Co to za Słowo?

Jezus udał się do Kafarnaum, miasta w Galilei, i tam nauczał w szabat. Zdumiewali się Jego nauką, gdyż słowo Jego było pełne mocy. A był w synagodze człowiek, który miał w sobie ducha nieczystego. Zaczął on krzyczeć wniebogłosy; Och, czego chcesz od nas, Jezusie Nazarejczyku? Przyszedłeś nas zgubić? Wiem, kto jesteś: Święty Boży. Lecz Jezus rozkazał mu surowo: Milcz i wyjdź z niego! Wtedy zły duch rzucił go na środek i wyszedł z niego nie wyrządzając mu żadnej szkody. Wprawiło to wszystkich w zdumienie i mówili między sobą: Cóż to za słowo? Z władzą i mocą rozkazuje nawet duchom nieczystym, i wychodzą. I wieść o Nim rozchodziła się wszędzie po okolicy. (Łk 4,31-37)
Zdumienie to dobre słowo, pasuje do tej sytuacji. Przychodzi prosty człowiek, wstaje w synagodze i zaczyna nauczać tak, że nie sposób Go nie słuchać. Owszem, pewnie jakaś tam sława już Go poprzedzała, może i nimb cudotwórcy czy proroka. Ale to co innego, gdy człowiek staje twarzą w twarz, a może raczej – ucho w ucho z taką osobą, gdy jakby mimochodem, zupełnie niespodziewanie odkrywa, że się zasłuchał w słowa tej osoby. 

Może to zabrzmi ostro – ale zachowanie tego złego ducha, z obrazka ewangelicznego, to wg mnie nic innego jak zachowanie każdego z nas, gdy zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy wobec Boga nie w porządku, nie fair. Czyli – dość często, o ile człowiek jako tako pamięta o czymś choćby na kształt rachunku sumienia. Zastanawiałem się, czy nie akcentuję tego zbyt często – jednak powtórzę, bo i nie ma się czego wstydzić. Jesteśmy słabi, jesteśmy grzesznikami, upadamy raz po raz. Kto tego nie widzi, albo to neguje – oszukuje nie tylko innych, ale przede wszystkim siebie. I w końcu kiedyś sobie z tego zdajemy sprawę, zaczynamy najczęściej złorzeczyć Bogu. 
Nie, nie dlatego, że On coś zrobił nie tak. Nie możemy znieść, że On zawsze jest w porządku w stosunku do mnie, czego bym nie zrobił, jak bardzo bym czegoś nie zepsuł – podczas gdy ja raz po raz daję przysłowiowego ciała, raz w takiej, a raz w innej sferze. Przy czym, zupełnie niepotrzebnie i bez sensu, dużą ilość wysiłku wkładam w usprawiedliwianie samego siebie, dorabianie ideologii, żeby samego siebie we własnych oczach wybielić. Po co to? Nie wiem. Żeby uciszyć swoje sumienie? Pewnie tak. Bo zakładam, że Boga jako idiotę nikt nie chce traktować celowo – nie raz i nie dwa razy już pokazał, że On widzi i wie o wiele więcej, niż nam się wydaje, i tylko nieskończony bezmiar miłości i miłosierdzia ratuje nas przed unicestwieniem.

Innymi słowy – zamiast się wziąć za siebie, stracić trochę czasu i siły na pracy nad sobą, marnotrawimy ten czas i energię na tworzenie iluzji, wykonanie sobie pięknej maski człowieka prawie idealnego, który jeśli już cokolwiek źle zrobił (jak się nie da wykręcić zupełnie), to na pewno z winy każdego i wszystkich, tylko nie swojej własnej. To też jest grzech. Zgrzeszyć można, i Bóg czeka z otwartymi ramionami, jak ten ojciec syna marnotrawnego, o ile tylko uznajesz swoją grzeszność i przychodzisz z żalem, wolą i zamiarem poprawy, chęcią bycia lepszym. Jaki to ma sens? Nie ma. Grzech się zdarza – tylko wtedy do spowiedzi, a nie do dobudowywania naciąganego usprawiedliwienia. Skoro sam wiem, że jest ono nic nie warte, to co – Bóg miałby się na nie nabrać? 
Jezus, idąc w imię Boże, nikogo z ludzi nie przyszedł zgubić. Przyszedł za to na pewno uświadomić nam, że sami siebie zgubić potrafimy, i możemy – a zatem, przestrzec nas przed takim końcem, wskazać alternatywę, zmobilizować i zaprosić do wykorzystania życia w celu bardziej kreatywnym. To jest to Słowo. Słowo, które Ciałem się stało i zamieszkało między nami. To jest Słowo, które dzisiaj wypędziło ducha z opętanego człowieka. To jest jedyne Słowo, którego stanięcie się Ciałem w nas może przemienić, skutecznie. Zdumienie i zaciekawienie to dobry początek.

Przyjdź, bo… Daj się dotknąć, bo… Trudno bez Niego.

Gdy Jezus mówił, pewien zwierzchnik synagogi przyszedł do Niego i, oddając pokłon, prosił: Panie, moja córka dopiero co skonała, lecz przyjdź i włóż na nią rękę, a żyć będzie. Jezus wstał i wraz z uczniami poszedł za nim. Wtem jakaś kobieta, która dwanaście lat cierpiała na krwotok, podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza. Bo sobie mówiła: żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa. Jezus obrócił się, i widząc ją, rzekł: Ufaj, córko! Twoja wiara cię ocaliła. I od tej chwili kobieta była zdrowa. Gdy Jezus przyszedł do domu zwierzchnika i zobaczył fletnistów oraz tłum zgiełkliwy, rzekł: Usuńcie się, bo dziewczynka nie umarła, tylko śpi. A oni wyśmiewali Go. Skoro jednak usunięto tłum, wszedł i ujął ją za rękę, a dziewczynka wstała. Wieść o tym rozeszła się po całej tamtejszej okolicy. (Mt 9,18-26)
Podobny obrazek mieliśmy nie tak dawno, z setnikiem rzymskim. Tamten przyszedł do Jezusa, aby prosić o uleczenie dla sługi, którego traktował nie jako pod-człowieka, rzecz, siłę roboczą, a po prostu przejmował się jego cierpieniem. Można powiedzieć, że ów dzisiejszy zwierzchnik synagogi chciał więcej – setnik prosił tylko o uzdrowienie i wręcz bronił się przed przyjściem Jezusa do niego do domu, wierząc w to, że On po prostu może uzdrowić i żadna wycieczka nie jest do tego potrzebna, bo Bóg działa bez względu na czas i miejsce. Wielka wiara. 
Czy wiara zwierzchnika była mniejsza? Nie mnie to oceniać. Przyszedł, błagał – Panie, przyjdź. Może po prostu nie wyobrażał sobie, jak ów Jezus miałby zadziałać na odległość (mimo, że mógł). To był człowiek pozbawiony praktycznie całej nadziei, któremu pewnie ktoś gdzieś powiedział – o, tu wędruje taki, co to leczy ludzi i uzdrawia, idź do niego. No to poszedł, bo co miał do stracenia? Lekarze – i pewnie słusznie – stwierdzili zgon dziecka, ale on się nie poddawał. Może i nie padają tutaj żadne wielkie słowa – ewangelista nie przytacza wypowiedzianego wprost wierzę – ale czym innym jest cała zaprezentowana tu postawa owego człowieka? Jednym wielkim dowodem wiary. 
Wyobrażam sobie, jak się mógł czuć, gdy dotarli do domu – i wszyscy czekali: co ów człowiek zrobi. Śpi? Bez żartów, lekarze orzekli śmierć. Żarty sobie stroi? Jednak nie. Inni, postronni, mogli Jezusa wyśmiewać – co czuł zrozpaczony ojciec? Wściekłość? Złość? Bezradność? To jednak nie miało znaczenia. O ile na pewno, gdy Jezus wszedł do domu, dziecko nie spało, a po prostu leżało martwe – o tyle w tym momencie Bóg zadziałał, i doszło do wskrzeszenia owego dziecka. Moc w słabości się doskonali, łaska Boża uderza tym mocniej, im bardziej beznadziejna sytuacja. Gdy człowiek, mimo wszystko (a może – właśnie dlatego?) nie przestaje wierzyć. 
A w tym wszystkim – jakby cud przy okazji. Kolejna chora osoba, która miała szczęście stać w miejscu, gdzie zwierzchnik synagogi rozmawiał z Jezusem. Czym się kierowała? Nie wiemy. Wierzyła – jak wierzył tamten setnik, że Bóg nie musi iść do jego domu, aby uzdrowić sługę – że wystarczy dotknąć ubrania Pana. Inna ewangelia, o ile pamiętam, opowiada tę historię w nieco odmienny sposób – Jezus miał zapytać wprost, kto Mnie dotknął. W sumie – detal, bo z pewnością to wiedział. I znowu – tym razem mamy wprost słowa Jezusa – wszystko rozbija się o wiarę, o ufność. Ufaj, córko! Twoja wiara cię ocaliła! 
Bóg uzdrawia, ale gdy człowiek po pierwsze tego uzdrowienia zapragnie, ale przede wszystkim – gdy uwierzy w to, że ten właśnie Bóg może go uzdrowić.

