Dzisiaj kilka słów o książce, którą czytałem już jakiś czas temu – pod koniec sierpnia. Publikacja Więzi, wywiad-rzeka Cezarego Gawrysia z dr. Stefanem Frankiewiczem, członkiem pierwszego składu polskiego wydania L’Oservatore Romano (1979-1989), a następnie naczelnego tejże Więzi (1989-1995) i wreszcie pierwszego ambasadora III przy Stolicy Apostolskiej (1995-2001). Książka pod intrygującym tytułem „Nie stracić wiary w Watykanie”. Pomijając to, że zaintrygował mnie sam tytuł, uważam, że jest to publikacja bardzo ciekawa, ponieważ pozwala na wyobrażenie sobie w jakimś stopniu, jak wyglądały realia osób zaangażowanych w media katolickie czy to jeszcze w czasach głębokiego PRLu, czy to u jego schyłku; wreszcie, pokazuje delikatne niuanse dotyczące tego, jak wygląda praca dyplomatyczna i to jedyna w swoim rodzaju – bo na placówce w Watykanie.
Ja tę pozycję polecam 🙂 Nie tylko z powodu świetnych i pozostających nadal aktualnymi przemyśleń m.in. odnośnie relacji Kościół-władza, czy też choćby relacji wiary do narodu. Pogrubienia moje własne.
Kiedy wspominam tamte lata i porównuję je z dzisiejszą skromną pozycją KULu, nasuwa mi się nieodparta refleksja, że Kościołowi bardziej służą trudności zewnętrzne i niedostatek niż umizgi ze strony władzy. Zdecydowanie nie sprzyja mu sytuacja wszelakiego uprzywilejowania i wygody.
Bardzo wcześnie mogłem się przekonać, że papież ma świadomość niedostatków, gdy chodzi o recepcję jego nauczania w Polsce. W 1983 r. ukazał się w Więzi twój wywiad ze mną „Za bramą św. Anny”. Po 4 latach pontyfikatu, kiedy dominowała wciąż koncentracja na niezwykłości zewnętrznych gestów „papieża z dalekiego kraju”, powiedziałem wprost, że trzeba wreszcie odejść od sentymentów, od folkloru, od przywiązania wyłącznie do osoby papieża, a pójść w głąb. Bo ten pontyfikat to nie plaster na nasze rany i kompleksy narodowe, ale poważne wyzwanie dla polskiego Kościoła i modelu polskiej kultury. Wkrótce potem z redakcją polskiego L’Oservatore Romano byliśmy na audiencji u Ojca Świętego. Papież, który wtedy regularnie czytał Więź, podszedł do mnie kiedy mnie zobaczył i powiedział: „Panie Stefanie, dziękuję panu za ten wywiad. Musimy się koniecznie zobaczyć, i to rychło”. Na drugi lub trzeci dzień znalazłem się więc na obiedzie u Ojca Świętego. W trakcie obiadu nie było niestety okazji do porozmawiania, bo goście poruszali interesujące ich problemy i załatwiali swoje sprawy. Gospodarz zauważył to niedopuszczenie do głosu jedynego świeckiego i po obiedzie wziął mnie specjalnie na bok, tak iż mogliśmy porozmawiać w cztery oczy. „Ja się z panem zgadzam. Koniec z tryumfalizmem – trzeba pójść w głąb!”. Niestety, myślę, że dziś wielu rzeczy nie da się już odrobić.
[Moje spotkanie z ks. Popiełuszką] było krótko po doręczeniu mu absurdalnego aktu oskarżenia o przechowywanie materiałów wybuchowych w prywatnym mieszkaniu przy Chłodnej. Bezczelna, grubymi nićmi szyta prowokacja służb. Przedtem wielokrotnie wyzwano do na przesłuchania. Z trwającej wiele godzin rozmowy zapamiętałem mimo to jego ogromny spokój, a nawet pogodę ducha. Wiele mówił o ludziach, o swojej pracy kapłana, o nawróceniach, o powrotach do Kościoła, nieraz po wielu latach oddalenia czy wręcz wrogości. O listach, w których autorzy dziękowali za przywróconą im wiarę w człowieka. Zorientowałem się, że jest najgłębiej przekonany o słuszności i społecznej wadze tego, co robi. W pewnym momencie wręczył mi plik swoich kazań i poprosił mnie, człowieka świeckiego, bym je przejrzał i powiedział mu szczerze, czy jest w nich choćby cień uprawiania polityki, bo – jak mi wyznał z nieukrywanym bólem, niemal płacząc – jego przełożeni kościelni właśnie to mu zarzucają. On tymczasem chciałby wyłącznie głosić Ewangelię. Niewątpliwie zjawienie się kogoś z Watykanu z ważnym listem było dla ks. Jerzego w tamtym czasie ogromnym wsparciem. Płakał przecież nie z powodu esbeckich działań czy Urbanowych oskarżeń – ale z powodu niezrozumienia przez osoby, na których opinii najbardziej mu zależało. Patrz, jak to jest z tą świętością w Kościele: przez jakie rafy niezrozumienia musi się przebijać…
Myślę, że szczególnie ważne było w naszym polskim kontekście, aby Polakom, którzy tak mało mieli w ostatnich wiekach okazji do cieszenia się z historycznych zwycięstw, nie odbierać radości ze zwycięstwa, jakim było pokojowe obalenie komunizmu za sprawą Solidarności i wydarzeń 1989 r. Tymczasem Kościół uznał, że to on najbardziej się zasłużył swoim oporem wobec komunizmu i może od zwycięstwa odcinać kupony. Zaniedbał natomiast swoją rolę wychowawczą wobec całego, pluralistycznego przecież społeczeństwa, którą odgrywał za komuny. Zbyt słaby był jego głos w obronie ludzi i grup wykluczonych na fali reform ustrojowych. Od początku reagował newralgicznie na każdą krytykę, a milczał w dramatycznie trudnych kwestiach społecznych – co słusznie wypomniał Kościołowi bp Tadeusz Pieronek.
Kościół na różne przykre dla siebie zjawiska społeczne i nowe procesy o charakterze wyraźnie kulturowym reaguje alergicznie i obronnie, twierdząc, że są to ataki skierowane przeciwko niemu. Zachowuje się tak, jakby nie mógł istnieć bez wroga. Wtedy, na początku lat 90., przyglądałem się temu z większym niż dziś dystansem. Uważałem, że nie tylko społeczeństwu i elitom, ale także Kościołowi trzeba dać czas i szansę. Tę myśl wielokrotnie wyrażałem na łamach Więzi. Ostrzegałem, że grozi nam nie tyle państwo wyznaniowe czy klerykalizacja życia publicznego, czym straszyli nas niektórzy publicyści, ile – tradycyjny polski nihilizm. Wszak już przez 100 laty Norwid z niepokojem wskazywał na obecny wszędzie „straszny polski nihilizm”: „Tak literatura, tak polityka, tak Kościół… tak wszystko – wszystko, wszystko nic – nihil”.
Myślę, że to obserwowane obecnie przejmowanie przez instytucje życia publicznego różnego rodzaju funkcji zastępczych, wypełnianych do tej pory z konieczności przez Kościół, pozwoli mu skoncentrować się na tych polach działalności duszpasterskiej, które od paru lat uważa sam za szczególnie zagrożone i zaniedbane. Chodzi mi o to, że zamiast „religii narodu” trzeba bardziej akcentować „religię życia codziennego”, dbać też o sposób łączenia katolickości z polskością, wreszcie czuwać nad tym, by w ruchach społecznych, nawiązujących do chrześcijaństwa, związek ów był czysty, by sprzyjał postawom otwartości i tolerancji. „Szczególnie ważną rolę Kościół może odegrać w wielkim dziele wychowywania do demokracji, do twórczej podmiotowości, do prawdziwej solidarności – rozumianej jako mocna wola angażowania się na co dzień dla wspólnego dobra. Wypełnianie tego zadania będzie wymagało niełatwego na pewno wysiłku ze strony całego Kościoła: będzie wymagało troski o prawdziwie soborowy styl relacji między duszpasterzami i świeckimi.
