Adoptowałem

Pewnie nie wszyscy wiedzą o tej możliwości, natomiast jest to piękny dowód na naprawdę Boże wykorzystanie możliwości, jakie daje współczesna technika, dla wsparcia przedsięwzięcia, które niewątpliwie w najbliższych dniach zdominuje i przyciągnie uwagę zapewne większości, o ile nie całego świata. 
Możesz bowiem adoptować kardynała. Wystarczy kliknąć, podać dane osobowe oraz maila, po czym system losuje kardynała, którego w owej adopcji dana osoba ma wspierać modlitwą w okresie poprzedzającym oraz w trakcie konklawe. O co się modlić? O to, aby został papieżem? Niekoniecznie – bardziej o spokój Ducha i właściwe rozeznanie (tak, właśnie w trakcie trwających teraz kongregacji generalnych – bardzo dobry pomysł bł. Jana Pawła II na rozeznawanie przez kardynałów potrzeb Kościoła i poznawanie się nawzajem; minął już czas, kiedy [konklawe 1963 i 1978 r.] kardynałowie mogli się w większości znać z obrad Soboru Watykańskiego II), aby dany purpurat właściwie odczytał głos Pana, wskazując na kolejnego następcę Piotra. 
Ja wylosowałem kard. Telesfora Placyda Toppo, metropolitę Ranchi i przewodniczącego Konferencji Episkopatu Indii. Rocznik 1939. Mianowany biskupem Dumka w czerwcu 1978 r., jedna pewnie z ostatnich nominacji papieża Pawła VI, konsekrowany jednakże… już po wyborze ale i śmierci Jana Pawła I, 07 października tego roku. Młody, nieco ponad 38 lat wóczas. Od 1984 r. koadiutor Ranchi, przejął rządy diecezją w 1985 (mój rok urodzenia). Kreowany kardynałem w 2004 r., kardynał prezbiter tytułu Sacro Cuore di Gesù agonizzante a Vitinia. Na zdjęciu – sympatyczny Murzyn.
To jest właśnie wielkość Boga – gdy wszyscy mówią o słabości Kościoła, której koronnym dowodem ma być fakt rezygnacji papieża, ta inicjatywa pokazuje najlepiej, jak wielką siłą duchową, modlitewną Kościół dysponuje. Ile osób podjęło się adopcji kardynała? Według licznika przeszło 320.000 – zatem po blisko 2.800 modlących się za każdego z 115 elektorów! Ilu ogarnia ich wszystkich 115 elektorów modlitwą bez tego? Nie sposób zliczyć. Obrzucane błotem i nazywane przez niektórych narzędziem Szatana medium internetu wykorzystane w bardzo zbożnym i pięknym celu. 
Tak, Kościół jako wspólnota ludzi jest słaby słabością każdego z nas – jednocześnie jednak jako wspólnota wiary, nadziei i miłości umacnia się, właśnie ponad, pomimo skandali finansowych, seksualnych, mniej lub bardziej słusznego zgorszenia i uchybień. Widząc je, ale starając się nie upadać na duchu i trwać, obejmując modlitwą serce Kościoła, którym niewątpliwie kolegium kardynalskie jest, a przed któym stoi tak ważne dzisiaj zadanie wyboru następcy Benedykta XVI. 

Karol – człowiek, który nie został papieżem

Tytuł banalny, przypisywany rzekomo x Adamowi Bonieckiemu z jego tekst sprzed lat, na dniach wykorzystany również przez Gazetę Wyborczą. Ale jakże bardzo trafnie opisujący wielkiego człowieka, który odszedł do Pana dokładnie tydzień temu.