Kij zamiast marchewki

Przyprowadzono do Jezusa niemowę opętanego. Po wyrzuceniu złego ducha niemy odzyskał mowę, a tłumy pełne podziwu wołały: Jeszcze się nigdy nic podobnego nie pojawiło w Izraelu! Lecz faryzeusze mówili: Wyrzuca złe duchy mocą ich przywódcy . Tak Jezus obchodził wszystkie miasta i wioski. Nauczał w tamtejszych synagogach, głosił Ewangelię królestwa i leczył wszystkie choroby i wszystkie słabości. A widząc tłumy ludzi, litował się nad nimi, bo byli znękani i porzuceni, jak owce nie mające pasterza. Wtedy rzekł do swych uczniów: żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało. Proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo. (Mt 9,32-37)

Musiał być bardzo znany. Cokolwiek ludzie o Nim myśleli, byli świadomi mocy, jaką posiadał. Prorok? Uzdrowiciel? Czarownik? To nie miało znaczenia. Wbrew pozorom, dla tych wszystkich chorych, kalekich, ułomnych i ich rodzi nie miało najmniejszego znaczenia to, czyją mocą i w czyim imieniu Jezus działał – liczyło się to, aby chory odzyskał zdrowie.

Fakt, takiego uzdrowiciela w Izraelu pewnie przed Jezusem jeszcze nie było. Co było ważne, co Go odróżniało od innych? To, że nie tylko leczył ciała, ale i dusze. Mało mówił o grzechu? Mało nawracał? Rozmowa z Samarytanką przy studni, przypowieść o miłosiernym samarytaninie, o bogaczu i łazarzu, o celniku i faryzeuszu – pierwsze z brzegu przykłady, jakie przychodzą mi teraz do głowy. Co więcej – Jezus oskarżany o to, że wyrzuca złe duchy mocą ich władcy potrafił udowodnić (czego w tej ewangelii akurat nie ujęto), że tak nie jest, ale że w Nim właśnie przybliża się do ludzi Boże Królestwo.

Nie jest sztuką, aby uczynić zadość tym najprostszym, najbardziej podstawowym potrzebom ludzkim. Mało jest miliarderów na świecie? Całkiem sporo. Gdyby chcieli, mogli by swoim majątkiem podzielić się z biednymi tak, aby pewnie problem biedy wyeliminować. Ale czy o to chodzi? Chyba bardziej o takie gospodarowanie, takie prawo, pomoc społeczną, świadczenia socjalne i funkcjonowanie gospodarki, aby ludzie sami mieli po prostu możliwość uczciwie zarobić, utrzymać siebie i swoje marzenia. Nie sama marchewka, ale przede wszystkim kij, z którym zainteresowany sam sobie poradzić w poszukiwaniach marchewki. Jezus był wielki tylko przez to, że potrafił uleczyć, wskrzesić – ale Jego prawdziwa wielkość polegała na tym, kim był, i na tym, że nie zatrzymywał się tylko na potrzebach ciała. Szedł dalej, mówił o miłości, o sprawiedliwości, o poszanowaniu ludzi, równości, ofiarności i bezinteresowności. Człowiek w oczach Boga jest spójny – ciało z jego potrzebami, ale także dusza i serce, które mają uzdolnić człowieka do życia nie byle jak, ale po prostu na Boży sposób.

To wezwanie do pracy na żniwie Pana często bywa zawężane tylko do powołania kapłańskiego czy zakonnego. Pewnie – bez kapłanów nie było by Eucharystii, więc żywej i realnej obecności Mesjasza w tabernakulach i na ołtarzach świata. Nie bez powodu Benedykt XVI powołał niedawno Radę ds. Nowej Ewangelizacji. Dzisiaj Kościół i świat to po prostu pole walki dobra ze złem, gdzie sięgać trzeba także po nowe sposoby docierania do ludzi, wygrywania ich dla Boga. Pełno jest miejsc i środowisk, gdzie duchowny jako taki nie wejdzie i nie dotrze nigdy. To jest pole do popisu dla nas, świeckich. Jesteśmy robotnikami, którzy – niestety – najczęściej jak tamci z innej przypowieści skupiają się nie na tym, ile zrobili, ale na kłóceniu się o zapłatę. Tymczasem po prostu trzeba zakasać rękawy i obrabiać ten swój ewangelizacyjny ogródek, tu i teraz, tam gdzie jestem i żyję. Prosząc, aby nigdzie i nikomu nie brakowało tych, którzy zadbają o inne ogródki Kościoła.

Pora wstać i otworzyć oczy

Jak zwykle, jestem do tyłu – to tekst niedzielny (a dziś? czwartek). 