Ze zdziwieniem zaobserwowałem ministrancki styl obecności polityków w Kościele. Mam na myśli choćby przemówienie prezydenta Lecha Kaczyńskiego żegnającego Benedykta XVI na lotnisku w czerwcu 2006 r. Otóż polski prezydent, zapewne szczerze przekonany o tym co mówi, zapewniał papieża, że „będzie strzegł depozytu wiary”. Słysząc te słowa, niektórzy dostojnicy watykańscy nie kryli swojego zdziwienia, przekonani przecież, że zadaniem polityka będącego katolikiem jest przede wszystkim dawanie świadectwa wysokich politycznych kompetencji oraz służby dobru wspólnemu wszystkich obywateli, a nie składanie deklaracji o „strzeżeniu depozytu wiary”. Może warto w tym miejscu dla kontrastu przywołać to, co w bazylice świętego Krzyża w 1987 r. powiedział, wprawdzie nie polityk, ale wielki artysta i uczestnik życia publicznego Andrzej Łapicki: „Wszystko, co czyni człowieka bardziej ludzkim, co go humanizuje, wszystko, co go kieruje w stronę wartości „być” a nie „mieć”, jest kulturą chrześcijańską”. Istotnie, nie spotkałem się dzisiaj, w wolnej Polsce, aby działacze tak licznych przecież organizacji laikatu przemawiali językiem Łapickiego i podobnie jak on rozumieli uniwersalną istotę kultury chrześcijańskiej. Kiedy już się publicznie odzywają, przemawiają z wież Kościoła oblężonego ponoć przez wrogów, stając w obronie kultury katolickiego narodu albo znieważanego przez laickie media biskupa x czy arcybiskupa y. Dominuje tu język protestów, polemik i zwierania szeregów.
Różne środowiska powołujące się na wiarę i Kościół często alergicznie reagują na różnego rodzaju prowokacje artystyczne. A mnie się wydaje, że Kościół powinien protestować przede wszystkim nie wtedy, kiedy dzieła sztuki rzekomo obrażają uczucia religijne, ale zawsze wtedy, ilekroć degradowany jest człowiek. Czy Kościół nie powinien protestować, gdy człowiek ejst znieważany i pogardzany w życiu publicznym? Niestety w takich przypadkach często panuje u nas milczenie i zbytnie liczenie się z tymi środowiskami polityków czy wiernych, które zachowują się wprawdzie nagannie, ale hałaśliwie manifestują swoje przywiązanie do Kościoła. Gdy zaś chodzi o stosunek Kościoła do kultury artystycznej, to widać w nim czasem pokusę do szukania partnerów rozmowy wyłącznie wśród ludzi podobnie myślących. Tymczasem brak u nas miejsca na poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: w co wierzy ten, co nie wierzy?
Potrzebne jest nam odejście od powszechnej pychy i poczucia samowystarczalności Kościoła większościowego i wzięcia na serio perspektywy życia w diasporze. Powiedziałbym, że brak nam duchowego wczucia się w sytuację „diaspory”. O diasporze, która jest – jak w czasach apostolskich – sytuacją dynamiczną i optymistyczną, bo wszystko w niej wiąże się z nadzieją i przyszłością, ks. Janusz [Pasierb] mówił w kontekście polskiej sytuacji duchowej, i to na samym wstępie odzyskanej wolności. Uderzyła mnie zwłaszcza jego opinia, że nasze przywiązanie do wielkich liczb, statystyk, parafialnych kartotek nie tylko utrwala tryumfalizm i samozadowolenie, ale wręcz może znieczulić nas wobec prawdy, że przecież każdy człowiek jest inny, każdego człowieka Bóg wzywa osobno, po imieniu. „Kościół statystyczny, socjologiczny, pożerany jest ciągle lękami, czy i o ile kurczy się jego strefa wpływów”.
Zgadzam się z opinią na ten temat marszałka Senatu Bogdana Borysewicz na łamach Gazety Wyborczej w czerwcu 2013 r. Podobnie jak Borusewicza, niepokoi mnie dający znać o sobie od czasu do czasu tryumfalizm Kościoła i przekonanie hierarchów, że to on był w czasach komunistycznych jedyną siłą przeciwstawiającą się władzy. I że to on głównie przyniósł Polakom wolność. Nie umniejszając bynajmniej, co było by absurdem, roli Kościoła na drodze do suwerenności, tak jak Borusewicz uważam, że najnowszej historii polskiego Kościoła nie można malować jedynie w szatach heroizmu.Historia ta była, jak to bywa w życiu, bardziej skomplikowana. Ton i język reakcji kościelnej na wystąpienie marszałka Senatu stanowiły mimowolne potwierdzenie wyrażonej przez niego opinii o „wrażeniu pewnej nadrzędności hierarchii wobec władzy publicznej”.
