Na co ja właściwie czekam?

Jezus powiedział do swoich uczniów: Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie. Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka, jak potrzask. Przyjdzie on bowiem na wszystkich, którzy mieszkają na całej ziemi. Czuwajcie więc i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma nastąpić, i stanąć przed Synem Człowieczym. (Łk 21,25-28.34-36)

W kontekście I niedzieli Adwentu trzeba generalnie powiedzieć o dwóch sprawach. 

Po pierwsze, ludzie generalnie zatracili taki zmysł wyczekiwania na przyjście ponowne Pana Boga z biegiem czasu od momentu Wniebowstąpienia (pisałem o tym szerzej ze 2 tygodnie temu w kontekście Królestwa Bożego). Z naszą cierpliwością jak to jest, to każdy widzi – najlepiej na sobie – więc w sumie nic dziwnego. Tym niemniej, to, co się dzieje, widzimy i powinniśmy… no właśnie, co? Wyciągać wnioski. Nie bawiąc się w analityków – ale odnosząc to, co widzimy, do Słowa Bożego. 
Nie da się ukryć, to, co widać, optymizmem specjalnym nie napawa. Państwo Islamskie dzielnie rozwala Wschód, zabijani są ludzie nie tylko z powodu wiary i jej mężnego wyznawania (bo nie sądzę, aby to sprawdzano tak drobiazgowo), co za sam fakt bycia ochrzczonym – co, jak wiemy, czasami wcale nie przeszkadza w, delikatnie mówiąc, obojętności religijnej w ramach zasady „a po co się Bogu narzucać”. Jesteś katolikiem i możesz tylko za to umrzeć. Ludzie są wyrzucani z pracy za to, że się przeżegnali w przerwie na posiłek albo za noszenie dyskretnego krzyżyka. Domaga się zrównania praw homoseksualistów z prawami rodziny, włącznie z prawem do „małżeństwa” i wychowywania dzieci (homoseksualizm kwitł już w antyku – jednakże jakoś był zawsze kwestią tabu). Przemysł aborcyjny kwitnie w ramach realizacji tzw. prawa kobiety do decydowania o samej sobie i swoim ciele – bo kto by się przejmował taką błahostką, jak prawo człowieka do życia (tego małego, nienarodzonego, po prawniczemu nasciturusa – nawet prawo rzymskie dawało mu szereg uprawnień!). Równocześnie, w starzejących się coraz bardziej społeczeństwach rzekomo chrześcijańskiej Europy szerzy się na potęgę przemysł eutanatyczny. I, tak bardziej prozaicznie, coraz bardziej różnej maści spece biją na alarm: te bogactwa naturalne zaraz się wyczerpią, zabraknie gazu, ropy, systemy zasilania nie wytrzymają kolejnych upałów. O, matko… Co to będzie?
Postawa wobec tych sytuacji – nie wiem, czy koniec świata będzie, dzisiaj, jutro, czy za 10 lat, ale można chyba przyjąć, że jest to bliżej niż dalej? – może być dwojaka. Albo „ostatni uciekający gasi światło”, co widać bardzo często i przebija się w rozmowach, pomiędzy różnymi próbami zabezpieczenia siebie (co samo w sobie brzmi kuriozalnie – czekam na „ubezpieczenia od końca świata” :)) Albo zamiast bezmyślnej paniki zaczniemy słuchać Boga: „A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie„. Warto uświadomić to sobie w kontekście, rozpoczętego wczoraj w Polsce, jubileuszu 1050-lecia chrztu naszego kraju. To spore dziedzictwo – nie mówię o tradycji – ludzi, którzy żyli w czasach o wiele trudniejszych od naszych, i wytrwali w wierze i ta wiara właśnie dawała im siły. Tu nie chodzi o bezmyślne papugowanie przez nas – ale o jakąś tam refleksję. 
Człowiek gotowy nie ma się czego bać w kontekście „końca świata”, a właściwie to ponownego przyjścia Pana Jezusa. Bo właśnie jest gotowy i pozostaje gotowy nie tylko dzisiaj, ale stara się być taki i jutro, i starał się być gotowy wczoraj. Tak, jest to jakiś tam wysiłek. Ale warto. I ten właśnie Pan Jezus bardzo ładnie wymienia, powyżej, co można wziąć tak na „pierwszy ogień” w mojej własnej walce o tę gotowość: obżarstwo, pijaństwo (nie mylić z – potrzebną każdemu i po prostu naturalną od czasu do czasu dobrą zabawą, w której nie ma nic złego), troski doczesne czyli szeroko pojęty materializm. Z jedzeniem sam czasami mam problem, z pijaństwem chyba akurat nie (ale wielu ma), a materializm i zbieractwo to chyba problem każdego z nas. Jest duże pole do popisu i jeszcze calutkie 24 dni rozpoczynającego się jutro grudnia, aby ten Adwent wykorzystać kreatywnie i walczyć: nie ze sobą, ale z tym, co mi przeszkadza w byciu gotowym na spotkanie z Bogiem. Kapitalnie to wczoraj określił o. Grzegorz Kramer SI: „Dopiero ktoś, kto nabierze ducha, pozwoli Jemu panować w różnych dziedzinach życia, może podnieść głowę, bo nie ma nic do ukrycia”. 
Po drugie zaś, to są słowa o oczekiwaniu i trzeba o nie właśnie zadać sobie pytanie. 
Oczywiście, to bardziej jakby naturalne wydaje się w kontekście tego, o czym tu piszę, dość łatwe do przewidzenia – czy ja w ogóle oczekuję tego Boga, wyczekuję Jego Narodzenia, czy betlejemska noc i szopka z narodzoną Maleńką Miłością to jest dla mnie jakikolwiek punkt odniesienia? Czy po prostu cały każdy dotychczasowy Adwent i każde święta to wyłącznie szopka taka. Jezus Chrystus przychodzi do tej szopki – ale nie dla szopki. Jeśli masz robić coś bez sensu, z przyzwyczajenia, dla świętego spokoju – to chyba lepiej daj sobie spokój. Będziesz dzięki temu uczciwy wobec siebie. Ten Bóg przychodzi właśnie do mnie i do ciebie, do każdego. Ale żeby Go spotkać, trzeba tam się najpierw wybrać, potem przejść drogami Adwentu i dotrzeć z zachwytem w sercu, nadzieją i miłością właśnie tam, do stajenki. Dać coś z siebie. Zawalczyć o siebie, pokazać, że chcesz czekać, że to oczekiwanie jest ważne i ma sens. 