Jezus przechodząc ujrzał pewnego człowieka, niewidomego od urodzenia. Splunął na ziemię, uczynił błoto ze śliny i nałożył je na oczy niewidomego, i rzekł do niego: „Idź, obmyj się w sadzawce Siloe”, co się tłumaczy: Posłany. On więc odszedł, obmył się i wrócił widząc. A sąsiedzi i ci, którzy przedtem widywali go jako żebraka, mówili: „Czyż to nie jest ten, który siedzi i żebrze?”. Jedni twierdzili: „Tak, to jest ten”, a inni przeczyli: „Nie, jest tylko do tamtego podobny”. On zaś mówił: „To ja jestem”. Zaprowadzili więc tego człowieka, niedawno jeszcze niewidomego, do faryzeuszów. A dnia tego, w którym Jezus uczynił błoto i otworzył mu oczy, był szabat. I znów faryzeusze pytali go o to, w jaki sposób przejrzał. Powiedział do nich: „Położył mi błoto na oczy, obmyłem się i widzę”. Niektórzy więc spośród faryzeuszów rzekli: „Człowiek ten nie jest od Boga, bo nie zachowuje szabatu”. Inni powiedzieli: „Ale w jaki sposób człowiek grzeszny może czynić takie znaki?”. I powstało wśród nich rozdwojenie. Ponownie więc zwrócili się do niewidomego: „A ty, co o Nim myślisz w związku z tym, że ci otworzył oczy?” Odpowiedział: „To jest prorok”. Na to dali mu taką odpowiedź: „Cały urodziłeś się w grzechach, a śmiesz nas pouczać?”. I precz go wyrzucili. Jezus usłyszał, że wyrzucili go precz, i spotkawszy go rzekł do niego: „Czy ty wierzysz w Syna Człowieczego?”. On odpowiedział: „A któż to jest. Panie, abym w Niego uwierzył?”. Rzekł do niego Jezus: „Jest nim Ten, którego widzisz i który mówi do ciebie”. On zaś odpowiedział: „Wierzę, Panie!” i oddał Mu pokłon. (J 9,1.6–9.13–17.34–38)
Zacznę od strony zawodowej – do czego czepiają się faryzeusze? Nie tyle byli świadkami cudu, co niewątpliwie stał przed nimi człowiek cudownie uzdrowiony; ewangelista wprost mówi, że ów biedak był znany w okolicy i rozpoznawany, a po odzyskaniu wzroku ludzie spierali się, czy to on, czy nie on. Faryzeusze czepiają się szabatu, czyli prawa. Skoro szabat – zakaz jakiejkolwiek pracy. Jezus odbił tę piłeczkę dość skutecznie, gdy również zarzucono mu łamanie szabatu przy uzdrowieniu kobiety (Łk 13, 10-17), kiedy odpowiedział: „Obłudnicy, czyż każdy z was nie odwiązuje w szabat wołu lub osła od żłobu i nie prowadzi, by go napoić? A tej córki Abrahama, którą szatan osiemnaście lat trzymał na uwięzi, nie należało uwolnić od tych więzów w dzień szabatu?”. 
No właśnie. Co jest ważniejsze – prawo dla prawa, czy prawo dla dobra człowieka? Już o tym pisałem. Wtedy także padł z ust przełożonego synagogi konkretny zarzut, pewnie w niedzielnej sytuacji powtórzony: „Jest sześć dni, w których należy pracować. W te więc przychodźcie i leczcie się, a nie w dzień szabatu!”. Prawo ma wypływać z serca i być usankcjonowaniem zasad, które pochodzą nie tylko z ludzkiego nadania, i służą zawsze dobru człowieka. Pytanie jest zatem proste – czy Jezus temu niewidomemu zaszkodził? Na pewno nie. Faryzeuszom zaś nie pasował – On sam i uzdrowiony ślepiec, który o Nim zaświadczył – bo Jego czyny plus świadectwo uzdrowionego wskazywały na niewytłumaczalną wielkość, łaskę jaka przeszła przez Jezusowe ręce. Oni zaś przecież tępili Go, a nie zamierzali stać się Jego uczniami. Świadectwo niewidomego, który Pana uznał za proroka, było zupełnie nie po ich myśli. 
Budujące jest, że nie wszyscy oni byli tak zaślepieni. Owszem, jedni twierdzili – skoro, uzdrawiając, naruszył szabat, to nie czynił tego mocą i za wolą Boga; co więcej, czyniąc coś takiego w czas szabatu, Jezus zgrzeszył. Inni jednak, bardziej ostrożni i otwarci na to, co się dokonało, rozumieli – grzesznik uzdrawia i to na oczach całego miasta? Nie, to się przysłowiowej kupy nie trzyma. Mieli rację. Nie wiemy, czy oni wierzyli w Jezusa, czy byli wśród nich uczniowie Pana incognito (jak Józef z Arymatei), czy po prostu czuli w sercach, że zrzucenie wszystkiego na złe moce jest wyjaśnieniem tej sytuacji. Zły uzdrawia? Nie. Uzdrawia Bóg. A więc Ten człowiek – prorok? A może…?
Jezus dokonuje cudu. Znowu, kolejny raz okazuje wielkość Boga, wobec której nie jest ograniczeniem słabość i ułomność człowieka. Dziwny może – magiczny? – gest zrobienia i nałożenia na oczy ślepca błota. A może Bóg, któremu nie zależy na tym, aby człowiek go chwalił (nie jest Mu to do niczego potrzebne), chce aby ludzie nie mieli wątpliwości, że to Jego mocą dokonał się cud. W tej sytuacji staje się to widoczne i oczywiste – nałożył błoto, kazał się obmyć, a ślepiec powraca, widząc! Co więcej – przyznają to nawet sami faryzeusze, wprost pytając jeszcze niedawno ślepego o Tego, który otworzył mu oczy; potwierdza to sam uzdrowiony.
W pełnym (zacytowałem wersję skróconą) fragmencie tej ewangelicznej opowieści jest też dyskusja o tym, czyją winą było kalectwo owego ślepca – jego samego, czy też jego rodziców? Ludzie zastanawiali się – czy został pokarany za swoje grzechy (dziwna teoria – zgrzeszyć miał przed urodzeniem?) czy za grzechy rodziców (jeszcze dziwniejsza…). Z pewnością jego życie nie było łatwe – na marginesie społeczeństwa, skazany na tułaczkę i litość, jałmużnę ludzi zdrowych. Można powiedzieć – wegetował, żywy, ale niezbyt żyjący. I to wszystko w jednej chwili się odmieniło – kiedy? Gdy w jego życie wszedł Jezus. Dynamicznie, sam z własnej woli – w przeciwieństwie do np. obrazka spod Jerycha z Bartymeuszem (także niewidomym) w roli głównej, który wołał Jezusa. Bóg widzi cierpiących, i zbliża się do nich, chce im pomóc. 
Najcenniejsze jest jednak nie to, co spotkało owego bezimiennego dotąd ślepca – ale to, co dokonało się w nim już po tym, gdy zrozumiał to, co go spotkało. Jezus przyniósł mu światło, a nawet rozświetlił jego życie na dwa sposoby. Dzięki Niemu człowiek odzyskał wzrok – stał się samodzielny, mógł żyć normalnie, nie tylko zdany na łaskę innych. Ale przede wszystkim – światło zajaśniało w Nim samym; światło Boga, który dotarł do następnego nieszczęśnika, uzdrowił, przyniósł nadzieję i sens. Tak, jedno przyszło po drugim – nic dziwnego, że po tak spektakularnym uzdrowieniu chciał on uwierzyć w Jezusa. My mamy dzisiaj może trudniej – trudno o tak wielkie cuda (co nie znaczy, że nie zdarzają się – może czegoś nam brakuje, aby ich dostąpić? jest wiele wspólnot w których dochodzi do uzdrowień), ale mamy całą historię zbawienia, ewangelie. Gdy ktoś szczerze szuka – to wystarczy, w nich znajdzie Boga, który uzdrowi to, co najważniejsze. 
Może nie tak namacalnie, dosłownie, ale do każdego z nas Bóg podchodzi raz po raz. Wczoraj potrzebowaliśmy tego, dzisiaj czegoś innego, jutro pewnie jeszcze czegoś innego. Te podstawowe potrzeby widzimy. I złorzeczymy Bogu, gdy nie zadziała jak złota rybka. A czy w ogóle zastanawiamy się, czy prosi o to, co trzeba? Najczęściej chcemy rzeczy, które są na wyciągnięcie ręki i do zdobycia po ludzku – albo jakieś zachcianki, albo coś, do czego trzeba się po prostu bardziej wysilić (a nie zwalać wszystko na Boga). Może Bóg już dawno zaradził temu duchowemu kalectwu, które jest we mnie, a ja po prostu nie chcę tego zauważyć? Otrzymałem nową szansę, nowe możliwości – i skutecznie je marnuję. Bóg przyniósł mi światło, a ja go nie chcę zauważyć.
Pora wstać i otworzyć oczy.