Opowiadałem wtedy moim watykańskim rozmówcom o swoistych „krucjatach” toczonych w trakcie prac nad preambułą. Projektowi Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego przeciwstawiany był tak zwany projekt obywatelski Solidarności. Lansował go Marian Krzaklewski, nota bene ówczesny faworyt hierarchów kościelnych, który swój projekt uważał za chwalebną kontynuację Konstytucji 3 Maja, a oficjalny projekt – za nową Targowicę. Od jednego z najważniejszych watykańskich urzędników usłyszałem wtedy: „Mylą się ci Polacy, którzy uważają, że wprowadzenie do konstytucji wszelkich możliwych inwokacji, litanii i pobożnych westchnień będzie stanowiło gwarancję moralności społeczeństwa i praworządności państwa”. Natomiast w polskich kołach w Watykanie niestety spotykałem się z zupełnie innymi reakcjami, które prawdopodobnie były odbiciem nieprzejednanej postawy Solidarności. Czy do takiego nastawienia polskich „watykańczyków” nie przyczyniło się oświadczenie polskich biskupów, przekonanych że grozi nam narzucenie przez mniejszość rozwiązań aksjologicznych, z którymi nie zgadza się większość narodu? A ja dobrze wiedziałem, z jaką powagą znani mi członkowie Komisji Konstytucyjnej odnosili się do zastrzeżeń i opinii biskupów. Autorami preambuły byli przecież Stefan Wilkanowicz i Tadeusz Mazowiecki. Kiedy dzisiaj patrzę na próby wywierania czasem przez Kościół hierarchiczny presji na państwowego ustawodawcę, by wszystkie katolickie zasady etyczne zapisać i skodyfikować, przypominają mi się tamte watykańskie opinie o preambule do polskiej konstytucji, odwołującej się do chrześcijaństwa, ale też respektującej pluralizm społeczeństwa. I przychodzi mi na myśl pytanie, czy taka postawa ludzi Kościoła nie jest przypadkiem pośrednim przyznaniem się do własnej duszpasterskiej niemocy, braku zaufania do ludzkiej wolności i do autonomii osoby ludzkiej…
Tak, dominuje u nas „kremówkowa”, polocentryczna i sentymentalna pamięć o naszym wielkim Rodaku. Tymczasem do istoty jego pontyfikatu należało także otwieranie się na nowe środowiska ideowe, na dialog pomiędzy kulturą chrześcijańską a kulturą liberalną, laicką. Kto w polskim Kościele pamięta o moralno-intelektualnym przesłaniu, jakie niosły ze sobą odbywające się od 1980 r., przez kilkanaście lat – z inicjatywy wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku – słynne „rozmowy w Castel Gandolfo”? Były one przecież głównie dziełem ks. Józefa Tischnera i Krzysztofa Michalskiego, ale odbywały się w letniej siedzibie papieża, który je aprobował i czynnie w nich uczestniczył (…) Albo kto u nas pamięta o głośnym na Zachodzie, a w Polsce niemal przemilczanym, wywiadzie Jana Pawła II, udzielonym w 1993 r. Jasiowi Gawrońskiemu dla dziennika La Stampa. W wywiadzie tym znalazła się m.in. opinia papieża o „ziarnach prawdy” w programie socjalistów, o czym – zauważył Jan PAweł II – nie można dziś zapominać, a także o tym, że nie zawsze wolno utożsamiać socjalizm z ideologią marksistowską. Karol Wojtyła zawsze ją jednoznacznie odrzucał, nie tylko ze względu na jej ateizm, ale dlatego, że była zamachem na godność osoby ludzkiej.
Chrześcijanin Karol Wojtyła swoją postawą i swoimi słowami wielokrotnie przypominał, że Kościół, choć jest „miastem położonym na górze”, musi wychodzić „poza miasto”, poza tradycyjne obszary swojego oddziaływania, bez obawy że wzbudzi zgorszenie, że zostanie źle zrozumiany. Że chrześcijaństwo musi nieustannie przede wszystkim dawać światu przykład miłości i miłosierdzia. To właśnie Jan Paweł II w czasie swojej podróży do USA w 1987 r. spotkał się po raz pierwszy z chorymi na AIDS, a było to jeszcze w czasach, kiedy niektórzy biskupi głosili, że AIDS jest nową plagą egipską, karą za grzechy. Pamiętam doskonale panującą wtedy na Zachodzie atmosferę wzniecanego przez media strachu, podejrzliwości i wrogości wobec „grup najwyższego ryzyka”. Gest papieża szedł pod prąd tych nastrojów.
