Do wyboru, do koloru?

Gdy faryzeusze dowiedzieli się, że zamknął usta saduceuszom, zebrali się razem, a jeden z nich, uczony w Prawie, zapytał, wystawiając Go na próbę: Nauczycielu, które przykazanie w Prawie jest największe? On mu odpowiedział: Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy. (Mt 22,34-40)

Nigdy w tym kontekście się akurat nad powyższym tekstem nie zastanawiałem. A jednak – kolejny raz pada do Jezusa pytanie, które mógłby wymyślić tylko człowiek z całym swoim „dobrodziejstwem” natury i mankamentami: słabość, grzeszność, skrupulanctwo, czepianie się słówek, etc. 
Z jednej strony – pytanie niby ważne, no bo co jest najważniejsze. Z drugiej strony – jakie to ma znaczenie, które przykazanie jest najważniejsze? Czy to jest jakiś Boży koncert życzeń – dzisiaj wybiorę sobie to, jutro tamto, a pojutrze jeszcze inne (albo żadne)? Nie. Przykazania to jest jakby pakiet, zestaw. Dany dla wszystkich i do całościowego stosowania, wszystkich, ciągle. Przykazanie miłości to jest filar, podstawa – bo każda inna cnota bez miłości jakoś sensu nie ma i trudno powiedzieć, żeby była czymś dobrym – i to ona ma inspirować i być boźdźcem do wszystkiego. Masz kochać wszystkich, choć nie wszystkich musisz lubić. 
Ja wiem, że tak jest wygodnie, że łatwiej. Że to może być jakiś punkt wyjścia, start – Panie Boże, nie radzę sobie z tym wszystkim, spróbuję powoli walczyć ze sobą, dokładać sobie tych przykazań. Nie oceniam, bo to nie moja rola. Ale starajmy się po prostu ich przestrzegać wszystkich – zamiast tracąc czas na usprawiedliwianie, czemu się nie udaje, po prostu poświęcając go na więcej ćwiczenia w ich przestrzeganiu.

Nie ma lekko – ale nie w tym problem

Gdy Jezus wszedł do łodzi, poszli za Nim Jego uczniowie. Nagle zerwała się gwałtowna burza na jeziorze, tak że fale zalewały łódź; On zaś spał. Wtedy przystąpili do Niego i obudzili Go, mówiąc: Panie, ratuj, giniemy! A On im rzekł: Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary? Potem wstał, rozkazał wichrom i jezioru, i nastała głęboka cisza. A ludzie pytali zdumieni: Kimże On jest, że nawet wichry i jezioro są Mu posłuszne? (Mt 8,23-27)

Obrazek dość dramatyczny i często rozumiany jako to, że Jezus jest gwarantem naszego spokoju, bezpieczeństwa, uporządkowania i tego, że będzie fajno. Że człowiek – jak tamci w łodzi – może sobie słodko i beztrosko spać, a On przyjdzie, zrobi, załatwi i będzie dobrze, wyprostuje i uciszy każdą burzę w życiu. A tu nic bardziej mylnego. 
Burza pojawiła się w obrazku nawet pomimo tego, że Jezus tam był, w tej łodzi. Gdy człowiek podejmuje „ryzyko” bycia z Bogiem, zaprasza Go do swojego życia i oddaje Mu to swoje czasami bardzo pokręcone życie – to nie znaczy, że dalej już będzie „z górki”, lekko, łatwo i przyjemnie. Nie staje się nagle, jakby z automatu, jedna wielka sielanka i beztroska, z wielkim bananem na twarzy. Ten, kto zakłada coś takiego, popełnia bardzo dużą pomyłkę. 
Bóg to wyzwanie – przy czym dla każdego, przy naszej różnorodności i odmienności, inne; zawsze jednak na miarę naszych – moich – możliwości. Podjęcie wyboru życia z Bogiem wręcz wiąże z sobą konieczność walki z pokusami, cierpieniami, doświadczeniami. Nie bez powodu w innym miejscu jest mowa: skoro Mnie prześladowali, i was prześladować będą (J 15, 20). To, co daje nam Bóg w takiej sytuacji, to zdolność sprostania i wyjścia zwycięsko z tego wszystkiego. On nam daje w Jezusie siłę do zwyciężenia tego wszystkiego, co pojawia się trudnego i bolesnego na naszej drodze. Z Nim nie ma już rzeczy niewykonalnych – ale trzeba Mu zawierzyć wszystko, nie jako jakiś deal, ale bezwarunkowo. Inaczej to nie ma sensu. 
Nie warto jest wątpić w Niego i poddawać pod wątpliwość Jego możliwości – bo jeśli nie On, to kto? Od tamtej historii nic się w tym zakresie nie zmieniło. Nie musimy wołać – jak tamci – żeby Bóg nas zauważył, żeby gdzieś w swoim zapchanym terminarzu sobie o nas przypomniał (to raczej jest chyba na odwrót: to wielu z nas dopiero w takich „podbramkowych” sytuacjach przypomina sobie o Nim!). On widzi i bez naszego wołania ogarnia wszystko – także to, jak mała jest nasza wiara. I w tym jest nasza nadzieja.