Dzisiejszy dzień to chyba w ogóle pierwsza od bardzo wielu lat (dla mnie tym bardziej) Niedziela Palmowa bez tej wspólnoty na miejscu, w kościele, bez święcenia palm, bez procesji. I tym samym, kolejna już niedziela tej wspólnoty innej, wirtualnej, fizycznie na odległość. Choć to Niedziela Palmowa, więc tradycyjnie bez homilii jako rozważania Słowa Bożego, poprzestanie na odczytaniu opisu Męki Pańskiej, niejako same przychodzą do głowy słowa o Jezusie, który – inaczej niż zwykle – puka do drzwi kościoła, ale od środka, i chce iść z nami wszędzie tam, gdzie przeżywamy ten trudny czas.
Niby jest tak samo – a jednak inaczej. Rok, zwany fachowo liturgicznym, płynie swoim rytmem. Od pierwszego dotarliśmy do szóstego, ostatniego, tygodnia Wielkiego Postu. Od tygodnia zakryte krzyże w kościołach – które większość z nas widzi na ekranach telewizorów, monitorów komputera czy telefonu komórkowego, przesłonięte są fioletowym materiałem. Znak – zbliża się… No właśnie. Koniec? Porażka? Nie, bo z perspektywy 3 dni jest przecież zwycięstwo.
Dzisiaj chyba w niewielu kościołach – jeśli w ogóle – była procesja z palmami. Zawsze jest nas tam dużo, prawda? W niektórych regionach kraju dochodzi rywalizacja w postaci konkursu na największą czy najpiękniejszą palmę. I jakie by te palmy nie były – kupione, zrobione własnoręcznie, pełne malowanych detali czy po prostu w formie wiązanki – gromadziły nas w tę jedną niedzielę całego roku, aby, jak wtedy, w Jerozolimie, iść na liturgię za Jezusem, który tego dnia wjechał do Jerozolimy na osiołku. Wtedy – witany, pozdrawiany, oddawano mu hołd. Co się stało kilka dni później, wiemy.
Ksiądz pewnie dzisiaj święcił głównie tę własną palmę, z którą niósł do ołtarza – może sam, może z koncelebransem, może z jakąś osobą posługującą – aby sprawować Eucharystię w de facto pustym kościele. Bez śpiewu „Hosanna”, chyba że z organistą i 5 osobami w ławce, bez tej, udzielającej się przecież w zwykłym tłumie wiernych, atmosfery ekscytacji, która takim obrzędom najczęściej towarzyszyła. Te same teksty, to samo wspomnienie, ten sam obchód – a jednak: zupełnie inaczej.
Znany czeski kaznodzieja ks. Tomas Halik w jednym ze swoich wielkopostnych kazań, głoszonych (i spisanych) pewnie ze 2 tygodnie temu, powiedział:
Jak głosić kazania w czasach szalejącego koronawirusa? Zignorować go i mówić o tych samych, pobożnych sprawach, co zawsze? Zdecydowanie nie. Należy się raczej pytać, jaką autentyczną odpowiedź na obecne wydarzenia niesie wiara. Sądzę, że tę odpowiedź należy podzielić na dwa kroki. Pierwszym jest ostrzeganie przed paniką, zamętem i szaleństwem. Wiara znosi strach i otwiera przestrzeń na racjonalne, spokojne i odpowiedzialne decyzje, byśmy oddalili od siebie niebezpieczeństwo choroby. Podobne postulaty powstaną w środowiskach laickich, ale dla wierzących dodatkową siłą w podejmowaniu odpowiedzialnych, mądrych decyzji są wiara i nadzieja, czyli przeciwieństwa strachu i przesądu. A także miłość, czyli przeciwieństwo obojętności i nieodpowiedzialności. Dopiero, gdy wykonamy ten pierwszy krok wiary, możemy medytować nad tym, co Bóg chce nam przekazać w bieżących znakach czasu. Mówię o medytacji, to znaczy o rozważaniu w duchu modlitwy, o wypływaniu na głębię i odrzucaniu tanich, łatwych odpowiedzi, choćby brzmiały niezmiernie pobożnie.
