W tej tajemnicy via dolorosa po raz kolejny splatają się ze sobą jakby dwie rzeczywistości. Wszechmocny Bóg w ludzkim ciele poddaje się osądowi, co tu dużo mówić, ogłupiałego i umiejętnie sterowanego przez żydowskich dygnitarzy tłumu, któremu przed chwilą nie chciał się przeciwstawić z powodu strachu Piłat. Wyrok został wydany – teraz czas go wykonać.
Ubiczowany Syn Człowieczy po raz pierwszy czuje ciężar belki na swoich ramionach. Po raz pierwszy namacalnie odczuwa ciężar grzechów – także moich; tych, które ludzie popełniali w Jego czasach, popełnili później, popełniają teraz i popełnią aż do dnia Jego powtórnego przyjścia. Całe to zło, brud, beznadzieja, słabość.
Pomijając kontekst historyczny – czy Jezus niósł tylko jedną (i którą) belkę, czy cały krzyż – jedno jest niewątpliwe. Aby ją dźwignąć, musiał się do niej… przytulić. Mesjasz musiał objąć obolałymi z pewnością dłońmi to szorstkie i po ludzku na pewno za ciężkie drzewo krzyża. Dopiero wtedy mógł wyruszyć w swoją ostatnią drogę. To wskazówka dla każdego z nas – słowa: Kto chce pójść za Mną niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech mnie naśladuje (Mt 16, 24) nabierają w jej świetle całkiem nowego sensu.
Wybór krzyża w tym sensie – zgoda na jego przyjęcie, tego mojego, własnego krzyża – to dopiero początek. Żeby dokądkolwiek z nim dojść, gdziekolwiek go dźwignąć – muszę się z nim nie tyle nawet pogodzić w geście rezygnacji, co go pokochać, przylgnąć do niego i podjąć z wiarą wyzwanie krzyża. Bo jest tylko mój i tylko ja sam mogę z nim, z Jego pomocą, zwyciężyć i przekroczyć siebie.