Błogosławiony upór ślepca, który wierzył dalej niż inni

Gdy Jezus wraz z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak Bartymeusz, syn Tymeusza, siedział przy drodze. Ten słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: „Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Jezus przystanął i rzekł: „Zawołajcie go!”. I przywołali niewidomego, mówiąc mu: „Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię”. On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do niego: „Co chcesz, abym Ci uczynił?”. Powiedział Mu niewidomy: „Rabbuni, żebym przejrzał”. Jezus mu rzekł: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła”. Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą. (Mk 10,46-52)
Na początku – niuans językowy. Bartymeusz, a dokładniej bar Tymeusz to nic innego jak syn Tymeusza. Więc chyba tak nie do końca znamy imię tego człowieka – coś bardziej na kształt nazwiska, jak w wypadku Szymona, syna Jony czyli Piotra. Tłumacząc dosłownie zatem pierwsze zdanie – wyszło by coś na kształt syn Tymeusza, syn Tymeusza 🙂 
Co nam mówi, na co zwraca uwagę ten obrazek? Na to, że Bóg zawsze wsłuchuje się i wyłapie głos człowieka, który się do Niego zwraca, prosi z wiarą. Nawet, gdy ta prośba innym ludziom wydaje się z jakiegoś powodu nie na miejscu, dziwna, niepotrzebna czy po prostu niewłaściwa (szczególnie w sytuacji, gdy w samej prośbie nie ma nic złego – a po prostu w danym kontekście sytuacyjnym ktoś powie ale to nie wypada tak…). 
Bartymeusz to przede wszystkim przykład wielkiej wiary, i to wiary głęboko zakorzenionej, wytrwałej, która nie zwraca uwagę na przeciwności i nie poddaje się im. Był niewidomy – więc mógł kierować się co najwyżej słuchem, więc zasłyszanymi o Jezusie opowieściami, a przede wszystkim nie tyle o Nim samym, co o Jego cudach i niewytłumaczalnych wydarzeniach, jakie dokonywały się z Jego udziałem. Niejednego chorego uzdrowił. Nie dość to, dodatkowo jeszcze można sobie wyobrazić, że był uciszany w tym swoim wołaniu do Boga przez tych, którzy byli wokół niego, a którzy pewnie tłumnie otaczali Jezusa, odprowadzając Go, gdy wychodził z miasta. 

Potencjalnie więc, jaka była jego siła przebicia? Żadna. Nie widział, więc nie mógł po prostu podejść sam z siebie do Jezusa. Szukał Go, zwracał się do Niego – i wielu, jak czytamy, miało mu tę śmiałość i odwagę za złe. Wnikanie w przyczyny nie ma sensu – może po prostu zazdrościli Bartymeuszowi tej bezpośredniości, z jaką publicznie on, kaleka, wołał do tego cudotwórcy? Ewangelista nie opisał szczegółów, ale można sobie wyobrazić, że nie obyło się tam bez kuksańców, przepychanek – jak to w tłumie. Sam Bartymeusz był jakby na przegranej pozycji, ze swoim kalectwem, nawet w zakresie kwestii tak prostej jak dojścia do Jezusa. Bardzo tego pragnął, chciał zamienić z Nim słowo, prosić o uleczenie – ale potrzebował do tego pomocy osoby trzeciej, która by go poprowadziła, a zamiast tego miał przeciwko sobie wrogość tych, którzy wokół Jezusa się zgromadzili. 
Co Jezusa urzekło w tym bartymeuszowym wołaniu? Zwróć uwagę – on nie prosił o zdrowie. On prosił o litość nad sobą, nad swoim życiem, nad dramatem swojego kalectwa. Synu Dawida, ulituj się nade mną! Głęboka prośba człowieka przekonanego, że Ten, do którego kieruje swoje słowo, ma moc, aby zaradzić jego sytuacji, pomóc mu. 
Zastanawiająca, w ludzkiej przewrotności, jest zmiana, jaka zachodzi w tłumie. Przed chwilą uciszali niewidomego żebraka, pewnie znanego ludziom z widzenia. Teraz, gdy sam Jezus zauważył Bartymeusza i przywoływał go – całkowita odmiana, on sam znalazł się w centrum uwagi, inni poklepują go więc,  pomagają, pewnie nakierowując na Jezusa, wskazując, gdzie znajduje się Pan. Jestem przekonany, że tutaj także nie wszystko było szczere, na pewno była zazdrość innych, którym zabrakło czegoś – odwagi? wiary w proszeniu?- aby wyartykułować swoją prośbę. W tej jednak chwili wszystkie oczy zwracają się na Bartymeusza – w końcu Pan go wzywa. 
Piękny przykład interakcji, tego jak relacja na linii Bóg-człowiek powinna wyglądać. Podstawa – człowiek w tego Boga musi wierzyć. Wtedy proszenie Go ma sens. Wtedy Bóg na prośbę odpowiada, tak jak Jezus zwrócił się do Bartymeusza. Nawiązuje się dialog – człowiek zwraca się ku Bogu, zmierza do Niego, przedstawia swoją prośbę, konkretyzuje ją. Tak to ma działać, i tak to działa. Jeśli nie – to znaczy, że coś w tej relacji nie gra, czegoś brakuje. 
Piękne jest zakończenie tej historii. Znowu – ważne są słowa. Jezus nie mówi idź, oto cię uzdrawiam czy idź, bądź uzdrowiony. Jezus jakby podsumowuje postawę Bartymeusza. W innym miejscu, do setnika,  powie – według twojej wiary niech ci się stanie (Mt 8, 3). Bóg ma moc, Jezus może uzdrawiać, obdarzać łaską. Co dokonuje cudu? Współpraca tej łaski z wiarą człowieka. Albo na odwrót – wiary z łaską, bo łaski Bogu nie brakuje, za to człowiekowi wiary bardzo często, niestety. Idź, twoja wiara cię uzdrowiła. W tym jest rzecz. Aby przyjść do Boga i prosić, będąc zdolnym do przyjęcia Jego łaski. Samo proszenie – nieszczere, bez wiary – psu na budę.

