>Wyspy, posłuchajcie Mnie! Ludy najdalsze, uważajcie! Powołał Mnie Pan już z łona mej matki, od jej wnętrzności wspomniał moje imię. Ostrym mieczem uczynił me usta, w cieniu swej ręki Mnie ukrył. Uczynił ze mnie strzałę zaostrzoną, utaił mnie w swoim kołczanie. I rzekł mi: Tyś Sługą moim, Izraelu, w tobie się rozsławię. Ja zaś mówiłem: Próżno się trudziłem, na darmo i na nic zużyłem me siły. Lecz moje prawo jest u Pana i moja nagroda u Boga mego. Wsławiłem się w oczach Pana, Bóg mój stał się moją siłą. A teraz przemówił Pan, który mnie ukształtował od urodzenia na swego Sługę, bym nawrócił do Niego Jakuba i zgromadził Mu Izraela. A mówił: To zbyt mało, iż jesteś Mi Sługą dla podźwignięcia pokoleń Jakuba i sprowadzenia ocalałych z Izraela! Ustanowię cię światłością dla pogan, aby moje zbawienie dotarło aż do krańców ziemi.
(Iz 49,1-6)Dla Elżbiety nadszedł czas rozwiązania i urodziła syna. Gdy jej sąsiedzi i krewni usłyszeli, że Pan okazał tak wielkie miłosierdzie nad nią, cieszyli się z nią razem. Ósmego dnia przyszli, aby obrzezać dziecię, i chcieli mu dać imię ojca jego, Zachariasza. Jednakże matka jego odpowiedziała: Nie, lecz ma otrzymać imię Jan. Odrzekli jej: Nie ma nikogo w twoim rodzie, kto by nosił to imię. Pytali więc znakami jego ojca, jak by go chciał nazwać. On zażądał tabliczki i napisał: Jan będzie mu na imię. I wszyscy się dziwili. A natychmiast otworzyły się jego usta, język się rozwiązał i mówił wielbiąc Boga. I padł strach na wszystkich ich sąsiadów. W całej górskiej krainie Judei rozpowiadano o tym wszystkim, co się zdarzyło. A wszyscy, którzy o tym słyszeli, brali to sobie do serca i pytali: Kimże będzie to dziecię? Bo istotnie ręka Pańska była z nim. Chłopiec zaś rósł i wzmacniał się duchem, a żył na pustkowiu aż do dnia ukazania się przed Izraelem. (Łk 1,57-66.80)
Zamiast 12. niedzieli zwykłej, słuchaliśmy wczoraj tekstów z uroczystości narodzenia św. Jana Chrzciciela (jeśli ktoś ma wątpliwości co do znaczenia takiego wyróżnienia Jana – wystarczy przypomnieć, że w liturgii Kościoła wspominamy tylko 3 narodzenia: narodzenie Pana, narodzenie Matki Bożej – i Jana właśnie).
Dla mnie ta Msza była szczególna w taki sposób, w jaki szczególną była dotąd każda, kiedy człowiek ma świadomość, że ostatni raz – przed przeprowadzką na nową placówkę – odprawia ją ksiądz, do którego człowiek się przywiązał. Z tym, o którym piszę, nie znaliśmy się bezpośrednio. Pracował u nas, w sumie, tylko rok. Mimo wszystko, dla mnie był tym, którego słuchałem najchętniej. Czy to z ambony – w ramach niedzielnych homilii, czy tych głoszonych w ramach kilkuzdaniowych rozważań w tygodniu. Czy to w konfesjonale, do którego – gdy spowiadał więcej niż 1 kapłan – zawsze stało najwięcej chętnych. Czym się wyróżniał? Wiekiem – w sumie, też niezręczna sytuacja, gdy wikariusz jest kilka lat starszy (wiekiem i kapłaństwem) od proboszcza – na pewno. Ale głównie tym, że mówił prosto, do serca, w sposób zrozumiały dla ludzi, bez jakiś górnolotnych frazesów i wyświechtanych sformułowań, które ułożone w dowolnej konfiguracji stanowią wielokrotnie złożone zdanie, pasujące na każdą okazję – czyli o niczym, nijak. Tak, zdecydowanie wolę coś takiego od najpiękniej napisanego i przeczytanego tekstu z kartki.
Co mnie ucieszyło – ów ksiądz do nowego wyzwania podchodzi z radością, z zapałem i optymizmem. Co nie jest tak oczywiste biorąc pod uwagę, dokąd idzie – przysłowiowy koniec świata, wieś na opłotkach diecezji, popegeerowska okolica, biedna dość, 2 kościoły zabytkowe wymagające sporych nakładów, a przy tym dziedziczony po poprzedniku dług na spłatę prac już wykonanych. Pewnie nie jest on „światłością dla pogan”, o której – w kontekście Jezusa, na 600 lat przed Jego narodzeniem – prorokował w I czytaniu Izajasz, jednak wydaje się, iż jego zadaniem w najbliższym czasie będzie właśnie takie świecenie, oświetlanie i rozpromienianie tamtych ludzi, z ich sprawami, problemami, radościami i smutkami, właśnie tam dokąd Bóg wolą biskupa go kieruje, właśnie między nimi i z nimi, właśnie w zakresie tego, z czym oni w swojej rzeczywistości kroczenia drogami życia będą się mierzyć.
