Mój kościół

Trochę osobistej refleksji. 
Przez wiele lat – właściwie, co tu dużo mówić, większość mojego świadomego chrześcijaństwa i bycia aktywnym członkiem Kościoła – mieszkałem w jednej i tej samej parafii. Tam mnie do kościoła ciągnęło, piękna, z bogatą historią i po prostu odczuwalnym „tym czymś” budowla, tam stawiałem swoje pierwsze kroki przy ołtarzu (gdzie spędziłem wieeele czasu), tam podejmowałem najważniejsze życiowe dotychczasowe decyzje. 
Potem, po ślubie, przyszło zmienić miejsce zamieszkania. Nowy dom, nowa parafia, nowy kościół. Bardzo dużo i dość nieciekawie nowoczesny. W sumie, betonowy klocek z niezbyt dobrze wykonaną wieżą – choć, nie można ukryć, z ciekawą mozaiką w prezbiterium. Ale praktycznie cały dzień spowiedź, a przynajmniej większość. Poza tym, bardzo przytulna i ogrzewana kaplica – fajne rozwiązanie na zimowe dni. Na początku trudno, powoli (nie mówię o służbie przy ołtarzu – to też, ale to nie jest najważniejsze, chodzi ogólnie o to czucie się w kościele jak w domu), ale i tam się w pewnym sensie zaaklimatyzowałem… właściwie po to i w momencie, kiedy przyszło się znowu przenosić. Synek był w drodze i musieliśmy pomyśleć o choćby o jeden pokój większym mieszkaniu.
Tak właśnie wylądowaliśmy tu, gdzie mieszkamy obecnie – prawie 5 lat. Niby nie daleko, to samo miasto. I znowu, całkiem nowy i dość nowy w sensie historii kościół, parafia licząca ok. 25 lat. Heh, moja Mama pamiętała, jak to osiedle było wielkim pastwiskiem z łąkami i pasącymi się krowami 🙂 Kościół, dosłownie jak się okazało, budowany „na wyścigi” – dwaj księża ścigali się w położonych koło siebie dzielnicach. Obydwaj dzisiaj nie żyją, a zostały dwa… potworki? Może przesadzam. Dziwny kolor z zewnątrz, projekt ewidentnie przewidziany na amfiteatr, operę. Miał być dwupoziomowy, na szczęście dolnego kościoła nigdy nie stworzono – wystarczy powiedzieć, że ówcześnie ustanowiona (lata 80. XX wieku) parafia obecnie podzielona jest na co najmniej 3; i tak jest problem z zapełnieniem górnego. Duża przestrzeń, otwarte prezbiterium. I znowu, dość długo nie mogłem się tu zadomowić – kolejne miejsce, nowe twarze, zwyczaje, wspólnota. 
Piszę o tym, ponieważ od jakiegoś czasu – co uświadomiłem sobie… dzisiaj – pewnie jakieś pół roku dopiero czuję się tutaj jak u siebie. Mój kościół. Mój dom. I jest to bardzo przyjemne uczucie. Co za tym idzie, kilka razy byłem w tej swojej pierwszej, rodzinnej parafii – i niby miejsce to samo, te same mury, prezbiterium, ale już inaczej. Inni ludzie, inne twarze, nowe zwyczaje. Już nie moja bajka trochę (tym bardziej – centrum diecezji, jak to z katedrami bywa – miejsce pewnie ok. 90% wszelkich największych celebracji i uroczystości, z pompą i hukiem [dosłownie, przy tym ordynariuszu…]). Zawsze to miejsce – tamten kościół – lubiłem z powodu porannych cichych Mszy Świętych. Nic się nie zmieniło – tylko że dzisiaj mam mniej okazji (przez co może bardziej je doceniam?) i nowe miejsce, kościół w którym rano, kiedy zaświeci słońce, widoczna jest niesamowita gra świateł. Robi się tak… ciepło, domowo. 
A jak to jest z tobą? Masz swój dom, swój kościół?

Odpowiedzialność za parafię a to, co dana parafia proponuje

Wracając wczoraj do domu, słuchałem sobie Radia Maryja. Była taka popołudniowa dyskusja o churchingu (skądinąd, pojęcie ciekawe), o tym jak to ludzie chodzą/nie chodzą do swoich kościołów parafialnych, i z czego to wynika. Opinie były różne, wypowiadające się (młode) osoby czasami brzmiały dość zabawnie, starając się posługiwać bardzo wyszukanymi terminami i pojęciami „kościelnymi”, co nie zawsze wychodziło (np. „ksiądz wychodzi na ołtarz”). Mówili ludzie różni – wywodzący się z miast, w których kościołów/parafii jest kilka i mają wybór, ale także osoby pochodzące z małych miejscowości z jednym kościołem, albo wręcz należących do parafii w której kościół np. był w innej miejscowości. 
Motywacją do napisania tego krótkiego przemyślenia stały się dla mnie słowa pewnych dziewczyn, chyba ze dwie mówiły dość podobnie, a które twierdziły, że dzisiaj jest problem, ponieważ ludzie nie utożsamiają się ze swoimi wspólnotami parafialnymi, że traktują kościoły „usługowo” wybierając „najfajniejsze” (kościół = fajny?), i wręcz mamy dzisiaj kryzys odpowiedzialności i utożsamiania się z parafią, z którą jednak ten dobry katolik zawsze powinien być związany, zaangażowany, aktywny. 