Wierzycie? Kompleksowa naprawa przez Boga

Gdy Jezus przychodził, szli za Nim dwaj niewidomi którzy wołali głośno: Ulituj się nad nami, Synu Dawida! Gdy wszedł do domu, niewidomi przystąpili do Niego, a Jezus ich zapytał: Wierzycie, że mogę to uczynić? Oni odpowiedzieli Mu: Tak, Panie! Wtedy dotknął ich oczu, mówiąc: Według wiary waszej niech wam się stanie! I otworzyły się ich oczy, a Jezus surowo im przykazał: Uważajcie, niech się nikt o tym nie dowie! Oni jednak, skoro tylko wyszli, roznieśli wieść o Nim po całej tamtejszej okolicy. (Mt 9,27-31)
Co jest najważniejsze w tym tekście? Fakt cudu? Z punktu widzenia tych uzdrowionych, po ludzku – pewnie tak. Ale jednak nie. Najważniejsza jest postawa Jezusa, to, co chce nią przekazać, to co mówi. Nie waha się – pomóc, nie pomóc, zasługują czy nie. Nie chce nic za to, że pomoże, nie oczekuje zapłaty. Pyta tylko (a może – aż?) o wiarę. Wierzycie, że mogę to uczynić? I dodaje za chwilę, po uzyskaniu odpowiedzi twierdzącej, Według wiary waszej niech wam się stanie!
Zatem – o co Bogu chodzi? Na pewno nie o to, że stan fizyczny, sprawność człowieka nie mają znaczenia – bo miały tak wówczas (kiedy trudniej ludziom chorym i kalekim było zdecydowanie, przecież ani pomoc społeczna, ani rozwinięta medycyna nie istniały, chorymi de facto nikt się często nie zajmował i byli zdani sami na siebie), jak i ma znaczenie dzisiaj. Człowiek kaleki najczęściej nie oczekuje współczucia, załamywania rąk czy wygrażania Bogu za to, że dopuścił na niego chorobę. Co to zmienia? Nic. Teatrzyk, do tego w ogóle nie potrzebny. Oczekuje tego, aby go nie poniżać, nie traktować z politowaniem, ale też nie traktować jak powietrza, ignorując. Chce – tak jak zdrowi – funkcjonować w społeczeństwie, troszcząc się o własne potrzeby na tyle, na ile jego choroba mu pozwala. 
Chce być użyteczny. Czy paraliż nóg czyni człowieka bezużytecznym? Albo głuchota, ślepota, amputacja jakiejś części ciała? Tak, wymaga przystosowania chorego do nowej sytuacji, czasu aby nauczył się na nowo, inaczej funkcjonować. Nie przekreśla jego przydatności, nie czyni zbędnym czy bezużytecznym. Ogranicza w pewien sposób – z pewnością. Ale czasami pomaga odkryć zdolności i talenty, których może jako osoba zdrowa w ogóle by nie zauważył, i zmarnował. Tacy ludzie bardzo często posiadają o wiele więcej samozaparcia i wytrwałości w dążeniu do celu niż my, zdrowi.  Upadają, nie wychodzi – i z przysłowiowym uporem maniaka wstają i próbują dalej. Mają trudniej – a dają z siebie jeszcze więcej. Naprawdę – pod tym względem wiele od nich możemy się nauczyć.
Więc – do czego zmierza do Jezusowe pytanie? Dla Niego każdy człowiek był, jest i będzie wyjątkowy, czy to zdrowy, czy chory. Chciał ich uleczyć, na pewno. Chce dobra dla każdego człowieka. Problem z ludźmi polega na tym, że czasami kalectwo widoczne, fizyczna choroba to nie wszystko, albo nie najważniejszy problem. Bo ten prawdziwy problem, który człowieka naprawdę determinuje – bez względu na to, czy jest zdrowy czy chory – tkwi w człowieku, w środku, w sercu. Od lat noszona złość, uraz wobec kogoś, brak przebaczenia, nieumiejętność pogodzenia się z pewnymi sytuacjami, zawiedzione nadzieje, zniszczona przyjaźń… Możliwości jest nieskończenie wiele. Prawdziwe uleczenie człowieka to najpierw zaleczenie tych ran duszy – a dopiero później sprawność fizyczna. Najzdrowszy, najlepiej wysportowany człowiek będzie dalej nieszczęśliwy, dopóki nie poukłada swoich spraw wewnętrznych, nie pogodzi się sam ze sobą, z drugim człowiekiem, no i z Bogiem. 
Tak, to słowa znowu o wierze. W kółko to samo? Tak. Wszystko, prędzej czy później, właśnie do tej nieszczęsnej wiary się sprowadza. Jezus nie zapytał tamtych biedaków o wiele rzeczy, o które – teoretycznie – zapytać mógł. Bardzo cierpisz? Bardzo ci to życie utrudnia? Masz gdzie mieszkać? Dajesz sobie jakoś radę? Uważasz, że zasługujesz na pomoc? Ile jesteś w stanie zapłacić za odzyskanie wzroku? Nic z tych rzeczy. Bóg pyta człowieka tylko o wiarę. Tylko ona ma znaczenie (oczywiście, gdy za deklaracjami idą też czyny – gdy słowa i czyny są spójne). To, co odpowiedzieli tamci niewidomi – było niczym innym, jak wyznaniem wiary, w mocno skróconej i innej niż znamy z Mszy Świętej formie. Jezus z pewnością widział ich myśli i serca – i wiedział, że wierzyli. 
Cud nie dokonał się tylko dlatego, że Jezus mógł i miał moc ich uzdrowienia – ale dlatego, że je miał, i dlatego że oni bardzo tego pragnęli, wierząc w Tego, który mógł ich uzdrowić. Interakcja. Bóg znowu – nawet z uzdrawianiem – się nie narzuca. Proponuje, pyta – człowiek odpowiada. Jezus nie użył słów Bądźcie zdrowi, Niech wasze oczy będą znowu widziały ani żadnych, sugerujących wprost, że ma tu i teraz dokonać się coś cudownego, co On jako Boży Syn nakazuje. Złożył to wszystko w ręce Boga Ojca, a jednocześnie w ręce tych, którzy Go prosili. To, co mogło się stać – i się stało – zależało tylko od tego, co w nich było. Od ich wiary. 
My jesteśmy zdrowi, mniej lub bardziej młodzi, wysportowani, w dobrej formie, dbamy o te nasze ziemskie zewnętrzne powłoki (niektórzy aż do przesady). Ślepi pewnie nie jesteśmy w fizycznym sensie – ja siedzę i to piszę, ty siedzisz gdzieś i to czytasz – czyli widzimy, mamy sprawny wzrok. A jak to jest z oczami serca, tymi niewidocznymi? Czy coś w ogóle przez nie widzę? A może są one we mnie ślepe od tak dawna, że już w ogóle nie zwracam na to uwagi? Te oczy serca też są ważne. Ba, wydaje mi się, że są ważniejsze od tych oczu po obu stronach nosa, na głowie. 
Ewangelista opisuje moment cudu: I otworzyły się ich oczy – tyle mówi. Nie raz i nie dwa razy w ewangelii mamy do czynienia z wypowiedziami dwuznacznymi, albo z przenośniami. Te słowa Jezusa także trzeba rozumieć szerzej. Czy wierzącego człowieka Jezus uzdrowił tylko fizycznie? Na pewno nie. Uleczył też jego, być może bardzo poniszczoną, pogniecioną i brudną duszę. Bóg widzi dalej niż tylko nasza fizyczność, widzi nas jako całość: ciało + dusza. Mógł uzdrowić tylko ciało, olewając duszę? Nie sądzę. Paradoksalnie, tamci niewidomi mogli nie zdawać sobie z tego, co się ma zaraz stać, sprawy – liczyli i wierzyli w możliwość uzdrowienia ich słabości fizycznej. Czy zdawali sobie sprawę ze słabości duchowych? Nie wiem. Ale jestem przekonany, że Bóg ich uzdrowił kompleksowo. Od do głów, w środku – duszę – także. 
Więc kiedy stajesz przed Bogiem i zaraz zamierzasz Go o coś prosić, zastanów się najpierw. Czy ty w tego Boga wierzysz, w to że On może zaradzić temu, czego w danym momencie potrzebujesz? Tylko szczerze. A może po prostu zwracasz się do Niego, bo już nic innego ci nie pozostało, ale i tak nie wierzysz w Jego moc? Dzisiejszy obrazek pokazuje – dostaniesz więcej, niż prosisz. Ale musisz wierzyć. Nawet uwierzyć w tym momencie, gdy przed Nim staniesz. Bez tego – marnujesz czas swój i Jego.
>>>
Prasówka – do poczytania:
Na marginesie, Nasz Dziennik opisał, a pozostali przepisali – odnośnie mocno krytycznych i to publicznych wypowiedzi Bronisława Komorowskiego pod adresem administratora Ordynariatu Polowego WP x płk. Sławomira Żarskiego. Sytuacja dotyczyła uroczystej Mszy z Święta Niepodległości, po której Prezydent poużywał sobie publicznie na celebransie i kaznodziei pod kątem treści homilii. Efekt – przeniesienie x Żarskiego do rezerwy, co ponoć nie wróży mu dobrze w kontekście ambicji uzyskania sakry biskupiej i mianowania na ordynariusza tegoż Ordynariatu Polowego WP. Podobno ruchy w kierunku  doprowadzenia do takiej nominacji wykonywał abp Głódź, którego x Żarski jest protegowanym – i tu właśnie niektórzy doszukują się powodów zdecydowanego zastopowania kariery duchownego przez MON, któremu podlega także. 
Jeśli miałby być to kolejny biskup pokroju Głódzia – to się cieszę, jeśli nim jednak nie zostanie. Mam wrażenie, że nowy nuncjusz do problemu podchodzi bardzo drobiazgowo i papieżowi przedstawi kandydata faktycznie najlepszego (po długim i na szczęście zakończonym już okresie, gdy nuncjuszem był abp Kowalczyk – kiedy mam wrażenie, że najlepsi kandydaci to byli: a) zasłużeni w Rzymie, b) protegowani kolegów biskupów, nawet gdy się do tego kompletnie nie nadawali). Co nie zmienia faktu, że moim zdaniem poniżej krytyki było i nigdy nie powinno było mieć miejsca takie zachowanie Prezydenta, publiczne, i w stosunku do duchownego, odnośnie treści homilii.