18 stycznia 2000 r. drzwi do bazyliki św. Pawła za Murami, dawno nie używane, nie chciały się początkowo otworzyć. Dopiero gdy anglikański arcybiskup Canterbuy Georg Carrey i metropolita Atanazy, delegat patriarchy Konstantynopola, pomogli biskupowi Rzymu, drzwi się otworzyły. Dopatrywano się w tym wydarzeniu znaku, że tylko zjednoczone chrześcijaństwo będzie w stanie dotrzeć z orędziem Ewangelii do współczesnego świata. Co znamienne, wśród czytań podczas tej uroczystości znalazł się tekst o jedności chrześcijan rosyjskiego teologa prawosławnego Gieorgija Florenskiego, oraz fragment z pism pastora Dietricha Bonhoeffera. Uderzyło mnie, że właśnie tego dnia schorowany i coraz bardziej niedołężny papież sprawiał wrażenie naprawdę szczęśliwego.
Myślę, że nie to może budzić wątpliwości, iż patronem polityków został święty z odległych czasów [św. Tomasz Moore], lecz co innego. Ludzie zajmujący się dziś polityką nie są przecież stawiani na co dzień przed aż tak heroicznymi wyborami jak Morus. Ich chrześcijańskim świadectwem powinny być przede wszystkim polityczne kompetencje i zwyczajna przyzwoitość.
Właśnie podczas jubileuszu polityków [2000 r.] nie mogłem się jakoś uwolnić od myśli, że tym razem, jak nigdy wcześniej, apele i wezwania Jana Pawła II są w gruncie rzeczy „krzykiem w próżnię świata”. Bardziej niż wtedy, gdy – osamotniony, często nierozumiany przez wielkich tego świata – zwracał się wprost do społeczeństw cierpiących opresję i niesprawiedliwość. A kurtuazyjne oklaski, jakie w Auli Pawła VI towarzyszyły słowom Jana Pawła II, i cały włoski kontekst tego wydarzenia, zdawały się zagłuszać i banalizować sens papieskiego przesłania. Pamiętam, że swego sceptycyzmu nie ukrywał wtedy prezydent Włoch Oscar Luigi Scalfaro. Powiedział: „Rok Święty powinien należeć do ludu, do pielgrzymów: obecność polityków narzuca podejrzenie, że ten i ów poszedł tam tylko po to, by się pokazać”. Mój sceptycyzm potwierdziły zachowania niektórych polskich uczestników. (…) Zdałem sobie sprawę z chronicznego polskiego fenomenu, którego nie były w stanie przezwyciężyć nawet żarliwe apele i przykład polskiego papieża, uwielbianego ponoć przez wszystkich. To mianowicie pokusa traktowania religii i autorytetu Jana Pawła II jako miecza w walce politycznej, w rozprawianiu się z partyjnymi i ideowymi przeciwnikami. Niestety, tej pokusie wciąż ulegamy, my – świeccy, politycy. A biskupi się temu nie sprzeciwiają.
Tego rodzaju sugestie [o abdykacji przez Jana Pawła II] mogły być dla Jana Pawła II przykre. Kiedy dziś myślimy o przejmującym świadectwie, jakie dawał całemu światu schorowany papież, to ówczesne oczekiwania, że ustąpi on a urzędu, mogą się wydawać nam niestosowne. Z drugiej strony jednak trudno zaprzeczyć, że kiedy Jan Paweł II był już bardzo osłabiony, jego realną władzę wynikającą z hierarchicznego i scentralizowanego ustroju Kościoła zaczęło przejmować otoczenie, a była to rola niewspółmierna wobec ludzkich możliwości i kompetencji… Może więc oczekiwania wyrażone przez bpa Lehmanna nie były tak całkiem pozbawione sensu, może należy je oceniać jako wyraz troski o Kościół, a nie przejaw rzekomej niechęci? Jeden z polskich biskupów młodszego pokolenia miał się wyrazić, że Karolowi Wojtyle, który był wielkim papieżem i świętym człowiekiem, w tym jednym punkcie zabrakło odwagi: żeby przejść na emeryturę, kiedy został dotknięty fizycznym niedołęstwem.
Zdaję sobie sprawę, że jest to książka miejscami i trudna, a do tego pokazująca pewne sprawy i wydarzenia z perspektywy nieco innej, niż było do medialnie widoczne. Natomiast nie mam żadnej wątpliwości, aby ją polecić każdemu.