Bóg wzywa nas do przemiany, niezmiennie, także w Niedzielę Palmową wjeżdżając do Jerozolimy na osiołku. Nasza wiara musi być dynamiczna, rozwijać się, wzrastać. Jeśli polegać ma ona na tym, że „idę do kościoła” raz w tygodniu, od 20 lat spowiadam się z tych samych banałów (może kompletnie bezwiednie, bez postanowienia poprawy?), staram się wpasować w pewne reguły, zwyczaje – to niewiele to z prawdziwą wiarą ma wspólnego. To bardziej swego rodzaju rytuał, zabobon. Wiara jest żywa, dynamiczna, ma przełożenie na mnie, na to, co, jak robię, jak postępuję, jakie decyzje podejmuję. Jakiej przemiany? Może takiej, w której zamiast falującego tłumu, bycia bezimiennym elementem większej grupy, poddawania się emocjom, jak ci wiwatujący na cześć Pana wtedy – postarać się nawiązać z Nim relację, odkryć Go na nowo, ale tak na serio, samodzielnie, w sobie?
Do zmiany jest wiele – ja sam, ja patrzący na innych, ja patrzący na wszystko. Także – ja i moje wyobrażenie Boga, czy na świat. Wierzę, więc powinno być pięknie, prosto, z górki, idealnie? Bynajmniej. To właśnie klasyczne „pobożne życzenie”, które ani z wiarą, ani z normalnym podejściem do Boga nie ma nic wspólnego. Każdy z nas trochę już po tym świecie chodzi – jeden więcej, drugi mniej. Każdy z nas doświadczył dobra i zła, piękna i brzydoty, egoizmu i troski ze strony drugiego człowieka, gestów pięknych, dodających nadziei, i zachowań, które trudno wręcz nazwać. Świat mieści nas samych, mieści dzieła Boga. Są tu i koronawirus, są i lekarze czy ratownicy medyczni, naukowcy, służby porządkowe, walczący z epidemią. Zerojedynkowe podejście to nic innego, jak naiwność – życie jest bogatsze, i to jest najlepszy dowód na istnienie Boga. On jest z nami i wtedy, gdy jest pięknie – i wtedy, gdy jest tak, jak teraz. Przecież to wszystko, co się teraz dzieje, to także sprawdzian wiary – bo mogę wierzyć, a mogę poddać się, zrezygnować.
Rzeczywistość epidemii bardzo wiele zmieniła. Można powiedzieć, że namacalnie, dosłownie wiele zabiera – spokoju, stabilizacji, pewności jutra, pieniędzy (źródła zarobków), zdrowia, ale przecież w wielu przypadkach także życia – ale czy nie daje także okazji, przestrzeni, aby nauczyć się nowych rzeczy, zmienić na lepsze? Równocześnie przecież daje nam możliwość, okazję, stania się lepszymi jako wyznawcy Jezusa – i nie mam tu na myśli statystyki nabożeństw wielkopostnych, adoracji w Wielkim Tygodniu czy liturgii Triduum Paschalnego.
Podkreślam – bardzo dobrze, jeśli z wiarą uczęszczasz na Mszę Świętą, nie tylko nawet w niedziele, odmawiasz różne modlitwy, należysz do takiej czy innej grupy duszpasterskiej. Czy to jednak jest sednem, albo wyznacznikiem bycia dobrym chrześcijaninem? Wiele osób powie, że tak, to też – bo przecież przykazania kościelne, tradycja. Zgoda. Natomiast dzisiaj stajemy wobec rzeczywistości, w której obiektywnie rzecz biorąc praktycznie wszyscy nie mają możliwości, albo możliwość znikomą, aby uczestniczyć we Mszy Świętej, ze względu na epidemię, ryzyko zarażenia koronawirusem (siebie przez innych, albo innych sobą). Dochodzimy do ściany? Nie. Kościół w osobie papieża udziela dyspensy i wprost prosi ludzi o pozostanie w domach. Czyli da się? (zaznaczam – nie jako reguła, ale jako rozwiązanie w sytuacji wyjątkowej).
