodzi do sytuacji, w której absolutnie bezrefleksyjnie wyrzuca się do kosza i pomstuje w całości na okres lat 1989-2015, nazywając to czasem komunizmu (co w ocenie niektórych świadczy 0 niepoczytalności – skoro osoby, które zaznały tego prawdziwego komunizmu, wypowiadają takie rzeczy). Trudno w tym kontekście nie nawiązać – także szerzej, niż czyni to autor – do bardzo niebezpiecznego zjawiska pisania na nowo historii przez obecne władze w sposób, hmm, absolutnie oderwany od rzeczywistości.
W tym kontekście do niedawna można było liczyć na głos nieodżałowanej pamięci + abp. Tadeusza Gocłowskiego CM, świadka wszystkich wydarzeń czy to na Wybrzeżu, czy w Magdalence. Dzisiaj go nie ma, są za to biskupi pokroju włocławskiego Wiesława Meringa, dokonujący na bliżej nieokreślonej podstawie i ferujący wyroki, wpisujące się po prostu w retorykę jednej partii politycznej. Można nie lubić Wałęsy, Kwaśniewskiego czy Komorowskiego – jednakże to, jakie o nich padają dzisiaj opinie, świadczy o życiu ich autorów chyba w niejako równoległej rzeczywistości, z założeniem, że obecna władza przyszła na teren tzw. spalonej ziemi, gdzie nie pozostał kamień na kamieniu. Można mieć takie czy inne sympatie polityczne, poglądy – ale czy i jaki jest cel mieszania z błotem wszystkiego, co było wcześniej? I to z pozycji biskupów Kościoła katolickiego czy jego duchownych? Pomijając ewangeliczne „nie sądźcie…”, odmieniane przez wszystkie przypadki i przypisywane wielu osobom słowo-klucz „zdrada, zdrajca” – trudno przy maksimum nawet dobrej woli odnaleźć tutaj postępowanie w duchu Ewangelii.
Szczególnie zaś w głowie się nie mieści, kiedy takie zarzuty padają pod adresem najwyższych organów władzy wybranej demokratycznie w tym kraju – przede wszystkim w kontekście tragedii smoleńskiej, która w dramatyczny i nie do przyjęcia sposób przyjmuje obecnie kształt, nie wiem, quasi-religii? Bo nie wiem, w jaki sposób określić choćby fakt, iż tzw. apel smoleński (a więc nawiązanie do katastrofy z 10 kwietnia 2010 r.) staje się na siłę elementem każdej chyba większej uroczystości państwowej. Albo tzw. miesięcznice – comiesięczne Msze, niestety z politycznymi kazaniami, pełne nienawiści i nasycenia politycznego, podobnie jak marsze odbywające się z tzw. modlitwą później – tu choćby przykład ks. Stanisława Małkowskiego, zaangażowanego w przepychanki z krzyżem pod Pałacem Prezydenckim, częstego gościa owych miesięcznic Nic dziwnego, że pojawiają się zarzuty, że to bałwochwalstwo. Tak, przy organizacji wizyty w Smoleńsku były wielkie zaniedbania, to jest oczywiste, ale zarzuty umyślnego działania czy też kolejne teorie spiskowe dotyczące pewnych drzew (to nie żart – pewna firma, szyjąca szaty liturgiczne, zaprojektowała… stuły z Matką Bożą w złamanej brzozie…) to po prostu absurd. Tymczasem tego rodzaju sugestie pojawiają się także w kazaniach biskupów (Jędraszewski, Głódź). Przez chwilę dramat Smoleńska zjednoczył naród – tymczasem im dalej od katastrofy, tym bardziej jej wspominanie w takiej a nie innej formie powoduje wyłącznie podsycanie podziałów, animozji i oskarżeń o co najmniej wątpliwych podstawach.
Kontynuując wątek, dochodzi do sytuacji, w których biskupi polscy wypowiadają słowa, z których wynika wręcz jakiś wielki powrót do koncepcji władz z nadania Bożego – tu w kontekście wyboru Andrzeja Dudy na Prezydenta RP (Wysocki, Ryczan) – co samo w sobie nie było by złe, jednakże każdorazowo wiązało się z całym stekiem niepochlebnych opinii czy to o Unii Europejskiej, poprzednim rządzie, wyzywaniem od złodziei, zdrajców itp, porównaniami np. do Targowicy. Sformułowania – wyzwiska – pod adresem wszystkich kontestatorów obecnej władzy: zdrajcy, głupki, chamstwo, draństwo. Co robią hierarchowie Kościoła w takiej sytuacji? Nic, albo wręcz wyrażają w sposób dorozumiany poparcie takiemu postępowaniu – w pozycji z głową w piasek, milcząc. Tu nie tyle już chodzi o zajęcie stany w sporze, nie da się ukryć, politycznym, ale wzywanie do dialogu i szukania porozumienia, wzajemnego szacunku także dla oponentów politycznych.
O. Ludwik nazywa zjawisko „sakralizacją władzy politycznej” – wara od władzy, bo to Boży pomazańcy; utożsamienie władzy (a więc konkretnej frakcji politycznej) z „obozem Boga” i radośnie automatycznego uznania, że wszyscy myślący inaczej sprzeciwiają się Bogu. Jak inaczej nazwać to, że na każdej większej uroczystości kościelnej zasiada pół albo więcej rządu, a więc politycy de facto jednej opcji politycznej, którzy zabierają za każdym razem głos? A biskupi siedzą i klaszczą potem – jak choćby podczas konsekracji pewnej świątyni w Toruniu zbudowanej przez pewnego redemprotystę, którego rozgłośnia radiowa, telewizja czy prasa dość otwarcie kontestują wezwania papieża Franciszka odnośnie choćby uchodźców. A to, że papież jedno, a ten co innego? Nikomu to nie przeszkadza. Czy tego już nie było? Czy naprawdę wszyscy mają tak krótką pamięć, żeby kojarzyć, że sojusz na linii Kościół-władza państwowa zawsze Kościołowi wychodził bokiem?
Bardzo dokładnie opisuje to o. Dostatni:
Podziały w społeczeństwie istniały zawsze. Ale dziś pęknięcie, stopień agresji, wzajemnej nienawiści sięgają również w głąb zwykłych rodzin. Zwulgaryzowanie języka polityki, zawłaszczanie państwa, akceptacja społeczna i polityczna skrajnego nacjonalizmu, ksenofobii, wykluczanie ludzi niewierzących, wierzących inaczej, inaczej myślących, antysemityzm podnoszący głowę, nienawiść do imigrantów i „obcych” różnego rodzaju stoją w sprzeczności z wizją i historycznym obliczem polskiej tolerancji, a także konsensusu społecznego i religijnego. Kościół katolicki ponownie – jak na początku lat 90. – nie potrafi się odnaleźć w demokratycznym państwie prawa. Nie przeciwstawia się, nie zabiera głosu. Olbrzymia część księży i duża część biskupów jest zagubiona. Nie widać poważnej refleksji ani debaty o społecznej roli chrześcijan w duchu Vaticanum II i nauczania społecznego Jana Pawła II. Głos ewangeliczny papieża Franciszka jest kontestowany. Młodzi ludzie, poddani naporowi mediów, przy braku osobistego chrześcijańskiego świadectwa starszego pokolenia, mówią, że Kościół nie jest dla nich.
Ten dominikanin, wydaje się że trafnie, nazywa zjawisko opisywane wyżej – „optyka wiary, ewangeliczna perspektywa, nie jest tą, która by kształtowała życie chrześcijan i patrzenie na świat współczesny. Jeśli pojawia się odwołanie do religii, to niestety w duchu ideologii. Zazębia się to z wizją polityczną tych, którzy teraz są u władzy. Wciągają biskupów i księży w swoje cele. Pokazują, że tylko oni mogą być gwarantem praw Kościoła i jego podporą. Niebezpieczna to zabawa, gdyż Kościół katolicki już dawno odszedł w swoim nauczaniu od aliansu ołtarza i tronu, nauczony doświadczeniem, jak się to dla Kościoła i chrześcijan żywej wiary może kończyć – np. rewolucją francuską. Politycy jednej partii instrumentalizują Kościół, ale biskupi chętnie korzystają z politycznego wsparcia w zamian za przychylność dla jednej partii, budząc tym samym opór innych partii i dużej części społeczeństwa. W konsekwencji Kościół jest postrzegany jako element tylko polityczny i traci swój autorytet i potencjał ewangeliczny”. A biskupi się w to wciągać dają, bo trudno usłyszeć czy przeczytać gdziekolwiek coś, co by świadczyło o tym, aby próbowali się dystansować lub odcinać od tego rodzaju działań.
„W Polsce nie przychodzi do głowy przełożonym księży Wojciecha Lemańskiego i Adama Bonieckiego, aby przy tej okazji ściągnąć z nich nałożone kary”- bingo. Za to metropolita wrocławski musi się sporo nagimnastykować, aby pozbyć się z diecezji neoprezbitera z (ironia…) zgromadzenia Księży Misjonarzy św. Wincentego a’Paulo – do którego należał zmarły abp. Gocłowski, który udzielał tej osobie zresztą święceń, którego nacjonalistyczne kazania wywołują bardzo duże zamieszanie, a który z dnia na dzień staje się pupilem radykalnych środowisk narodowców. Skąd problem z ks. Jackiem Międlarem CM, bo o niego chodzi? Ano stąd, że go wyświęcili i nikt nie miał problemu ani nie zastanowił się najwyraźniej nad tym, co ma w głowie, a także z tego, że jego przełożeni zakonni najwyraźniej nie widzieli i nie widząc nic złego w jego aktywności, tym co wykrzykuje na różnych marszach i wiecach (znowu: zdrajcy, masoni, a także steki wyzwisk pod adresem uchodźców) – czyli w sposób dorozumiany im to nie przeszkadza, lub nawet te poglądy podzielają. Każdy zaś komunikat o kolejnych ograniczeniach czy karach w swojej suchości nie pozostawia wątpliwości: ktoś naciska, więc karzemy, ale sami problemu nie widzimy.
To żaden konserwatyzm – mimo, że niektórzy tak to przedstawiają. Prawdziwi konserwatyści dzisiaj sami biją na alarm w kontekście tego, co się dzieje. To jakaś dziwna forma pogańskiego nacjonalizmu. Te „narodowe msze” to jakaś pomyłka – bo jak inaczej połączyć ze sobą nabożeństwa, na których padają słowa i określenia nie licujące z niczym, a już najbardziej z Ewangelią? A jednak, mają miejsca – i to odbywają się czasami w katedrach diecezjalnych, po czym, kiedy pojawia się oburzenie z powodu powyższego, hierarchowie ponownie błaźnią się bełkotem o tym, że to niby przypadkiem, że nie wiedzieli co się wydarzy, co naprawdę nie może zostać uznane za wiarygodne nawet przy maksymalnej dawce optymizmu i założeniu dobrej wiary.
Za komuny Kościół był spoiwem, jednoczył ludzi, wspierał prześladowanych – było mniej miejsca, więcej ryzyka, ale Kościół dawał każdemu wolność i poczucie jedności, braterstwa. A dzisiaj? Kościół czuje się pewnie, nie można powiedzieć zerojedynkowo: ci dobrzy (my), tamci źli (oni). Kościół nie radzi sobie z różnorodnością, możliwością dokonywania wyborów. Niby większość z nas przynależność do Kościoła deklaruje – ale na ile jest to żywa wiara, głęboka relacja z Bogiem, a na ile przyzwyczajenie, rytualizm, odtwarzanie czegoś „co się robi, bo wypada”, bo ktoś nauczył? Ile my jesteśmy warci w tym Kościele. ile jest wart ten Kościół na nas zbudowany?
Tu z kolei o. Puciłowski:
My się generalnie ciągle boimy. Większość naszych hierarchów boi się liberalizmu, gender i jeszcze licho wie czego. Gdyby apostołowie tak się zachowywali jak dziś Kościół w Polsce, dotąd siedzielibyśmy w grajdołku nad Jordanem. Nigdy nie wyszlibyśmy w świat, żeby się z nim zmierzyć, żeby z nim dyskutować. Jeśli uważamy, że Zachód jest tak paskudny i parszywy, idźmy, nawracajamy, jak pierwsi apostołowie, którzy poszli w pogański świat. Oczywiście ja nie uważam, żeby był aż tak paskudny i aż tak parszywy. Tylko ważne zastrzeżenie: apostołowie nie posługiwali się językiem nienawiści, tylko językiem miłości i dobroci. Ale nasze, polskie, myślenie o Kościele korzeniami tkwi w „Trylogii” Sienkiewicza: jesteśmy wielcy, heroiczni, prześladowani przez obcą większość. I zapominamy, że w rzeczywistości Jan Kazimierz nie składał swoich ślubów na Jasnej Górze, tylko we Lwowie. Niby mały szczegół, a znaczący. „Trylogia” jest wspaniała, ale nie można na niej kończyć edukacji historycznej, że o religijnej nie wspomnę.
Dotychczas w modzie było straszenie gender, teraz (biskupi, ręka w rękę póki co z pewnym ministrem) znaleźli nowe chwytliwe hasło: multi-kulti. Zastanawia mnie (sarkazm zamierzony), na okoliczność jakiego święta/uroczystości można by uraczyć ludzi listem pasterskim na ten temat. Naprawdę, jeśli Kościół ma do zaoferowania tylko strach i utrwalanie oraz rozbudowywanie uprzedzeń oraz obaw, to nie jest to warte funta kłaków. Tym się nikogo do niczego nie przekona. Katolik wymachujący flagami z mieczami, wygrażający pięścią, nawołujący do przemocy? Nie o tym mówił Jezus, to nie jest Ewangelia. Podobnie wrzaski o „Wielkiej Polsce Katolickiej” – która to Polska może i w dużej mierze katolicką jest, ale miejsce w niej znajdowali do pokojowej koegzystencji także Żydzi, prawosławni, tatarzy, jak również całe mnóstwo wspólnot protestanckich.