+ kard. Carlo Maria Martini SI (1927-2012)
Mam na myśli Karola Marię Martiniego SI, kardynała tytularnego kościoła s. Cecilia, przeszło 20 lat metropolity Mediolanu. Rocznik 1927, w Towarzystwie Jezusowym od 17 roku życia. Doktor teologii i biblistyki – jednoznacznie kojarzony jako egzegeta. Wyświęcony w 1952 r., profesję wieczystą złożył 10 lat później. Wykładowca i rektor Papieskiego Instytutu Biblijnego, później rektor Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego. Rekolekcjonista papieski z 1978 r. W grudniu 1979 r. mianowany metropolitą Mediolanu, konsekrowany w święto Przemienienia Pańskiego następnego roku osobiście przez bł. Jana Pawła II. Wieloletni sekretarz generalny Światowego Synodu Biskupów, przewodniczący Rady Konferencji Episkopatów Europy, kilkukrotny specjalny wysłannik Papieża z Polski do różnych miejsc świata. Z uwagi na postępującą chorobę Parkinsona w 2002 r. odszedł na emeryturę, osiadając w ukochanej Jerozolimie w prostym jezuickim domu zakonnym. Ostatnie lata życia spędził we Włoszech, zmarł w domu swego zakonu jezuitów w Gallarate w północnych Włoszech.
Piękne i trudne słowa wybrał na swoje zawołanie biskupie: Pro veritate adversa diligere, Dla prawdy kochać przeciwności. Wiele tych ostatnich go spotkało w życiu, wiele doznał niezrozumienia. Jak podaje portal deon.pl, papież Benedykt XVI opisał zmarłego w sposób następujący: „całe życie zmarłego purpurata najtrafniej podsumowują słowa Psalmu: „Twoje słowo jest lampą dla moich stóp i światłem na mojej ścieżce”. Tą ścieżkę wskazywał innym, nie ograniczając się tylko do diecezji mediolańskiej i tych, którzy przychodzili do kościołów, ale szukał dróg do dotarcia właśnie do całej reszty – obojętnych, porzuconych, czy nawet w ogóle nie mających z Kościołem nic wspólnego.
Słusznie jest uznawany za wielkiego orędownika dialogu między ludźmi wszelkich nacji, przekonań, bez względu na dzielące ich bariery. Rabin Rzymu 97-letni Elio Toaff w wydanym po jego śmierci oświadczeniu napisał, że włoski hierarcha był „jednym z najbardziej światłych głosicieli i zwolenników filozofii dialogu między chrześcijaństwem a judaizmem”.
Carlo Maria Martini szukał porozumienia ze światem na poziomie języka i komunikacji. Jego teologia wchodziła w interakcję z nowoczesnością. Pogadanki w Corriere della Serra, czyli odpowiedzi kardynała na pytania stawiane przez czytelników były popisem erudycji i kultury teologicznej. Duchowny w prosty sposób objaśniał najbardziej zawiłe kwestie dotyczące śmierci, dogmatów, liturgii czy seksualności. – Wielu z nas, obserwując wydarzenia ostatnich czasów, wielkie katastrofy naturalne, a także wojny i przejawy nienawiści – pisał – odnosi wrażenie, że zbliża się koniec świata. Ten świat – komentował – któregoś dnia musi się skończyć, zresztą potwierdza to nauka, ponieważ słońce zbliża się do swego nieuchronnego zachodu. Chrześcijanin ma pewność, że Bóg przyjdzie mu z pomocą – twierdził teolog wierząc, że otoczenie laickie nie jest wrogiem Kościoła, ale jego partnerem w postępie ludzkości. Kardynał tłumaczył braciom w biskupstwie, że rozumne przekonywanie i szanowanie reguł świeckości są gwarantem spokojnej i silnej obecności Kościoła. Odważnie poruszał najgorętsze tematy dialogu chrześcijaństwa ze światem laickim. Dzisiaj nie trudno podzielić pogląd Benedykta XVI, że Kościół zmierza w kierunku wspólnoty coraz mniejszej, ale bardziej zaangażowanej, czynnej, ludzi naprawdę żyjących wiarą; a kard. Martini chciał ten Kościół otworzyć, przybliżyć coraz dziwniejszemu i bardziej zlaicyzowanemu światu. 