Nie jesteśmy przez to gorszymi chrześcijanami. Początek Kościoła to przecież, jak pisał Tertulian, czas, kiedy wyznawców poznawani po tym, jak się wzajemnie miłowali – a nie po takich czy innych obrzędach. Oczywiście, tradycja Kościoła i liturgia są ważne jako sposób przeżywania, wyrażania wiary – ale świat (ani Kościół) nie kończy się tylko dlatego, że księża odprawiają Msze w pustych kościołach. Przykład może dość odległy dla nas, w Polsce – ile jest miejsc, parafii, ba, diecezji, rozsianych chociażby po Amazonii, gdzie stanem normalnym jest sytuacja, w której kapłan dociera w dane miejsce raz w roku, albo i rzadziej? Ci ludzie nie znają innej sytuacji, oni tak funkcjonują. Czy taki Kościół jest „gorszy”, czy oni wierzą inaczej niż my, „gorzej”? Nie. Budują wiarę w takiej sytuacji, w takich realiach, w jakich przychodzi im żyć – choć nam tutaj ciężko to sobie wyobrazić.
To nie jest kwestia straszenia czy czarnowidztwa. Nikt z nas tak naprawdę nie wie, ile obecna sytuacja związana z koronawirusem potrwa, kiedy (bo wierzymy, że to nastąpi) będziemy mogli „normalnie” spotkać się w swoich kościołach, parafiach, kaplicach, świętować Pana Boga w taki sposób, do jakiego przywykliśmy. Ale może ten czas jest nam także dany przez Boga po to, aby dokonać pewnego rodzaju refleksji nad tym, jak się nasza religijność ma do wiary, jakie mamy wyobrażenie Jego właśnie i co to oznacza w sytuacji takiej, z jaką mamy teraz do czynienia?
Bardzo smutnym i niepokojącym zjawiskiem, które widzę od czasu początku epidemii, jest pisanie, mówienie i propagowanie przez osoby wierzące różnego rodzaju apeli, orędzi, łańcuszków i nawoływań do działania w obliczu „kary Bożej”, „sądu Bożego”, konieczności „walki”. Przedstawienia Boga jako niemiłosiernego sędziego, bezdusznego kontrolera ludzkich działań, mściwego tyrana, jest całkowicie dowolne i nijak się ma do tego, jaki Bóg mówi do nas w Jezusie. Co za tym idzie, tego rodzaju apele najczęściej w dalszej części dość jednoznacznie dzielą ludzi na „wierzących”, tych „dobrych” (którzy na takie apele odpowiadają), i „niewierzących”, „pogan” – a przy okazji dość dowolnie i różnie odnoszą się do obarczania winą za zaistniałą sytuacją pewnych osób czy grup. Osoby takie, czasem wręcz otwarcie, nawołują do lekceważenia zaleceń władz Kościoła dotyczących ograniczeń związanych z epidemią (odwoływanie nabożeństw, ograniczenia ilości wiernych na Mszach – „zamykają kościoły”, itp.) – przy podbudowywaniem tego argumentacją, mającą świadczyć o wierze. Podnoszone są także argumenty pseudonaukowe, sugerujące, jako by w przestrzeni kościoła miało nie móc dojść do zarażenia – przez ręce kapłana, przez samą materię Ciała Chrystusa. Doszło do tego, że głos w tej sprawie zabrała Komisja Nauki Wiary w specjalnej nocie. Gdzie w tym pesymiźmie, pewnego rodzaju panikowaniu, miejsce na wiarę w Boga jako źródło zbawienia każdego z nas? Przy okazji – gdzie posłuszeństwo władzy Kościelnej?
Ta całą sytuacja – która już kilka tygodni trwa, i wszystko wskazuje na to, że jeszcze pewien czas potrwa – to dla nas okazja. Paradoksalnie, idąc za Jezusem, wchodzącym do Jerozolimy – wyprowadza On nas z naszych kościołów, do których nie możemy wejść, do życia naszą wiarą w nowej rzeczywistości, zaczynając od kompletnie innego niż dotychczas przeżywania świąt paschalnych. Oczywiście, dzięki mediom mamy możliwość oglądania Mszy w telewizji czy internecie, słuchania jej w radiu – ale czy tylko na tym mamy poprzestać? No właśnie – można odpowiedzieć twierdząco, jeśli wiara oznaczała tylko pójście od czasu do czasu, nawet regularnie, do kościoła.
