Jezus powiedział do swoich uczniów: Uważajcie, czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy czas ten nadejdzie. Bo rzecz ma się podobnie jak z człowiekiem, który udał się w podróż. Zostawił swój dom, powierzył swoim sługom staranie o wszystko, każdemu wyznaczył zajęcie, a odźwiernemu przykazał, żeby czuwał. Czuwajcie więc, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie: z wieczora czy o północy, czy o pianiu kogutów, czy rankiem. By niespodzianie przyszedłszy, nie zastał was śpiących. Lecz co wam mówię, mówię wszystkim: Czuwajcie! (Mk 13,33-37)
W naszej kulturze przyjęło się, że określenia wydarzeń historycznych precyzujemy pojęciami nie tyle „przed naszą erą” czy „naszej ery”, ale „przed Chrystusem” lub „po Chrystusie” – dla czasów pierwszych używając określenia BC (before Christ), dla późniejszych AD (anno Domini – rok Pański). Jeśli ja jestem człowiekiem, który naprawdę wierzy i czeka z tęsknotą na przyjście Jezusa – to ta typologia powyżej nie ma sensu. Bo wtedy zawsze jestem dopiero „przed Chrystusem”, który przyjdzie – nie tyle w kolejnym świętowaniu pamiątki rocznicy Jego Narodzenia, ale na samym końcu czasu. To tak, jak to powiedział śp. ks. Józef Tischner – chrześcijaństwo jest dopiero przed nami.
Wiele razy się mówi, że Adwent ma być radosnym oczekiwaniem, w przeciwieństwie do czasu Wielkiego Postu. Czy tak jest faktycznie? Wszystko zależy od tego, jak wykorzystuję daną mi wolność, co z nią robię. Bardzo życiowo można sobie wyobrazić różne warianty sytuacji, kiedy jedno ze współmałżonków wyjeżdża – szkolenie, delegacja, cokolwiek – co robi to drugie. Jeśli wszystko jest normalnie, czeka, tęskni, odliczas czas do powrotu ukochanej osoby, pragnie tego i wygląda jego powrotu. Jeśli gdzieś coś nie układa się prawidłowo, może wykorzystać taką sytuację jako okazję do „skoku w bok”, „korzystania z życia” – czyli robić dokładnie wszystko poza oczekiwaniem. W pierwszej sytuacji, gdy ukochana osoba wróci, jest radość ze zwieńczenia tego oczekiwania, nagroda dla czujności, po prostu szczera radość. W drugiej – cóż, może być różnie, w najlepszym wypadku udawanie, przemilczanie i tajemnice, w najgorszym przyłapanie partnera po prostu na zdradzie.
Każdy pewnie widział bardzo wiele filmów, w których dochodziło to takiego wcześniejszego powrotu osoby, no właśnie, jednak nie tak oczekiwanej w domu, jak by chciała… To jest nie do przewidzenia, dokładnie tak samo, jak moment przyjścia Jezusa. Pytanie jest zasadniczo proste: nie czekasz (bo po co), czekasz bo się boisz (bo masz coś za uszami i starasz się to ukryć), czy może czekasz bo kochasz i nie możesz wytrzymać?
Za 4 tygodnie będziemy z bliskimi, w blasku świec i choinki, po raz kolejny w życiu wspominać to, że Bóg się rodzi, moc truchleje – historię betelejemskiej stajni sprzed ponad 2 tysiącleci. Tylko że to nie ma być tylko rzewne wspominanie, wzruszenie nad kolędami, po czym po wielkim obżarstwie i świętowaniu/leżeniu przed tv przez kilka dni dłużej niż w weekend bezmyślny powrót do tego, co było – ale jakby taki piękny przystanek, przypomnienie, że Jezus Chrystus to ten, „Który jest, Który był i Który przychodzi” (Ap 1, 4b). Nie tylko przyszedł, dawno dawno temu, a my mamy z tego tytułu jako nominalni chrześcijanie robić szopkę raz w roku, taka tradycja dziwna – ale On ciągle przychodzi i to ostateczne przyjście Jego jest ciągle przed nami.