Paradoksalnie, gdyby konklawe po śmierci Jana Pawła II odbyło się 10 lat wcześniej, w gdzieś w połowie lat 90., kard. Martini miał duże szanse na zostanie jego następcą. Wtedy jeszcze w sile wieku, w 2005 r. również typowany na jednego z papabili, zaprzeczał jednak wszelkim spekulacjom. Po prawdzie, wówczas nie miał już szans – po odejściu jednego papieża, który w dużej mierze zmarł z powodu choroby Parkinsona, kardynałowie nie zdecydowali by się raczej na wybór kolejnej osoby, cierpiącej na to schorzenie w stopniu bardziej już niż widocznym. 
Szerokim echem odbił się jego wywiad-rzeka z Umberto Eco, agnostykiem, zatytułowany „W co wierzy ten, kto nie wierzy?”. Mówił w niej: „Słusznie przywołuje Pan cel tej naszej epistolarnej rozmowy. Chodzi nam mianowicie o zakreślenie wspólnego dla laików i katolików pola dyskusji obejmującego również punkty, w których nie ma zgody. Zwłaszcza te, z których powstają głębokie nieporozumienia, znajdujące wyraz w konfliktach na płaszczyźnie politycznej i społecznej.”
Zaskakiwał otwartością, jednak – niestety, błędnie – zarzucano mu przekraczanie granic (tak jak tutaj – pomijając fakt, że – wbrew tytułowi – zmarłemu poświęcono niewielką część tekstu z kwietnia 2012 r.). Postulował dopuszczanie stosowania prezerwatyw w sytuacjach ekstremalnych, gdy jedno z małżonków jest zakażone („Z pewnością użycie prezerwatywy może w pewnych sytuacjach być mniejszym złem. Chodzi tutaj o szczególną sytuację małżonków, spośród których jeden małżonek jest zarażony AIDS. Każdy jest zobowiązany do ochrony drugiego współmałżonka, który z kolei powinien być zdolny do ochrony siebie”). Nazywał wprost dyskryminacją stosunek w Kościele do osób rozwiedzionych – trudno się z tym nie zgodzić, obecnie w Polsce rozkwitają duszpasterstwa takich osób, szczególnie pod egidą dominikanów i jezuitów, jednakże wydaje się to być kroplą w morzu potrzeb; nie chodzi tu o żadne uproszczenia i udawanie, że problemu w związku z rozwodami nie ma – brakuje jednak akcentowania tego, że rozwód nie przekreśla człowieka, że Bóg nadal jest dla niego, kocha go. Zarzucono mu pochwałę parad gejowskich – czego nigdy nie uczynił, sugerując jedynie, iż samo zjawisko homoseksualizmu i próby zaistnienia medialnego należy umieć zrozumieć (bynajmniej nie akceptować) jak fakt, i tylko w takim zakresie – jako faktu – mówił o związkach homoseksualnych. Bo istnieją, są faktem. Gdzie tu herezja, o którą zmarłego oskarżano? To fakt, a kwestia jego oceny to zupełnie inna sprawa. Wzywał do tolerancji, nie do akceptacji – czego wielu nie rozumiało. Otwarcie sprzeciwiał się postawieniu znaku równości pomiędzy homo związkami a rodziną. 
Jak to ujął o. Dariusz Piórkowski SI, „niektórzy, wyciągając wypowiedzi Kardynała z szerszego kontekstu, próbują go zdyskredytować, ośmieszyć i zaliczyć do ukrytych wrogów Kościoła, rozmontowujących go od środka. Najbardziej smutne jest to, pomijając brak szacunku dla zmarłego, iż nie próbują zrozumieć, co rzeczywiście Kardynał miał na myśli, lecz powtarzają obiegowe opinie i półprawdy, by mieć pożywkę dla swoich lęków. To jest wykwit mentalności, która działa zgodnie z zasadą „dajcie mi winnego, a ja znajdę paragraf”. Prawdą jest, zdarzały się uproszczenia – które osobom klasyfikującym na zasadzie: czarne albo białe, dobre albo złe, mogły wydać się znaczącymi coś innego niż to, co miał na myśli autor. 