Do prawdy o pustym grobie, którą będziemy rozważali za tydzień, Pan Bóg prowadzi nas przez Wielki Post pustych kościołów. Zgadza się, kapłani są w nich, sprawują sakramenty, celebrują Eucharystię, Bóg jest obecny w swoim Ciele w tabernakulach całego świata. Ale równocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że te słowa z Ewangelii świąt Zmartwychwstania „nie ma Go tu”, odnoszące się do braku ciała Jezusa w grobie, nabierają zupełnie innego znaczenia w dzisiejszej sytuacji na świecie. Stanowią zaproszenie do pójścia z Jezusem i za Jezusem tam, dokąd On zmierza – tam, gdzie są ludzie, którzy Go potrzebują, czyli wszędzie.
Mamy dzisiaj bowiem niesamowite perspektywy, możliwości, okazję do wzrastania w tej praktycznej części realizowania przykazania miłości bliźniego. Modlitwa w obecnej sytuacji to jedno, jest bardzo ważna – ale chodzi też o konkretne działanie, pojęcie i zrozumienie odpowiedzialności za innych ludzi, niekoniecznie tylko moją najbliższą rodzinę, chęć pójścia im z pomocą w takiej sytuacji, w jakiej oni jej potrzebują. Wystarczy postawić sobie naprawdę proste pytanie – co by na moim miejscu zrobił Jezus? Skoro za swojego życia chodził do chorych i uzdrawiał, wskrzesił nawet, przebaczał, rozmnażał jedzenie dla głodnych – odpowiedź wydaje się dość oczywista. Wszystko, co zrobisz, aby zaradzić potrzebom drugiej osoby – będzie dobre i będzie pokazaniem nie tyle innym, co Bogu, że serio traktujesz Jego naukę, bycie Jego uczniem.
Metropolita łódzki abp Grzegorz Ryś, zapytany w tych dniach o to, gdzie był (jest) Bóg – odpowiedział bardzo prosto. W chorych. W umierających. W lekarzach. W wolontariuszach. W każdym z nas. To przecież naprawdę proste. Mocy Bożej nie mamy, ale mamy 2 ręce, a to już bardzo dużo, jeżeli do tego znajdzie się dobra wola i chęć pomocy drugiemu człowiekowi, zaangażowania w którąkolwiek z naprawdę dużej ilości form pomocy, które dosłownie pączkują naokoło. Jeden pomaga, dzieląc się środkami finansowymi; inny swoim talentem; jeszcze kto inny swoją fizyczną pracą. Każdy, na ile może – jedna osoba może poświęcić cały dzień, kto inny przyniesie starszej czy chorej sąsiadce zakupy czy wyprowadzi na spacer jej pieska.
Mamy przed sobą niesamowitą okazję, aby w tym trudnym czasie nieść innym błogosławieństwo Boga. Właśnie w tych najprostszych czynnościach, zwykłych sprawach. Być promykiem, uśmiechem Boga, dla ludzi, którzy w takiej sytuacji stają przed naprawdę wielkimi dramatami. To wspaniała przestrzeń, w której może dojść do spotkania zarówno człowieka z człowiekiem – jak i człowieka z Bogiem.
Nie mam wątpliwości, że wtedy, przy takim zaangażowaniu, każda forma modlitewnego skupienia, czasu poświęconemu Bogu w Izdebce swojego serca – rekolekcje internetowe, różaniec, Msza przez internet, medytacja nad Słowem Bożym, pobożna lektura, co by to nie było – będzie modlitwą miłą Bogu. I ostatecznie się okaże, że może nie zburzenie, ale zamknięcie świątyń (J 2, 19) okaże się być pięknym budowaniem w świątyniach naszych serc – mojego i tych, do których On w tej sytuacji mnie zaprowadzi.