Wyjdź z siebie… i przyjdź

Jezus przyszedł nad Jezioro Galilejskie. Wszedł na górę i tam siedział. I przyszły do Niego wielkie tłumy, mając z sobą chromych, ułomnych, niewidomych, niemych i wielu innych, i położyli ich u nóg Jego, a On ich uzdrowił. Tłumy zdumiewały się widząc, że niemi mówią, ułomni są zdrowi, chromi chodzą, niewidomi widzą. I wielbiły Boga Izraela. Lecz Jezus przywołał swoich uczniów i rzekł: Żal Mi tego tłumu! Już trzy dni trwają przy Mnie, a nie mają co jeść. Nie chcę ich puścić zgłodniałych, żeby kto nie zasłabł w drodze. Na to rzekli Mu uczniowie: Skąd tu na pustkowiu weźmiemy tyle chleba żeby nakarmić takie mnóstwo? Jezus zapytał ich: Ile macie chlebów? Odpowiedzieli: Siedem i parę rybek. Polecił ludowi usiąść na ziemi; wziął siedem chlebów i ryby, i odmówiwszy dziękczynienie, połamał, dawał uczniom, uczniowie zaś tłumom. Jedli wszyscy do sytości, a pozostałych ułomków zebrano jeszcze siedem pełnych koszów. (Mt 15,29-37)
Człowiek szuka Boga – czy się do tego przyznaje, czy temu zaprzecza. Może nie bardzo widać to, kiedy jest wszystko ok – zdrowy, pracujący, mający dach nad głową, stabilna sytuacja w życiu – wtedy jestem samowystarczalny, Bóg najczęściej kojarzy się z przykrym obowiązkiem pójścia do kościoła, modlitwy od czasu do czasu, dawaniem na tacę czy księdzem z kolędą, którego wypada przyjąć, żeby później problemu przy chrzcie/komunii/bierzmowaniu/ślubie nie było. Ale widać to jak na dłoni, gdy tego wszystkiego brakuje – gdy zdrowie się sypie, tracisz pracę, problem z mieszkaniem, niepewność jutra. To momenty w życiu, kiedy człowiek wydaje się bezradny – bo po ludzku może i robił wszystko, co mógł, starał się, a jednak – nie wyszło. To nie wystarczyło. Co dalej? Wyjść z siebie i…? 
Wtedy zaczynasz szukać Jezusa. Wtedy kierujesz się ku Bogu. W powiedzeniu jak trwoga, to do Boga nie ma wcale przesady. Paradoksalnie, bo to przejaw strasznej z naszej strony niekonsekwencji. Jak jest fajno – przecież sam na to zapracowałem, tymi rękami, własnym wysiłkiem, a Ty, Panie Boże, nie mów mi tu o przykazaniach, o grzechach, bo ja tego nie potrzebuję. Jestem samowystarczalny – i właściwie to powinieneś się cieszyć, że w ogóle czasami sobie o Tobie przypomnę, pójdę na mszę, zmówię paciorek.  Supermen, nie ma co. Jak się wszystko sypie, jak domek z kart – wtedy w najlepszym wypadku zaczynamy szukać odpowiedzi na swoje pytania i wątpliwości u Boga właśnie, dopiero, a w najgorszym wypadku najpierw tego Boga obwiniamy za całe zło i niesprawiedliwość, jakie nas właśnie dotykają. Jest w tym jakaś logika, konsekwencja? Wg mnie – nie, bo to nic innego, jak przypisywanie sobie wszelkich sukcesów, a przy porażkach szukanie kozła ofiarnego. Bóg się do tej roli świetnie nadaje, prawda? Nie postawi się, nie przyjdzie z awanturą, bronić się… 
W Jezusowych czasach ludzie byli na pewno dużo bardziej prości, mniej wysublimowani, niewykształceni w większości. Ale nie przeszkadzało im to we właściwym zrozumieniu, z kim mają do czynienia. Widzieli, co On dokonywał, jak uzdrawiał, leczył, pocieszał. Nie kończyło się na słowach – nie tylko że potrafił wyleczyć, to zdarzyło Mu się nawet ożywić umarłego! Wniosek? Jest dobry. Pomaga. Wspiera. Więc idziemy do Niego z tymi wszystkimi, którzy tej pomocy, wsparcia i uleczenia potrzebują. I szli – tak jak w obrazku ewangelicznym. I doznawali uleczenia z tych fizycznych, namacalnych słabości. Czy tylko? Ja myślę, że Jezus uzdrawiał w nich o wiele więcej, czy sobie z tego sprawę zdawali, czy też nie. A na pewno – fakt uleczenia zwracał uwagę uleczonego na Tego, który okazał mu tak wielką łaskę. Skoro takie cuda czyni – może warto posłuchać, zastanowić się nie tylko nad tym, co robi i dziękować za uzdrowienie, ale zasłuchać się także w to, co On mówi, czego naucza? 
Bóg w Jezusie nie ograniczył się do zapewnienia ludziom strawy, pokarmu duchowego, czy do uleczenia ich fizycznych słabości. Więcej – martwił się nawet o potrzeby tak prozaiczne, jak pokarm dla tych, którzy za Nim szli! Nawet z punktu widzenia tych uzdrowionych – kwestia czegoś takiego, jak burczenie w brzuchu, zwyczajny głód (pewnie powszechny dla wielu) była problemem marginalnym, szczególnie wobec łaski, jaka ich dotknęła, gdy na słowo Jezusa stali się zdrowi. Jednak i to nie umyka uwadze Boga. Człowiek jest obiektem Jego zainteresowania w każdej płaszczyźnie, każdym aspekcie swojego istnienia. Bóg chce człowieka uleczyć – fizycznie i duchowo – i pokazać, że z Jego pomocą człowiekowi tego, co najważniejsze, nigdy nie zabraknie. Może być tego, co potrzebują, bardzo mało, prawie że nic – tak jak te kilka rybek i chlebów. Dla Boga to wystarczy – jest od czego zacząć, na czym budować. A człowiek przy okazji może się nauczyć, że prawdziwa radość jest nie tylko w napchaniu swojego żołądka – ale w zatroszczeniu się o to, żeby ktoś jeszcze zaspokoił swoje potrzeby.
Adwent to czas, kiedy jesteśmy jakby szczególnie wezwani do tego, aby uświadomić sobie te swoje prawdziwe potrzeby, pragnienia i tęsknoty. Bez tego nie da się rozwiązać dręczących mnie problemów. Najpierw – diagnoza, dopiero potem – leczenie. Jakie by one nie były, czego by one nie dotyczyły – Bóg jest w stanie zaradzić. Pewnie – nie będzie to raczej cudowne uleczenie z dnia na dzień (chociaż, kto wie?), nie trafię szóstki w Totka albo nie ześle mi z nieba nowej, pięknej, młodej żony. Ale znajdę w Nim i z Nim odpowiedź. Wskazówkę, drogowskaz – co robić, jak iść, żeby było lepiej, żeby na tej drodze się zrealizować, żeby moja egzystencja miała sens. Ona go ma cały czas – tylko czasami sam nie jestem w stanie tego zauważyć. Ważne jest, aby wtedy zwrócić się do Boga – On zawsze ten właściwy kierunek wskaże. Tylko trzeba do Niego przyjść. I nie trzeba z tym czekać, aż wszystko się posypie. 

>>>

Zaczął się adwent, to i w linkach dodałem dział tematyczny temu okresowi poświęcony.

Przede wszystkim polecam rozważania o. Pawła Kozackiego OP na każdy dzień tego okresu, zatytułowane Marana Tha – kontynuację bardzo fajnego projektu (z założenia – na okresy Adwentu i Wielkiego Postu) W stronę słowa.

