Wczoraj rano przed Mszą byłem świadkiem sytuacji, która uświadomiła mi, jak bardzo Polacy – wierzący – nie doceniają tego, co tutaj w Polsce mają. A mają bardzo dużo.
W zakrystii z ojcami rozmawiała pewna pani. Z kontekstu rozmowy można było wywnioskować, że jest to osoba bardzo dobrze im znana, ja bym strzelał – ex parafianka, z takich zaangażowanych – która obecnie mieszka gdzieś w Szwecji. I rozmowa dotyczyła tego, jak bardzo wiara jednoczy tych ludzi stąd – tam.
Różnych ludzi – niektórzy, co mówią wprost, w Polsce nie wierzących, dla których wiara stała się czymś bardzo ważnym, jakby łącznikiem z Ojczyzną, kiedy wyjechali z niej. Ludzi, którzy w Polsce sprawami wiary się w ogóle nie zajmowali, nie interesowała ich ta płaszczyzna i kwestia. Gdy jednak okrzepli w nowym miejscu – zaczęło wielu rzeczy z Polski brakować, zaczęła się tęsknota… która w jakiś niewytłumaczalny sposób znalazła w pozytywnym sensie ujście w powrocie do tego, co na szczęście jest jeszcze postrzegane jako takie polskie: wiara, modlitwa, relacja z Bogiem, Kościół.
Tak się składa, że lat temu pewnie z 15 miałem okazję przez ok. 2 tygodnie zwiedzać Skandynawię – od Karlskrony, przez Goeteborg, zahaczając o norweskie Oslo, po Sztokholm z powrotem. Niesamowicie wielki obszar, pusty, pełen zieleni, natury, łosi. Bardzo mało ludzi – tak, życzliwych i w ogóle. Sporo Polaków, dla których świętowanie niedzieli naprawdę było świętem – o czym przekonałem się w Polskiej Misji Katolickiej w Sztokholmie, gdzie po prostu kościół był tak niesamowicie nabity ludźmi, że w Polsce czegoś takiego nie widziałem na największej uroczystości; a była zwykła niedziela. Piękna liturgia, dbałość o szczegóły, śpiew, świetny chór, stadko ministrantów (niestety, nie czytających, bowiem nie znających języka polskiego na tyle dobrze). Jak pani opowiadała – cieszy się, że w Gdańsku mogła przeczytać czytanie (oczywiście, ustąpiłem jej), bo tam u nich to się ludzie o to „biją”, zapisują się na listy i właściwie to jedna osoba musi… czekać jakieś 3,5 miesiąca na swoją kolejkę do czytania! Niesamowite – a u nas niby ministrantów i lektorów na papierze na pęczki, a w tygodniu (i w niedzielę też…) jakoś tak pustawo w tych prezbiteriach; w tygodniu na rannych mszach to już w ogóle przeciąg. Ci Polacy tam cieszą się na Mszę Świętą, przygotowują się do niej, odświętny strój nie jest problemem i „wymysłem księży”, bo odzwierciedla i oddaje świąteczność nastroju tak naprawę, nie na siłę. Po Mszy trwają jeszcze na modlitwie, a potem spotykają się we własnym gronie przy posiłku i nadal świętują. Coś wam to przypomina? Powrót do źródeł?
I to wszystko w wyjątkowo sprotestantyzowanym zakątku Europy – przykład pierwszy z brzegu: Sztokholm to siedziba jedynej diecezji katolickiej w całej Szwecji (liczącej, tak jak cały kraj, niespełna 10 mln wiernych); w jeszcze mniejszej (nieco ponad 5 mln ludzi) Norwegii są aż 3 diecezje (Oslo, Tromso, Trondheim).
Można? Można. Trzeba chcieć. I ci ludzie, przyjeżdżając do Polski, nic dziwnego że tak nie rozumieją, dlaczego w kościele – nie tylko w tygodniu – siedzi głównie taki lekko przysypiający, rozkojarzony i w ogóle nie pasujący tłumek ludzi jakby przypadkowych, najczęściej mało zainteresowanych tym, co się w kościele dzieje. No niby są? Są. Tylko jakby ciałem – a duch?
Wczoraj minęło 35 lat od wyboru Karola Wojtyły na papieża, i mam wrażenie, że niektórzy trochę opacznie rozumieją jego myśl, że człowiek jest drogą Kościoła. Miał na pewno rację – tylko ten człowiek jeszcze w Kościele musi sam chcieć być, musi coś do niego wnosić, musi chcieć tę wspólnotę w sposób czynny czymś ubogacić. Bo Kościół to nie sala kinowa – płacę i jestem, a jeszcze się popcornu nawpycham. Prawdziwy Kościół, ta wspólnota, rodzi się dopiero w sercach ludzi którzy cieszą się z bycia jej członkami i w tym Kościele są świadomi, wolni, z wyboru i potrzeby – nie tylko ciałem, ale i duchem. W tym sensie mam wrażenie, że bardzo nie zrozumieliśmy tych rekolekcji, jakimi dla nas był pontyfikat bł. Jana Pawła II.