Radość – niby jest, a tak naprawdę?

Jezus powiedział do swoich uczniów: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Wy będziecie płakać i zawodzić, a świat się będzie weselił. Wy będziecie się smucić, ale smutek wasz zamieni się w radość. Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat. Także i wy teraz doznajecie smutku. Znowu jednak was zobaczę, i rozraduje się serce wasze, a radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać. W owym zaś dniu o nic Mnie nie będziecie pytać. (J 16,20-23a)
Ten tekst mnie zastanawiał zawsze. Bo bardzo, niestety, dobitnie pokazuje i dowodzi, jak wybiórczo bierzemy do serca i realizujemy to, czego Jezus uczył. Bo chrześcijaństwo powinno cechować się radością, uśmiechem, pełnią nadziei i wiary. Tak? Jakoś w kościołach tego nie widzę. Bo zakładam, że do kościoła przychodzą wierzący, a nie ludzie przypadkowi. Ja rozumiem – skupienie w modlitwie, zaduma itp. Ale tej radości brakuje bardzo często także w tym przeżywanym teraz czasie, okresie wielkanocnym! Najważniejszy czas, świętowanie tryumfu Zbawiciela – i co? Przelatuje I i II dzień świąt wielkanocnych – wraca monotonia pracy/nauki, zaczyna się maraton komunijno-bierzmowaniowy. Radość i wesele? Panie, a kto ma na to czas…
Tu nie chodzi o głupi uśmiech, śmianie się jak przysłowiowy głupi do sera. Chodzi o radość wewnętrzną, która promieniuje, emanuje na to wszystko, z czym i z kim stykam się na zewnątrz. Teoretycznie – radość, o której nie powinno się mówić, bo powinna być po prostu widoczna i oczywista. Chodzi o tę radość, która zawsze pozostaje, choćby na drugim planie, ale jest i przenika, nie pozwala aby zły cień położył się nawet na najtrudniejszych momentach życia – gdy boli, gdy ktoś cię rani, gdy coś znowu nie wychodzi, gdy zawaliłeś. Radość – bo ciągle jest czas, od Boga dany, bo jutro wstanie kolejny dzień, w który mam wejść pełen zapału i pomysłów, a nie z przymusu, bo nie mam innego wyjścia.

To porównanie z kobietą rodzącą – nie da się ukryć, mocno do mnie przemawia. Pomimo porodu poprzez cesarskie cięcie, widziałem ile żona się nacierpiała, ile ją to kosztowało. Ale już po 2 dniach nie miało to znaczenia, bo liczył się tylko ten przerażony, zawinięty w beciku maluszek, który swoimi wielkimi oczami po raz pierwszy oglądał świat. 
My jesteśmy stworzeni do radowania się, i powołani do tej radości. Jeśli siedzisz i użalasz się nad swoim losem – nie dość, że marnujesz czas, to jeszcze przeciwstawiasz się Bogu. On nie po to nas zbawił, żebyś ty był wiecznie nieszczęśliwy. My już otrzymaliśmy tę obiecaną przez Pana radość, i co z nią robimy? Pewnie mało kto, zapytany, w ogóle by powiedział – radość? Jaka radość? Przecież on wygląda, jakby tu był za karę. 
No właśnie. To jak ktoś miałby odebrać nam radość, z której albo nie zdajemy sobie w ogóle sprawy, albo nawet jeśli zdajemy sobie sprawę – w ogóle nie okazujemy? Trudno zabrać coś, czego praktycznie nie ma.

4 komentarze do “Radość – niby jest, a tak naprawdę?”

  1. Polemizowałbym. Owszem, chrześcijaństwo jest radosne, ale życie ludzkie potrafi być naznaczone ogromnym brzemieniem. Ci smutni ludzie, którzy mimo trudów są w kościele (lub są w nim z powodu tych trudów) to niejednokrotnie wyraz wielkiej ufności w Bożą miłość i wytrwałości w codziennym krzyżu. Trudno będąc przygniecionym okazywać wewnętrzną radość – chociaż bywają i tacy, Bogu dzięki.

  2. Podoba mi się to co piszesz, że jesteśmy stworzeni do radowania się. Pan Bóg każdego z nas stworzył do tego, abyśmy byli szczęśliwi. Problem w tym, że często nie widzimy tych drobnych rzeczy, które są dla nas źródłem szczęścia, albo zabiegamy o coś, co może dać szczęście tylko tymczasowe. Pozdrawiam serdecznie! 🙂

  3. Baruch – o to właśnie chodzi. Radować się nie tylko, gdy idzie jak po maśle, łatwo, lekko i przyjemnie. ALe tej nieprzemijającej radości nie tracić – z oczu, z serca – właśnie wtedy, kiedy jest trudno, kiedy boli.

  4. Hmmm… radość, szczęście… trochę boję się zestawiać te dwa słowa razem.
    Mieszkam we wspólnocie międzynarodowej. Pewnego dnia na obiad przyszedł nasz kameruński współbrat w koszulce (a wyprodukowali na beatyfikację masę kiczu) z twarzą JPII, oczywiście wielki napis "beato". Twarz Papieża była ze zdjęcia dość popularnego. On z podpartą twarzą, pogodny z lekkim uśmiechem… jedno z najpopularniejszych zdjęć. I mówi mi: "Patrz jaki smutny!" Co? "No zobacz przecież się nie śmieje!"
    Radość i szczęście w wydaniu kameruńskim (przynajmniej w tym przypadku, ale nie tylko w tej sytuacji) zrównała się z salwami śmiechu i tryskającego energią entuzjazmu. A wszystko to obowiązkowo wyzute ze skupienia i refleksji. A przecież potrafimy być i szczęśliwi i radośni bezszelestnie…
    pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *