Zaparcie? A może po prostu wzięcie na serio? Odpowiedzialność? Konsekwencja?

Jezus zaczął wskazywać swoim uczniom na to, że musi iść do Jerozolimy i wiele cierpieć od starszych i arcykapłanów, i uczonych w Piśmie; że będzie zabity i trzeciego dnia zmartwychwstanie. A Piotr wziął Go na bok i począł robić Mu wyrzuty: Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie. Lecz On odwrócił się i rzekł do Piotra: Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie. Wtedy Jezus rzekł do swoich uczniów: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę? Albowiem Syn Człowieczy przyjdzie w chwale Ojca swego razem z aniołami swoimi, i wtedy odda każdemu według jego postępowania. (Mt 16,21-27)
Zdarzyło mi się usłyszeć kiedyś taki opis tego fragmentu – a, tam, gdzie Jezus opiep… strofuje Piotra. Trudno się z nim w sumie nie zgodzić. Może o tyle, że to nie samo strofowanie, a po prostu – naprowadzanie, kierowanie we właściwą stronę. 
Tak naprawdę, to reakcji Piotra trudno się dziwić. Po ludzku. Od 3 lat chodzi za Jezusem, jest jednym z pierwszych, którzy za Nim poszli, widzi wzrost zainteresowania Ewangelią, osobą Mistrza, rysuje się pewnie przed nim mniej lub bardziej obiecująca przyszłość. Nie wiem, czy w kontekście rewolucji, niepodległości Izraela, wyzwolenia spod panowania Rzymu. On na pewno w Jezusa wierzył i widział, jak wiele dobrego czyni, a jednocześnie – jak szybko rozrasta się liczba tych, którzy decydują się zasłuchać w to, czego Pan naucza. A tu – nagle (bo człowiek z założenia wypiera, nie zauważa tego, co niewygodne i nie pasuje do jego postrzegania sytuacji) dowiaduje się, że właściwie to ten Mesjasz idzie w znanym sobie kierunku, do Jerozolimy, aby… umrzeć? Już nawet nie dochodzi do tego magicznego na końcu „zmartwychwstanie”. Pewnie nie rozumiał. Wystarczy, że Jezus powiedział, że idzie, aby umrzeć. Zareagował bardzo po ludzku, z właściwym dla siebie wzburzeniem, ale kierując się przede wszystkim troską. Nigdy! To nigdy nie nastąpi! 
Jezus zdawał sobie sprawę z tego, że czeka Go rzeczywistość bardziej, niż trudna – wielki ból, męka i cierpienie. Rzeczywistość, jakiej nawet ci najwytrwalsi w tej chwili sobie nie wyobrażali – i, jak się miało okazać, nie umieli we właściwym momencie sprostać, bo pouciekali. To było jednak konieczne. Jezus musiał dojść pod krzyż i na nim oddać życie, aby dopiero móc zmartwychwstać. Żyjący, nie mógł by tego zrobić. Nie jest powiedziane, że musiało by dokładnie tak, że Bóg nie dał by sobie rady ze zbawieniem człowieka w inny sposób, w innej formie. Miało się to jednak wykonać właśnie tak. Dlatego tak gwałtowna Jego reakcja i tak ostre słowa. A właściwie – nic innego, jak nazwanie po imieniu stanu faktycznego – tego, że Piotr jeszcze nie potrafił patrzeć i rozumieć w perspektywie szerszej, niż tylko tutaj, dzisiaj, teraz, życie. Zapominał o tym, że sens całego nauczania Jezusa, ostateczna nagroda i cel – jest gdzie indziej, dalej, po śmierci. 
Łatwo było iść za Jezusem, gdy było pięknie, kolorowo, cudownie. Uzdrawiał, nauczał, przywracał nadzieję, wskrzeszał zmarłych, rozmnażał pokarm, odwiedzał tych najmniejszych i najsłabszych. Piotrowi łatwo przyszło wyznanie wiary w Jezusa – niestety, później równie łatwo się jej tyle samo razy zaparł. Łatwo iść do kościoła w niedzielę – ot, żeby tego wyjątkowego dnia tygodnia nie przeleżeć przed telewizorem czy komputerem. Łatwo pośpiewać Serce moje weź czy inny wzniosły tekst. Trudniej, gdy trzeba faktycznie coś z siebie dać. Schody zaczynają się, gdy człowiek zdaje sobie sprawę z rzeczywistości krzyża. Tak, zmartwychwstanie później jest ważniejsze i większe – ale do niego prowadzi droga własnego krzyża, tego samego, który niósł na Golgocie Jezus. Tego mojego. 
Jeśli jestem zbyt ślepy, zbyt zaprawiony w usprawiedliwianiu samego siebie – nic prostszego, w konfesjonale, o ile szczerze opowiem, co i jak, dowiem się, gdzie jest szczególne pole do popisu dla tego mojego zapierania się samego siebie. Przestań kraść. Porzuć tę kobietę/mężczyznę – to konkubinat – albo przysięgnijcie przed Bogiem, ślubujcie. Walcz z nałogiem – nie pal, nie ćpaj, nie onanizuj się. Co wtedy? Wtedy okazuje się, czym ma być moje pójście za Jezusem. A ma być walką, bo Jezus nie szuka bylejakości, usprawiedliwiania samego siebie, beznadziejności i braku motywacji. On sam zainspiruje cię – o ile ty zdecydujesz się na konkretne kroki. I tu nie ma innej drogi. Jeśli ktoś chce iść za Mną – to nie jest jedna z dróg, jakimi człowiek może zmierzać do Królestwa. To ta jedyna – choć dla każdego inna. 
To, że jest trudno, jest zrozumiałe. W końcu – nie będąc z tego świata, posłani z innego i do innego zmierzający – żyjemy tutaj, właśnie w nim, w żadnym innym. To jest klucz – ta optyka: nie to, co ludzkie, ale to, co Boże. Bo, czy chcemy, czy nie, stajemy się bardziej światowi. Nie musi to oznaczać od razu jakiejś tragedii – ale ten świat ze swoimi trendami, przyzwyczajeniami i sposobem bycia po prostu pociąga. Przestajemy myśleć, jak tego uczy Bóg; zaczynamy skupiać się na realizowaniu typowo ludzkich, namacalnych i materialnych pragnień; szczytem marzeń okazuje się ta czy inna zachcianka, tamten czy inny ciuch, a perspektywa kończy się nagle tutaj, w doczesności. Nie, nie chodzi o to, żeby świat zanegować, stanąć do niego bokiem, albo starać się być poza nim. Tak się nie da. Chodzi jednak o to, aby pamiętać – jesteśmy tu po drodze, przejazdem jakby, i nic stąd nie zabierzemy, poza tymi niewidocznymi owocami naszego wędrowania. 
Co ze sobą począć? Świetną radę daje Jeremiasz, z pierwszego czytania: 

Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść; ujarzmiłeś mnie i przemogłeś. (Jr 20,7-9)

Pozwól się Bogu uwieźć. Daj się Bogu ujarzmić. On niczego ci nie zabierze, w żaden sposób nie uczyni cię gorszym – On tylko ubogaca. A gdy Mu pozwolisz, pokaże ci świat pełen prawdziwych możliwości. Tak, ten nasz ludzki, czasami tak obrzydliwy i brudny świat, w którym w piękny sposób można się realizować. Nie jest to, co prawda, życie w formie jednych wielkich wakacji i imprezy – ale życie w ciągłej świadomości krzyża. A jednak – na pewno będzie sensowniejsze. Zresztą – na chłopski rozum – po wakacjach zawsze czeka powrót do brutalnej rzeczywistości. Gdy jednak ta rzeczywistość będzie oswojona, bo i przemodlona, gdy będzie takim, gdy tego potrzeba, traceniem życia dla/z Jezusem, może się okazać – wzięta tak na poważnie, odpowiedzialnie – wcale nie taka straszna. A dobrze przeżyta – na pewno bardziej owocna.

Jeden komentarz do “Zaparcie? A może po prostu wzięcie na serio? Odpowiedzialność? Konsekwencja?”

  1. Ciężko mi się dziwić Piotrowi…jest chyba trochę tak że gdy chodzi o nas samych jesteśmy jeszcze odważni…tak, ja będę cierpieć, ja to zniosę…ja pokażę innym…ale gdy cierpienie dosięga kogoś bliskiego…hm…jesteśmy w stanie zrobić wszystko/wiele by tego uniknąć…przynajmniej ja tak mam…:) a odkąd jestem mamą nie ma dnia bym nie martwiła się o dzieci, rodzinę…o siebie mniej…nie wiem czemu…i tak jak wobec swojego krzyża tego buntu jakoś niewiele tak wobec krzyża najbliższych…oj, pewnie targowałabym się do upadłego z Najwyższym…i tak chyba miał Piotr…dowiedział się że jego Jezus w taką Drogę się wybiera…to co robi?panikuje, krzyczy, próbuje powstrzymać…dla mnie normalne…pozdrawiam serdecznie:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *