Dzisiaj, ktoś może powie, chaotycznie – bo o trzech jakby nieco różnych kwestiach, które jednakowóż postaram się w pewien sposób powiązać.
Kwestia pierwsza – w Tygodniku Powszechnym pojawił się ostatnio tekst Małgorzaty Bilskiej pt. „Wielki szu” poświęcony osobie o. Adama Szustaka OP. Jakby ktoś chciał, wystarczy się (po prawej u góry) zalogować, żeby przeczytać całość.
Nie wiem, czemu artykuł ma służyć – bo w mojej, i sądząc po wielu komentarzach w różnych miejscach, nie tylko mojej ocenie jest mało obiektywny i nastawiony na to, aby przedstawić dominikanina w konkretny bardzo sposób: quasi-psychologiczne bajeczki, trywializowanie kwestii wiary, upraszczanie i spłycanie, a właściwie to po co… Tu nie chodzi o to, że jestem fanem o. Szustaka i zamierzam go bronić za wszelką cenę – nie jestem, choć nie ukrywam, jego cykl #jeszcze5minutek, zainaugurowany wraz z ostatnim Adwentem, a dzisiaj kontynuowany dalej, pomógł mi sporo i stanowił jakąś tam adwentową inspirację.
Pewnie, dzisiaj internet pęka w szwach od różnej maści księży i zakonników, i każdy znajdzie tam coś dla siebie. Jeden słucha Kramera jezuity, inny Szustaka dominikanina, jeszcze inny Kaczkowskiego albo Pawlukiewicza, czy nawet tłumaczonych wystąpień Stana Fortuny z USA 🙂 (ja staram się po trochu każdego). Do wyboru, do koloru – w zależności od tego, kto i czego poszukuje, jaki język preferuje, jaki sposób wypowiedzi. Czy tylko dlatego, że dana osoba wypowiada się w formie, która mnie (a w tym wypadku – autorce tekstu) się nie podoba, to znaczy, że trzeba spróbować go zdyskredytować? Bo tylko temu ten tekst w mojej ocenie służy. Z banalnym na przykład zarzutem, że Szustak nie udziela wywiadów – i co z tego? Bo pewnie jest zajęty przygotowywaniem homilii do swojej pracy kaznodziei wędrownego (jak widać w kalendarzu – rozchwytywanego, delikatnie rzecz ujmując). Bo to działa tak: jak ksiądz udziela wywiadów – to mu się zarzuca, że gwiazdorzy i grzeszy pychą; a jak z kolei nie udziela – to podejrzany i w ogóle… Albo zarzut, że posługuje się technikami zaczerpniętymi od specjalistów zajmujących się przygotowywaniem występów na scenie – i co z tego? Niejaki Wojtyła, Karol, szerzej znany jako Jan Paweł II, nawet święty już dzisiaj oficjalnie, też miał z teatrem i sceną wiele wspólnego.
O ile przy cyklicznym, regularnym słuchaniu o. Adama mam wrażenie, że pewne schematy myślowe może nie powtarzają się, co są dość zbliżone – uważam, że jest kapitalny i wyjątkowy w tym, co i jak robi. Tak, mówi do bólu prosto, bez kartek itp. – ale robi to po prostu świetnie. Czy w ramach konferencji w habicie w kościele, czy przy biurku w t-shircie z Tesco i dresie z nierównymi sznurkami od kaptura (kto oglądał jeszcze5minutek – wie, o co chodzi). W niesamowicie lekki i prosty sposób pokazuje, jak przełożyć na sferę duchową, kwestie wiary pewne mechanizmy, które tak naprawdę można zaobserwować wszędzie w świecie. Tak, wypowiada się często kategorycznie – jak np. wtedy, kiedy lekko kpiącym tonem mówi, że jak człowiekowi w małżeństwie się wydaje że się zakochał, to to jest wszystko inne tylko nie miłość – ale po prostu ma rację. Poza tym, co warto wspomnieć, niejednokrotnie wprost mówi, że dany przekaz kieruje do konkretnej grupy ludzi, i jeśli ktoś do niej nie należy, to nie ma po co tego przekazu słuchać – co jest fajne i czytelne. Próbuje ludziom, którzy szukają Boga i się z Nim zmagają pomagać, powoli, od rzeczy najprostszych. Stąd ten jeden krótki cytat biblijny na każdy dzień, „żeby z nim pochodzić”, pozastanawiać się. O Biblii mówi fenomenalnie i zachęca skutecznie do jej czytania. Co nie znaczy, że będzie zjadliwy czy też interesujący choćby dla kogoś, kto z relacją z Bogiem nie ma problemu itp itd. (a to raczej takie osoby mają głównie problem z Szustakiem i tym, co robi).
A przede wszystkim: po owocach ich poznacie (Mt 7, 20). To nie ja wymyśliłem, i tego się trzeba trzymać. To Bóg osądzi. Tylko że, widząc, co robi o. Adam, ile ludzi mu dziękuje, ile osób daje świadectwo o dobru, jakiego dzięki niemu doznali, jak im pomógł, przybliżył Boga i Pismo Święte – ja nie mam wątpliwości.
Druga kwestia – bardzo wiele miejsca poświęca się na informacje o tym, że nietknięte ciało św. o. Pio zostało przewiezione do Rzymu. Napisał o tym, dokładnie z tym sformułowaniem w tytule, także Deon – czemu się dziwię nieco.
Czemu się dziwię? Bo to nieprawda. W tym sensie, iż ciało faktycznie wbrew jakby prawom natury nie uległo rozkładowi, jak to się dzieje zazwyczaj (choć na zdjęciu widać, że spłaszczyły się palce rąk). Ale fałszywe jest wrażenie, iż zostało zachowane tak, jak to wygląda na – bardzo bliskim i dokładnym – zdjęciu w tekście powyżej. Jest to zwyczajne kłamstwo, ponieważ twarz świętego widoczna na zdjęciu to nic innego, jak tylko silikonowa maska, wykonana na podstawie jego zachowanych zdjęć sprzed śmierci (co podobno wynika z faktu, że skóra na twarzy ciała zmarłego po prostu sczerniała).
Jest to fakt powszechnie znany, którego wyłuskanie z internetu nie jest niczym trudnym. Po co więc ta cała otoczka i wprowadzanie w błąd, jako że właśnie słówko o tym „nietkniętym” ciele widziałem jako tytuł w tekstach mediów wszelkiej maści, o przeróżnym stosunku do wiary i Kościoła? Nie wiem. Dziwne to i nikomu niepotrzebne, pomijając to że banalne do zdemaskowania.
Skądinąd w tym kontekście warto zwrócić uwagę na swego rodzaju „chichot historii”. Przez wiele lat, od 1922 do kapucyn był bowiem obiektem szczególnego zainteresowania Kongregacji Oficjum, które (przy wsparciu ówczesnego biskupa miejsca) zakazywało mu publicznego sprawowania Mszy Świętej, spowiadania, błogosławienia, pokazywania stygmatów, (bezskutecznie) próbowało przenieść go do innego klasztoru (co spowodowało wręcz rozruchy w okolicy San Giovanni Rotondo), zakazywano korespondowania z wiernymi, próbowano nękać zakonników wspierających padre Pio przenosinami czy degradacją w hierarchii zgromadzenia. A dzisiaj, blisko 50 lat po śmierci, w swoich doczesnych szczątkach przyjechał do tego samego Watykanu, który swoimi urzędnikami go nękał, witany przez tłumy wiernych, z asystą i uroczystą oprawą – jak mówią – równą głowom państw.
Tu też można powiedzieć – po owocach Pan Bóg go ocenił, skoro jest jednym z najpopularniejszych świętych Kościoła, za którego wstawiennictwem cuda dzieją się prawie dosłownie „na pęczki”.
Wreszcie trzecia kwestia – Szymon Hołownia na swoim profilu na Facebooku napisał wczoraj o swoich planach na czas najbliższy na coś około roku, w tym uchylił rąbka tajemnicy, że otrzymał rubrykę zarówno w Tygodniku Powszechnym, jak i w dominikańskim miesięczniku W drodze.
Oczywiście, jak to Szymon, napisał to w stosownej formie, dość prowokacyjnie, posługują się pojęciem bodajże „katolewicy”. Iiiii znowu się zaczęło, jaki to on nie jest…
Zastanawia mnie, ile osób z kontestatorów jego osoby czy twórczości (albo obydwu) założyło sierociniec w buszu w Afryce, sponsoruje go, a równocześnie potrafi w tak niesamowicie interesujący i zaciekawiający sposób przedstawić wiarę, relację z Bogiem (swoją i w ogóle) osobom, które z Bogiem najczęściej nie mają nic wspólnego, wydając i publikując naprawdę sporo, ale także występując przed młodymi i nie tylko, w kościołach i nie w kościołach; a do tego równie świetnie prowadzi typowo komercyjny program rozrywkowy w pewnej stacji z niejakim Marcinem Prokopem. Na las rąk nie liczę. Dlatego też uważam, że jest świetny w tym, co robi, i przeszkadza ludziom po pierwsze to, że jest rozpoznawalny, po drugie to, że jest najzwyczajniej dobry w tym co robi (w przeciwieństwie do wielu katechetów – jego książki mogły by służyć za podręczniki do katechezy, i byłyby ciekawe, nawet jeśli tylko jako wstęp, dla zainteresowania daną kwestią). Pomaga ludziom znaleźć Boga i tłumaczyć, skąd, co i jak „działa w Kościele” – upraszczając, posługując się językiem ludzi młodych, ale właśnie tak można ich przyciągnąć, zainteresować, i temu to ma służyć, później można mądrych źródeł szukać samemu, najtrudniej jest na starcie.
A więc – po raz trzeci – po owocach ich poznacie.
Pan Bóg to wszystko po swojemu oceni – i Szustaka, i dziwne informacje o ojcu Pio, i Hołownię, i mnie i ciebie też. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Tak po prostu będzie. Co my możemy dzisiaj? Być jak Salomon, o którym mówiło dzisiejsze czytanie (1 Krl 3,4-13). Nie dbać o kasę, przywileje, jeszcze więcej kasy, zemstę – ale prosić Pana o serce mądre i rozsądne. Nie po ludzku, żeby się podobało, ale według Bożych kryteriów. Żeby kierować się Jego mądrością i nie zgłupieć w tym wszystkim naokoło. I umieć nazwać dobre owoce.