Ale warto zastanowić się tak bardziej prywatnie. Czego ja oczekuję – od życia, od ludzi szczególnie dla mnie bliskich (rodzina, przyjaciele, sympatia, małżonek), a także, i to może najpierw, od siebie samego? Jezus Chrystus nie rodzi się jako automatyczny mesjasz, który naciśnie magiczny guzik i, tadam!, nastąpi „z urzędu” zbawienie każdego człowieka, czy mu się to podoba, czy nie. Bóg w Jezusie chce przyjść w indywidualny i wyjątkowy sposób do każdego ludzkiego serca – mojego, twojego, i ile by tam miliardów ich jeszcze nie było. I żeby w ogóle odnaleźć się wobec Jego propozycji – trzeba najpierw wiedzieć, czego się samemu chce. Co jest moim marzeniem, co jest sensem mojego życia, do czego porywa się moje serce. Odpowiedź na to pytanie nie jest egoizmem – jest punktem wyjścia do budowania dalej relacji, zarówno z Bogiem, jak z innymi. Żeby wiedzieć, kim chcesz być w relacji z drugą osobą – także Bogiem – musisz najpierw wiedzieć, kim jesteś sam, i do czego zmierzasz. 
Początek Adwentu to jest taki świetny moment, bo przełom roku (liturgicznego – do kalendarzowego jeszcze miesiąc). Pewnie, wiele mogło nie wyjść w tym kończącym się nie udać, może przesadziłem z postanowieniami, z których nic nie wyszło, a może wręcz odwrotnie, przesiedziałem go wygodnie z pozycji biernego widza, dzielnie kibicując albo podśmiewając się – byle tylko samemu nic nie zrobić. No to od tej niedzieli jest okazja, aby to zmienić – i nikt nie zrobi tego za Ciebie. 
Na koniec takie krótkie modlitewne westchnienie ze Świętej Przestrzeni:

Panie Jezu, Ty powiedziałeś, że jesteś Światłem Świata i naszą Drogą, Prawdą i Życiem. Daj mi odkryć jak mam podróżować z Tobą podczas tego adwentu w kierunku nowego Światła – Ciebie.