Pierwsze – zgoda, problem jest, bo ludzie się z parafiami nie utożsamiają. I generalnie, na tym wg mnie koniec. Bo co co reszty nijak się nie zgadzam. Teza o „usługowym” nastawieniu do parafii jest po prostu wielkim uproszczeniem i nieporozumieniem. Ok, być może tak podchodzi pewna grupa osób. Natomiast ja skupiam się na tych, którzy do tego kościoła przychodzą naprawdę z potrzeby: bo chcą, bo lubią, bo tego potrzebują, a nie bo im rodzic/babcia/ktokolwiek każe, albo bo wypada. Skoro do relacji z Bogiem podchodzą na poważnie i przychodzą do kościoła, ponieważ tego pragną, to takie podejście jest wobec nich krzywdzące. 

Ale prawdą jest, że kto może, ten wybiera. Wybieramy przyjmując różne kryteria. Młodzi rodzice – kościoły, gdzie jest osobna msza dla maluchów, gdzie ksiądz stara się te prawdy wiary tłumaczyć w sposób, który od małego zainteresuje dzieciaki i będzie dobrym fundamentem dla ich przyszłościowej bardziej dojrzałej i rozwijającej się przygody z wiarą, Bogiem i Kościołem. Młodzież szkolna (powiedzmy – liceum) i akademicka – kościoły, gdzie działają grupy duszpasterskie, w których mogą się odnaleźć, wzrastać w wierze w otoczeniu rówieśników, które skupiają się na rozwoju wiary na ich etapie, gdzie księża poruszają tematy istotne i ważne właśnie dla nich. Wreszcie – o czym się wg mnie zapomina, a taka grupa chyba jest coraz bardziej liczna, i zaliczam się do niej sam – ludzie młodzi, już po studiach, w małżeństwie (choć niekoniecznie), a nawet z dziećmi (ale np. za małymi jeszcze na msze dziecięce); osoby, które wyrosły już z duszpasterstw akademickich, ale poszukują liturgii porządnie przygotowanej, z odpowiednią oprawą muzyczną, z księdzem który przygotowuje się do homilii (nie kazania!), nie czyta niestety drętwych i mało zrozumiałych listów biskupich, i którego homilie po prostu trafiają do człowieka. 
W tym, że człowiek poszukuje w kościele (z małej litery) miejsca dla siebie nie ma nic dziwnego. Kościół (z dużej litery) jest dla nas wszystkich, ale każdy ma się w nim dobrze czuć. I to nie jest nieodpowiedzialność, brak odpowiedzialności za parafię, gdy człowiek musi szukać poza swoją macierzystą wspólnotą parafialną czy to wspólnoty, czy to niedzielnej Eucharystii. To oznacza, że w tej jego czegoś brakuje. Jest to łatwiej zrozumieć w kontekście małych parafii, gdzie jest jeden, często od wielu lat ten sam, ksiądz, nierzadko już starszy – trudno oczekiwać, aby rozwijał prężne duszpasterstwo dzieci, młodzieży czy akademickie (choć najlepszym przykładem, że się da, jest x prałat Tomasz Horak, felietonista GN, proboszcz przygranicznej parafii Nowy Świętów). Jednak gdy jest parafia, w której jest kilku księży – ja przepraszam, widzą ludzi, chodzą po kolędzie, słyszą o potrzebach. Co stoi na przeszkodzie, aby chociaż spróbować rozwinąć czy to msze dla maluchów, jakąś wspólnotę młodzieżową, albo DA? Głównie dobra wola, chcenie. 

W takiej sytuacji, gdy dany człowiek ma pewne potrzeby, których zaspokojenia nie znajduje w swojej parafii – jest zrozumiałe i wręcz oczywiste, że poszuka innego kościoła, gdzie daną wspólnotę albo mszę dla określonej grupy znajdzie. Bo nie chce stać w miejscu, bo chce się rozwijać. Żadna to nieodpowiedzialność. Pytanie jest proste – jaka jest relacja. Czy parafia jest dla człowieka, czy człowiek dla parafii? Parafia ma służyć samej sobie (jest żeby była), czy człowiekowi? Dla mnie jest oczywiste, że skoro człowiek jest drogą Kościoła, to relacja może być jedna: parafia dla człowieka. Skoro więc dana osoba nie znajduje pola do aktywności i działania w swojej parafii, po prostu szuka go gdzie indziej. Co jest jak najbardziej zrozumiałe.