Tego mu życzę. Żeby jego kapłaństwo pięknie się realizowało w tej zupełnie dla niego nowej rzeczywistości, żeby umiał do tych ludzi dotrzeć, żeby umiał zaradzić ich potrzebom i owocnie prowadzić ich do Boga, a Boga im przybliżać.
A wracając do tekstów – to słowa o powołaniu. Powołaniu, które niestety dość często – patrząc po ludziach – mylnie rozpoznajemy. Bo trzeba odróżnić dwie sprawy – znalezienie/rozpoznanie powołania, a dokonanie wyboru. Dwa kroki, jeden prowadzący do drugiego – tylko że pomylić można przy każdym z nich. Izajasz mówi jakby o walce, jaką człowiek toczy – nie z Bogiem, ale z samym sobą – dopóki właściwie nie odkryje swojego powołania. Co – w wypadku błędnej decyzji – może oznaczać brak szczęścia, spełnienia przez całe życie. Niestety. Nie potrafimy słuchać Boga, nie potrafimy się w Niego zasłuchać, przez co podejmujemy decyzje, przekonani że jest zgodna z Jego wolą, podczas gdy kierujemy się tak naprawdę tylko swoim chceniem, swoim ego i swoim widzimisię. Nic dziwnego, że takie drogowskazy często prowadzą w złą stronę. Gdy trafiamy w niewłaściwe miejsce – w szkole, na studiach, w pracy – staramy się ten stan rzeczy zmienić, zmieniając klasę, uczelnię, kierunek studiów, czy szukając innego zatrudnienia. A gdy człowiek zabłądzi przy tej najważniejszej życiowej decyzji – małżeństwo, kapłaństwo czy życie zakonne?
Rodzina i krewni Zachariasza i Elżbiety od narodzin Jana zastanawiali się „kimże będzie to dziecię?”. To postawa jak najbardziej słuszna, i szkoda, że dzisiaj wydawać się może, że ludzie – owszem, też tak podchodzą – ale jedynie do kwestii wykształcenia (żeby szkoła była prestiżowa, najlepiej przedszkole prywatne, no i matura na maxa, żeby się na najlepszy kierunek dziecko dostało) i pozycji zawodowej oraz materialnej. Trzeba zakładać, że kieruje nimi autentyczna troska o człowieka, o jego dobro, o wykorzystanie umiejętności i możliwości. Należy jednak brać też pod uwagę, jaki ten człowiek jest – czym się interesuje, co go pociąga, do czego ma uzdolnienia czy predyspozycje. Nie raz i nie dwa razy zdarza się, że dziecko jest unieszczęśliwiane przez rodziców, którzy wyżywają się na nim, każąc realizować ich własne, niespełnione kiedyś, aspiracje.
Wsłuchujmy się w głos Boga. Czasami lepiej przeczekać, żeby wszystko potrwało dłużej, ale być pewnym podejmowanej decyzji, wykonywanego kroku. Nic dziwnego, że dzisiaj coraz więcej zgromadzeń i wspólnot zakonnych tworzy dodatkowy etap na drodze zakonnej – jeszcze przed nowicjatem – gdzie kandydat żyje razem ze wspólnotą, ale nie jako jej członek, i ma np. rok czasu na przyglądanie się jej, na rozeznanie. Bo o nie właśnie – o to dobre rozeznanie – chodzi. Gdy serce się ku czemuś rwie – wsłuchaj się z Boży głos w środku. Nogi gdzieś niosą – ale czy to jest dobre? Teraz człowiek już gdzieś leci – ale jak będzie to wyglądało w perspektywie np. 5 czy 10 lat? W interesie własnym i tych wszystkich, których swoją pochopną decyzją możesz skrzywdzić, albo krzywdzić w przyszłości. Masz jedno życie, i pewne decyzje można podjąć tylko raz.
To nie są pesymistyczne słowa – tylko prawdziwe. To słowa przestrogi dla wszystkich, którzy są o krok od podjęcia pochopnej decyzji. Przemyśl ją, a najlepiej przemódl. Może warto wyjechać na chwilę, pobyć gdzie indziej, aby się zastanowić? A pamięci modlitewnej polecam dzisiaj wszystkich, którzy w tym czasie podejmują pierwsze dorosłe wybory, maturzystów. Niech Boże światło wskaże im tę właściwą drogę – nie najłatwiejszą, najprzyjemniejszą czy najprostszą – ale tę jedyną, bo ich własną.
To… to SŁOWO, którym zachwycałam się pisząc komentarz do Ewangelii na mszę. 😉
Zachwyciłam się raczej mową o powołaniu i o tym, jak bardzo nie należymy do siebie, bo sam Bóg zatroszczył się już o nasze życie.