Bo przecież, gdyby Jezus miał nie przyjść ponownie – jaki to by wszystko miało sens? Po co byłby ten Adwent, odliczanie, potem świętowanie? Tradycja tylko? Tak, ona jest ważna – ale czy sama w sobie, bez wiary w powtórne przyjście Pana, byłaby cokolwiek warta?
W tym oczekiwaniu nie ma złotego środka, idealnego profilu działania. Samo robienie dla robienia najlepwszych rzeczy niewiele da. Jest modlitwa, są uczynki miłosierdzia, jest widzenie i zauważanie potrzeb nie tylko swoich własnych, jest empatia i wola zaradzenia (niekoniecznie też finansowo) potrzebom i troskom drugiego człowieka. Pisałem o tym ostatnio – Jezus przychodzi w ludziach najmniejszych, tych których najłatwiej pomijamy i udajemy, że ich nie widzimy, w najzwyklejszych sprawach codziennych, w zwykłych obowiązkach, najprostszych czynnościach. Albo w drugim człowieku chcę i widzę właśnie Jego, albo nie.
Tu zwykłe wyrobnictwo, bylejakość, odwalanie byle czego nie wystarczy. Bóg zostawił w rękach ludzi swój dom, nawet nie tyle Kościół, co cały świat. Masz się starać, krzątać (nie udawać zajętego), i – powtórzone w tym krótkim tekście aż 4 razy – czuwać. Bóg zostawił w naszych rękach to, co ma najcenniejsze, nas samych sobie nawzajem – i tylko ode mnie zależy, czy ostatecznie ja się o to staram, czy to olewam.
To czuwanie ma sens co najmniej dwojaki. Czuwaj – żebyś nie zszedł z właściwej drogi, umiał dalej rozróżniać to, co Boże od spraw i znaków ludzkich, wiedział za kim i za czym podążać. Czuwaj, oby tak dalej. Ale także czuwaj – bo nawet, jeśli gdzieś tam na tej drodze się pogubiłeś, wychodzą mniej lub bardziej konsekwencje różnych dziwnych decyzji, okazuje się że droga na skróty była bez sensu. Czuwaj czyli znajdź w sobie siłę do tego, aby przypomnieć sobie, czego pragnie dla ciebie Bóg, i spróbować to zrealizować. W końcu jeszcze nie powrócił, prawda? Jest jeszcze czas.
W tym adwentowym czasie będziemy powtarzali często wezwanie marana tha. Tak, znaczy „przyjdź, Panie Jezu” – ale warto mieć przed oczami kontekst. To żadne słowa modlitwy Narodu Wybranego przed przyjściem Mesjasza, narodzeniem Jezusa – ale praktycznie ostatnie słowa Pisma Świętego Nowego Testamentu: „Mówi Ten, który o tym świadczy: «Zaiste, przyjdę niebawem». Amen. Przyjdź, Panie Jezu!” (Ap 22, 20). To słowa już wspólnoty Kościoła, wypowiedziane po wydarzeniach Zmartwychwstania i Wniebowstąpienia. Modlimy się o to, co przed nami. No właśnie, modlimy czy po prostu powtarzamy? Jak by to było, gdyby Jezus przyszedł dzisiaj w nocy, gdybyśmy jutro już się nie obudzili? Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że jestem gotowy.
Dzisiaj uświadomiłem sobie taki mocno adwentowy obrazek, jak to z tym naszym czuwaniem i oczekiwaniem być powinno. Dokładnie tak, jak z dziecięcymi tzw. kalendarzami adwentowymi – to codzienne otwieranie kolejnych pól kalendarza, żeby dostać wymarzoną czekoladkę, jest dla małego dziecka czymś ważnym, co bardzo lubi i na co każdego dnia czeka. Z naszym – dorosłym – świadomym czuwaniem i oczekiwaniem na Jezusa, nie na gwiazdora z prezentami, ma być dokładnie tak samo.