>>>

Tak w kontekście myśli adwentowych – zerknąłem przedwczoraj wieczorkiem do takiej książeczki z krótkimi rozważaniami na każdy dzień autorstwa + x Jana Twardowskiego. Opisał świetnie różnicę pomiędzy zmarnowaniem adwentu a dobrym jego wykorzystaniem. Jaka to różnica? Taka sama, jak pomiędzy czuwaniem a czekaniem. Pozornie – sformułowania podobne. Ale jakże inne znaczenie! Czuwanie to postawa aktywna, skupiona, radośnie skoncentrowana na gotowości przed tym, co ma nastąpić. Postawa na adwent, taka właściwa. A czekanie? Najczęściej w zniecierpliwieniu, niechęci, poczuciu przykrego obowiązku wobec tego, co jednak musi nastąpić. Temu ma służyć adwent? Zdecydowanie nie.

Więc niech będzie to czas czuwania, a nie bezmyślnego czekania.

>>>

Po prawej stronie, poniżej zdjątka ruin kościółka w Ic Kale w Alanyi, wkleiłem wczoraj taki bardzo piękny tekst. Znalazłem go w artykule x Adama Bonieckiego MIC, poświęconego osobie autora tych słów, kard. Carla Marii Martiniego SI (notabene, tytuł tekstu – do znalezienia w archiwum Onetu – ciekawy: Karol, człowiek który nie został papieżem). Pochodzi z, niestety nie wydanej dotąd po polsku, książki-wywiadu Nocne rozmowy w Jerozolimie. O ryzyku wiary.

Kiedyś miałem marzenia o Kościele. Marzył mi się Kościół, który postępuje swoją drogą w ubóstwie i pokorze, Kościół, który nie zależy od potęg tego świata. Marzyłem, że zniknie nieufność. Marzyłem o Kościele, który daje przestrzeń osobom zdolnym do myślenia w sposób otwarty. O Kościele, który daje odwagę tym przede wszystkim, którzy czują się mali albo grzeszni. Marzyłem o Kościele młodym. Dziś już nie mam tych marzeń. Kiedy osiągnąłem 75 lat, postanowiłem się za Kościół modlić.

Bądźcie odważni. Ryzykujcie coś, ryzykujcie życie, bo kto chce zachować swoje życie, straci je… Kocham małe słowo: Amen, które w czterech znakach zamyka całą naszą wiarę i modlitwę. Pochodzi z hebrajskiego i znaczy mniej więcej: ufam, wierzę, mam pewność.