Narażał się także hierarchom Kościoła o zamkniętych horyzontach. W opublikowanej niedawno niewielkiej książce «Biskup» kard. Martini pisze: «Niech żaden biskup nie sądzi, że będzie skutecznie kierował powierzonymi mu ludźmi wielością poleceń i dekretów, zakazów i negatywnych sądów. Niech skupi się raczej na duchowej formacji, rozbudzając zamiłowanie do Pisma Świętego, niech przedstawia pozytywne racje naszego działania według Ewangelii. Uzyska w ten sposób dużo więcej niż surowym nawoływaniem do przestrzegania norm». Sama prawda – ale czy każdy biskup chciał ją słuchać? 
W (niewydanej w Polsce) książce „Nocne rozmowy w Jerozolimie. O ryzyku wiary” wskazywał na negatywne efekty encykliki „Humanae vitae” Pawła VI – nie krytykując, ale wskazując, iż rozumiał zamysł papieża Montiniego, jednakże przyznać należy, iż przyniosła ona również zło w postaci choćby tego, że po jej wydaniu, na skutek tak a nie inaczej przedstawionego konkretnego stanowiska, Kościół przestał być postrzegany na serio. Stanowisko papieża było właściwe, jednak zabrakło wyjaśnienia, tłumaczenia. Nie każdy ją zrozumiał, wielu z tych, którzy jej nie zrozumieli, zdystansowała jeszcze bardziej od Kościoła. Stąd sugerował kontynuację i nową encyklikę, wyjaśniającą sprawę. 
Jego propozycja życia była bardziej niż prosta: cisza i modlitwa Pismem Świętym, bo – jak mówił – nie ma lepszego sposobu rozmowy z Bogiem aniżeli dialog z Jego słowem w Ewangelii. 
Przede wszystkim jednak był realistą. Te słowa mogą boleć i smucić, ale są po prostu prawdziwe. „Kiedyś miałem marzenia o Kościele. Marzył mi się Kościół, który postępuje swoją drogą w ubóstwie i pokorze, Kościół, który nie zależy od potęg tego świata. Marzyłem, że zniknie nieufność. Marzyłem o Kościele, który daje przestrzeń osobom zdolnym do myślenia w sposób otwarty. O Kościele, który daje odwagę tym przede wszystkim, którzy czują się mali albo grzeszni. Marzyłem o Kościele młodym. Dziś już nie mam tych marzeń. Kiedy osiągnąłem 75 lat, postanowiłem się za Kościół modlić”. Kościół jest, jaki jest, ale trzeba się za niego modlić… choćby właśnie po to, aby dla nas albo dla tych, co przyjdą po nas, był lepszy, bardziej otwarty na ludzi z ich problemami. 
On sam stoi już przed obliczem Pana, i nie mam wątpliwości, że jest tam szczęśliwy. To był wielki człowiek, na miarę Kościoła, i na miarę problemów tego Kościoła z jego (zmarłego) i naszych czasów; problemów, których nie bał się dotykać i z którymi mierzył się, zamiast udawać, że ich nie ma. Oby znaleźli się dzisiaj i w przyszłości ludzie o tak szerokich horyzontach, o podobnym spojrzeniu, wrażliwości i uporze – dla dobra zarówno Kościoła, jak i świata. Tacy ludzie są po prostu potrzebni. Kościół musi iść do przodu – nie tyle ścigać się z nowoczesnym światem, co próbować być przez niego zrozumianym, przede wszystkim wykazać wolę, chcieć temu światu coś zaproponować. Samo bycie to dzisiaj trochę mało.