Rzuć okiem na krzyż

Wśród tych, którzy przybyli, aby oddać pokłon Bogu w czasie święta, byli też niektórzy Grecy. Oni więc przystąpili do Filipa, pochodzącego z Betsaidy Galilejskiej, i prosili go mówiąc: Panie, chcemy ujrzeć Jezusa. Filip poszedł i powiedział Andrzejowi. Z kolei Andrzej i Filip poszli i powiedzieli Jezusowi. A Jezus dał im taką odpowiedź: Nadeszła godzina, aby został uwielbiony Syn Człowieczy. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. A kto by chciał Mi służyć, niech idzie na Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa. A jeśli ktoś Mi służy, uczci go mój Ojciec. Teraz dusza moja doznała lęku i cóż mam powiedzieć? Ojcze, wybaw Mnie od tej godziny. Nie, właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę. Ojcze, wsław Twoje imię. Wtem rozległ się głos z nieba: Już wsławiłem i jeszcze wsławię. Tłum stojący to usłyszał i mówił: Zagrzmiało! Inni mówili: Anioł przemówił do Niego. Na to rzekł Jezus: Głos ten rozległ się nie ze względu na Mnie, ale ze względu na was. Teraz odbywa się sąd nad tym światem. Teraz władca tego świata zostanie precz wyrzucony. A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie. To powiedział zaznaczając, jaką śmiercią miał umrzeć. (J 12,20-33)

Nic dziwnego, że właśnie takie, a nie inne słowa Kościół odczytuje na 2 tygodnie przed Zmartwychwstaniem, do którego prowadzi przecież i zbliżająca się już Niedziela Palmowa Męki Pańskiej, jak i krwawe i dramatyczne wydarzenia samego Triduum Paschalnego. Jezus, z punktu widzenia Jemu współczesnych, w pewnym sensie nie mówi wprost, używa pewnego rodzaju przenośni. Jedno jest jednak pewne – jest  świadomy tego, co Go czeka, widzi jednoznacznie, że Jego droga i Jego misja mogą znaleźć zakończenie i odnieść sukces jedynie tam, na Golgocie.
Paradoksalny sukces. Sukces, który po ludzku – także przez tych, którzy za Nim chodzili, słuchali Go i których szykował na kontynuowanie Jego misji – uznany zostanie za porażkę, koniec jakby pięknego snu, w którym od 3 lat żyli. Wielu, tak jak tamci Grecy, szukało Pana – niestety, równie wielu On przeszkadzał i szukali tylko pretekstu, aby w taki czy inny sposób Mu zaszkodzić (na początku), co w miarę upływu czasu zamieniło się po prostu w żądzę uśmiercenia Tego, który nie dość, że ich ośmieszał, to jeszcze wyjaśniał Boże prawo w duchu i sposób o wiele bardziej dla ludzi zrozumiały. 
Nadchodzi godzina uwielbienia Boga Ojca w Jego Synu. Syn jest jak to ziarno – wielkie, pełne sił i mocy, mogące bardzo wiele uczynić – a zarazem świadome, że dopóki żyje, nie będzie z Niego takiego pożytku, jaki przynieść może Jego obumarcie. Plon przyjdzie wówczas, gdy ziarno ofiaruje się. Jezus wzywa do pójścia za Nim, choć – jak najbliższe dni pokażą – pod sam krzyż pójdzie za Nim niewielu (na szczęście, odnajdą się razem po fakcie w Wieczerniku, w dniach które my dzisiaj świętujemy jako oktawę Zmartwychwstania), właściwie tylko najmłodszy Jan, Maryja i kobiety; reszta poucieka, niektórzy się Go wyprą czy nawet zdradzą wprost. Ale już w tych słowach jest obietnica – ci, którzy nawet w decydującym momencie zwątpią, mają później szansę aby stać się tymi (użytecznymi?) sługami idącymi tam, gdzie ludzie pragną Boga. A tym samym – idący przez swoje życie tak, aby Bóg miał powód by ich uczcić, by docenić to, co robią. 
Jezus jako człowiek ma świadomość dramatyczności sytuacji, w jakiej się znajduje. Po ludzku po prostu się boi, a przecież człowiekiem jest nie mniej niż każdy z nas. Ta ludzka natura pragnie właśnie wołać: Ojcze, wybaw Mnie od tej godziny. Jednocześnie, natura boska ma pełną świadomość, że wszystkie dotychczas dokonane cuda, godziny spędzone na tłumaczeniu, nauczaniu, wyleczeni chorzy, wypędzone złe duchy czy nawet powskrzeszani ludzie – to nic nie ma znaczenia bez tego, ku czemu nieuchronnie się zbliża, co jest sednem i celem Jego misji. Nie mówi nic w stylu: Spoko! Dam radę, w końcu jestem Bogiem! Padają tylko, dziwne może nieco, ale jakże proste słowa: Ojcze, wsław Twoje imię. Ogrom trudu nie ma znaczenia, wszystko ad maiorem Dei gloriam, dla większej chwały Boga. 
To są szczególne dni także dlatego, że odbywa się w nich decydująca walka dobra ze złem (odbywała się – my dzisiaj to wspominamy, choć Zły dalej swoje próbuje robić). Szatan kusił Jezusa na pustyni przez 40 dni, jednak główne pole do popisu ma teraz. Ostatnia okazja, aby odwieźć Syna Bożego od wypełnienia woli Boga Ojca. Namówić, żeby zszedł z drogi prowadzącej na krzyż, by zdezerterował, poddał się. Miał na to nadzieję. Stąd słowa Jezusa o sądzie, ostatecznej walce – rozgrywającej się tak naprawdę we wnętrzu Jezusa, w Jego duszy. To wyrzucenie Złego i wywyższenie to nie są dwie różne sytuacje – to jedno i to samo. To apogeum zbawczego planu Boga Ojca – kiedy drżenie ziemi i przerwanie się zasłony w Przybytku wskazuje ludziom, że Bóg-Człowiek oddał życie. Ostateczne zwycięstwo Boga, Złemu na osłodę pozostaje iluzoryczne poczucie, że choć stracił władzę, to zabił Jezusa (co i tak, po 3 dniach, okaże się nieprawdą, zaś Jezusowe zwycięstwo – tym bardziej pełne, że On żyje). 
Dzisiaj Jezus w sposób szczególny spogląda na nas z wysokości krzyża. Wielki Post to czas, kiedy jakby więcej było w nas zadumy nad tym, co boli, co trudne, co brudne, co wymaga uporządkowania, wysiłku, walki wewnętrznej, rzucenia wyzwania swoim słabościom. Warto w tych dniach (i nie tylko) rzucić choćby okien na (przesłonięty od tej niedzieli) krzyż – jako motywację. Bo nie jest to tylko dramatyczny symbol męki i upokorzenia Jezusa, ale przedsmak i preludium Jego ostatecznego zwycięstwa, do udziału w którym my wszyscy jesteśmy zaproszeni. 
>>>
Okradli nam kościół. Szczegółów nie znam, sprawa jest bardzo świeża. Przykre bardzo, nie doszło na szczęście do profanacji, chodziło o skarbonki i puszki na datki. A jednak, nie mogę pozbyć się odczucia, że jest w tym Boży palec, że to wydarzenie nie pozostaje bez znaczenia w odniesieniu do tła w postaci dość dziwnych i kontrowersyjnych pomysłów inwestycyjnych proboszcza, którymi od jakiegoś czasu zajmuje się w sytuacji, gdy rzeczy do zrobienia/naprawienia w źle i byle jak budowanym kościele jest naprawdę dużo, roboty na wiele lat.