Zagubieni, nieczyści i inni tacy

Stało się, że Jezus zmierzając do Jerozolimy przechodził przez pogranicze Samarii i Galilei. Gdy wchodzili do pewnej wsi, wyszło naprzeciw Niego dziesięciu trędowatych. Zatrzymali się z daleka i głośno zawołali: Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami. Na ich widok rzekł do nich: Idźcie, pokażcie się kapłanom. A gdy szli, zostali oczyszczeni. Wtedy jeden z nich widząc, że jest uzdrowiony, wrócił chwaląc Boga donośnym głosem, upadł na twarz do nóg Jego i dziękował Mu. A był to Samarytanin. Jezus zaś rzekł: Czy nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? żaden się nie znalazł, który by wrócił i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec. Do niego zaś rzekł: Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła. (Łk 17,11-19)
Praktycznie cała wczorajsza liturgia mówi o uzdrowieniu – bo nie tylko ten fragment powyżej, ale także I czytanie (2 Krl 5,14-17), mówiące o Naamanie, królu syryjskim. Jezus, Bóg – to droga do uzdrowienia człowieka, jedyna skuteczna. Czy to w kontekście zdrowia fizycznego, zdrowia ciała – czy też tego drugiego aspektu, materii, która może z pozoru, na oko, mniej ważna – czyli ducha. 
Na pierwszy rzut oka co widać w tym tekście? Dysproporcję. 1/10 to niewiele – a aż tylu, a konkretnie 1 z 10, zdecydował się powrócić, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak wielkiego cudu Jezus na nim dokonał.  Ofiarował temu, choremu na ciele, człowiekowi nowe życie. Dla trędowatego wówczas nie było ratunku – tylko powolne obumieranie, kawałek po kawałku, całego ciała. Okropne, ale tak to wyglądało, na tym polega trąd. Trzeba uzmysłowić sobie realia ówczesne – o ile dzisiaj trąd, wcześnie zdiagnozowany i rozpoznawany, może być leczony i jego rozwój hamowany, to w tamtych czasach trędowaci byli skazani na samotną wegetację w małych osiedlach, leżących poza miastami. Zazwyczaj choroba tak spustoszała ich ciała, że nie byli w stanie nawet zarobić na życie własnymi, często bardzo okaleczonymi rękami – zatem żebrali. Ale i tutaj musieli wszystkich ostrzegać, że są nieczyści (nie tyle w sensie prawa żydowskiego, co po prostu mogą zarazić) – nosili więc kije, na których mieli specjalne dzwoneczki. Gdy się zbliżali – każdy wiedział: ma przed sobą trędowatego. 
Jezus ofiarowuje uleczenie, za darmo, jako dar. Warto zwrócić jednak uwagę – oczekuje działania od osoby, którą uzdrawia. Naaman, idąc za słowami proroka, miał się siedem razy zanurzyć w sadzawce. Tych dziesięciu Jezus wysłał, aby się pokazali kapłanom. Czy wiele oczekiwał? Nie. Czy był to jakby warunek uzdrowienia, konieczny aby się dokonało? Pewnie nie. Ale Bóg oczekuje od człowieka, aby to minimum wykazał. Wiara uzdrawia – wiara, że może się to dokonać, wiara w Tego, który może dokonać uzdrowienia. 
Można się zastanowić – ewangelista pisze, że wrócił podziękować tylko jeden z uzdrowionych. Co z pozostałymi? Pewnie nic. Zdrowi, odeszli, zapominając w swojej radości o Tym, który ich uzdrowił. Czy kiedyś zastanawiali się potem – kto to był? jak tego dokonał? czy nie warto było by Go odnaleźć, jeśli nawet nie po to aby podziękować, to aby zainteresować się tym, co ten człowiek reprezentował, czego nauczał? Czy ta łaska przybliżyła ich choć odrobinę do prawdy, do poznania Boga?
Być może – ludzie ci, pozostała dziewiątka, nawet przez chwilę uwierzyli w zachwycie w Tego, który ich uzdrowił. Problem polega na tym – że wiara, nie ma być jednorazowym porywem, zachwytem serca. Wiara to proces ciągły, którego koniec wyznacza… koniec człowieka na tym świecie, śmierć, wejście w inne, lepsze życie. Czy wiarą jest wykrzyczenie Alleluja! Wierzę w Ciebie, Jezus, bo mnie uzdrowiłeś! po czym pójście dalej swoją drogą, żyjąc dokładnie tak samo jak przedtem, nic w sobie nie zmieniając? Nie. Prawdziwa wiara to zmiana. Nie tylko chwilowe olśnienie, aby potem być jak dawniej, ale zmiana: to, co się stało, ma na mnie wpływ, oznacza iż muszę żyć inaczej, aby swoim życiem dawać świadectwo o Tym, który mi tak wielkiej łaski udzielił. To jest wiara. Żeby inni mogli także przeze mnie, może nieudolnie, na ile mam możliwości, ale widzieć i dotrzeć do Boga. Żeby chociaż zastanowili się, z powodu tego jak ja żyję, nad tym jak żyją oni sami, czy jest to słuszne, i że jest Bóg, który to wszystko widzi, obserwuje, ale nade wszystko kocha i pragnie, aby człowiek był szczęśliwy. 
Może podam dziwny przykład, ale jednak. Nawiążę do fenomenu telewizyjnego, serialu Lost/Zagubieni. Pewnie każdy mniej więcej wie, o co chodzi. Grupa przypadkowych ludzi leci samolotem, który pośrodku oceanu rozbija się, i trafiają na niby bezludną wyspę, na której dzieje się dużo różnych niewytłumaczalnych rzeczy. Oglądając dalej, dochodzimy do przeświadczenia, że poza problemami i ludzkimi dramatami poszczególnych rozbitków, na wyspie toczy się odwieczna walka między dobrem a złem. A to tytułowe zagubienie nie tyle odnosi się do sytuacji ludzi – zagubionych na środku oceanu – co ludzi pogubionych w tym, kim, gdzie i jak byli. M.in. jest tam człowiek, bodajże miał na imię Locke, który od czasu wypadku jest sparaliżowany, porusza się na wózku. Po katastrofie samolotu – okazuje się, że może chodzić. Nie chcę się w tym doszukiwać na siłę wiary, ale z jego wypowiedzi jednoznacznie wynika – nie do końca to rozumie, jednak wie, iż jego ozdrowienie ma sens, ma znaczenie, nie dostał na nowo władzy w nogach po to, aby siedział i nic nie robił, ale aby działał. 
Jak bardzo ci ludzie – Naaman, dziesięciu trędowatych – byli zagubieni w swoim życiu? Nie wiemy. Na pewno – fizyczna ułomność bardzo je utrudniała, być może w jakiś sposób determinowała bezsens ich egzystencji. Bóg, oczywiście, chce zdrowia fizycznego człowieka, bo go kocha, każdego bez wyjątku. Ale nade wszystko Bóg chce, aby takie uzdrowienie nie pozostało bez echa, nie było tylko rzewnie wspominanym od czasu do czasu momentem życia. Ma być momentem zwrotnym, który to życie odmieni, wpłynie na nie także w sensie przemyślenia tego, jakie to życie jest – kim ja byłem dotąd, co sobą reprezentowałem? Jeśli nie identyfikowałem się z żadną wspólnotą – pół biedy. Jeśli deklarowałem się jako wierzący – jaka ta moja wiara tak naprawdę była, czy w ogóle była poza tą wersją papierową pt. metryka chrztu, świadectwo innych sakramentów? Jak wygląda teoria, jak być powinno – a jak było? No i konstruktywne wnioski – i zmiana, zmiana, zmiana. Tylko wtedy ten cud naprawdę się dokonuje. Uzdrowienie fizyczne – tak, jak najbardziej. Ale Bóg uzdrowić chce przede wszystkim duchowo. 
Warto zwrócić uwagę na pewien niuans, nie napisany, ale czytelny. W tekście nie ma mowy o narodowości pozostałych trędowatych – autor wskazuje jedynie w kontekście tego, który wrócił podziękować, że był to Samarytanin. Można domniemywać – pozostali byli Żydami, zatem pewnie praktykującymi (co do stopnia przywiązania do wypełniania prawa – w zależności od tego, do jakiego stronnictwa żydowskiego należeli, ale to detal). I co z tego? Zgodnie z rozumieniem właściwego wypełniania prawa – ci pobożni Żydzi powinni przyjść i podziękować. Zrobili to? Bynajmniej. Skoro zwracali się do Jezusa po imieniu, proszą o litość, to na pewno coś o Nim słyszeli, wiedzieli, że znany jest jako uzdrowiciel i prorok, a przez niektórych – uznany za Mesjasza. Czy nic w ich sercu nie drgnęło, aby podążyć za Nim, zainteresować się tym, co głosi? Zachowywali pewnie posty, nie tykali pokarmów nieczystych, odmawiali modlitwy, dokonywali rytualnych obmyć, składali ofiary… Piękna forma. A co w środku? Ano pusto. Żydzi Samarytan uważali za dużo od siebie gorszych, pod każdym względem (już kiedyś o tym pisałem – w historii państwa żydowskiego Żydzi byli przesiedlani, w trakcie jednego z nich m.in. do Samarii, gdzie niektórzy tubylcy zasymilowali się po części z Żydami). A jednak – to ten gorszy Samarytanin wiedział, że należy okazać wdzięczność, zaś pobożni Żydzi jakoś o tym zapomnieli. 
Dobitnie pokazuje to przykrą, dla niektórych, prawdę. Forma to nie wszystko. Forma jest dobra, gdy ma co formować – gdy jest czym ją wypełnić. Samo spędzanie codziennie czasu na recytowaniu modlitw (celowo nie nazywam tego modlitwą), uczestniczeniu w nabożeństwach, mszach, lektura religijna, krzyżyki, różańce, święte obrazki, książeczki do nabożeństwa… To forma. Forma, która ma być uzewnętrznieniem tego, co we mnie. Która ma być sposobem wyrażenia tej wiary, która jest we mnie. Nie na zasadzie szpanu czy szyku, mody – ale autentycznego dawania świadectwa. Jestem, jaki jestem – wierzę, i dlatego się modlę, nie kradnę, pomagam potrzebującym, nie obgaduję etc. Ufam Bogu, i dlatego przychodzę i umiem podziękować za każdy – nawet czasami w danej chwili niezrozumiały – dar, jaki od Niego otrzymuję. Jak ten Samarytanin, który o Bogu mógł niewiele (nic?) nie wiedzieć, ale był szczery w wyrażeniu tego, co czuł. Pozostałych dziewięciu pewnie pobiegło do kapłanów, pochwalić się uzdrowieniem, pewnie i poskładali wszelkie możliwe w prawie przewidziane ofiary, ubili stosowny inwentarz, dokonali obmyć itp. A czy pomyśleli, żeby wznieść, choć na chwilę, modlitwę do Boga i podziękować? Albo zadać sobie trudu i odnaleźć, poznać Tego, który ich uzdrowił? 
I jeszcze jedno. Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła. Żeby nie było wątpliwości – człowiek sam się nie uzdrowił. Uzdrowiła go wiara w Tego, który stał przed nim, która w tym momencie, gdy uwierzył, współpracowała idealnie z darem łaski od Boga. Żadne samouzdrowienie. Ciężar choroby jako element życia człowieka, który szuka ratunku, i widzi w tym człowieku na drodze szansę na jego uzyskanie, i prosi o litość. Zwróć uwagę – Jezus w odpowiedzi na to ich Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami nie mówi nic w stylu Idźcie i bądźcie zdrowi. Nie stawia warunku, ale mówi – idźcie do kapłanów, niech was zobaczą. Mogli stwierdzić, ci trędowaci – a po co? co nam to da? Ale jednak poszli. Ewangelista nie wskazuje dokładnie momentu uzdrowienia. Sprawcza jest w tym wola Jezusa – ja bym to widział tak: oni proszą, On każe iść do kapłanów, a uzdrowienie dokonuje się wtedy, gdy trędowaci wypełniają to polecenie i idą do kapłanów. 
Wiara to proces, który z założenia ma trwać cały czas. Żadne porywy, pobożne życzenia czy wielkie i niewykonalne założenia, obietnice, zamiary. Powoli, na miarę realnie ocenianych sił i możliwości. Zawsze do przodu – choć może czasami nieco do tyłu, nikt nie jest doskonały. Ale niech ta, nawet nie doskonałość, ale dobroć i poprawność będzie autentyczna, wypracowana uczciwie i szczerze. Wtedy jesteśmy na dobrej drodze, a do Boga mamy bliżej niż dalej.
Żeby było jasne – ja tych dziewięciu nie przekreślam. Wtedy, o ile wierzyć ewangeliście, nie zrozumieli chyba do końca wielkości daru, jaki otrzymali, i nie odniósł on zamierzonego skutku co do wewnętrznej przemiany ich życia. Co nie znaczy, że nie dokonało się to później – skoro o Piłacie mówi się, że podążał za Zmartwychwstałym, nawrócił się i miał ponieść śmierć męczeńską, to czy tym bardziej kilku pobożnych Żydów nie mogło później tak naprawdę, na serio, pójść za Jezusem? Czasami ziarno – tak, takie jak to uzdrowienie – musi dojrzeć.