Coraz więcej pojawia się głosów – skończył się Jan Paweł II (zmarł 11 lat temu, dzisiaj już kanonizowany) i teraz wszystko się sypie. Nie dlatego, że bez niego Kościół się zawali. Wszyscy się zachwycali nim, jeździli za nim po Polsce, jeździli do niego do Rzymu, cytowali krótkie aforyzmy albo wypowiedzi o kremówkach… a jakoś mało kto poczytał głębiej, co chciał przekazać, ani nie próbował Wojtyły zrozumieć. Encykliki w wydaniach „full wypas” ciągle są wznawiane, w wielu domach dumnie stoją na regałach – a ile osób do nich choćby zajrzało, nie mówię o przeczytaniu całości choćby jednej ze zbioru? Fakt – sam nie mam wątpliwości – pisał trudniej np. od Ratzingera, ale my po prostu wybraliśmy, zamiast zanurzenia się i zrozumienia, po prostu wygodne pływanie na powierzchni, ot, byle jak. Wyścigi w nazywaniu jego imieniem ulic, placów, stawianiu pomników (nie wiem, czemu za życia się temu nie sprzeciwiał?) – czyli taki generalnie kult – zastąpiły refleksję, różnej jakości (czasami strasznie pokraczne) monumenty wystawiono zamiast zbudowania pomników czy to w formie hospicjów, domów samotnej matki, ogrzewalni, sierocińców (wyjątek to ogólnopolskie Dzieło Nowego Tysiąclecia – działający od kilkunastu lat na skalę kraju program stypendialny dla uzdolnionej młodzieży), czy po prostu w sercach ludzi.
Pisanie tego – poza dużą ilością czasu, jakiej wymagało – nie było przyjemne ani optymistyczne. Ale trzeba pewne sprawy umieć nazwać po imieniu.
Jan Paweł II uczynił coś, za co wielu potępia go do dzisiaj – mianowicie odważył się przeprosić w imieniu Kościoła za wiele błędów i porażek z jego historii. Franciszek pokazuje swoim pontyfikatem, że stać go także na takie mea culpa wypowiedziane jako głowa Kościoła. W kontekście naszego, polskiego podwórka – tu nie chodzi o słowa, ale o zmianę optyki, myślenia, podejścia, retoryki. Jest sporo do zrobienia.
A co z Franciszkiem? Wielu rozkminia i rozkłada na części pierwsze – o czym papież będzie mówił, przecież nie tylko do młodzieży świata, ale także do Polaków? Wierzę, że Franciszek – jak już nie raz – zaskoczy. A przy tym, że może jacyś polscy współpracownicy podpowiedzą mu mądrze, na co położyć akcent, na co zwrócić uwagę w kontekście tej problemów polskiej odmiany katolicyzmu. Tym bardziej, że w tych dniach tuż przed (na początku) ŚDM polski katolicyzm przybrał wyraz piękny, otwarty, radosny – co oczywiście odpowiada części jego członków na codzień (wspólnoty młodzieżowe, charyzmatyczne itp.), ale raczej niewielkiej; narodowy bełkot Międlara czy dywagacje o gender Oko zostały zamknięte szczelnie i wszystko będzie z perspektywy Franciszka wyglądało naprawdę reprezentatywnie, dobrze. Stąd takie ważne, aby ktoś papieża nakierował, jakie są faktyczne problemy Kościoła (o. Puciłowski określa to tytułową „niefrasobliwą głupotą”) – bo raczej sam ich nie zaobserwuje przez ten moment, który będzie w naszym kraju – chociażby w sferze oporu wobec poszczególnych postulatów i nauczania papieża Bergoglia (uchodźcy, ochrona przyrody – pierwsze z brzegu, kontestowane powszechnie). Papież z Argentyny wymaga w inny sposób i w innych płaszczyznach, niż „nasz papież” – stąd nierzadko po prostu puszcza się go mimo uszu, zachwycając się filmami o Wojtyle z Jonem Voightem czy Piotrem Adamczykiem. Co najsmutniejsze – to nie jest trudne, to najczęściej słowa i treści naprawdę przystępnie sformułowane, które można rozszyfrować i zrozumieć, przy odrobinie dobrej woli, samemu. Tylko najpierw trzeba chcieć zrozumieć Franciszka.
Zacytuję na koniec, może nieco życzeniowo, o. Grzegorza Kramera SI: „Przyjedź już i powiedz o nadziei. O nadziei, która ma na imię Jezus”. I tyle. Może jej najbardziej potrzebujemy?