Nie ma grzechów międzypokoleniowych

Temat od jakiegoś czasu gdzieś tam mi się przewijał, ale – jak wynikało z materiałów, które widziałem – kwestia pozostawała otwarta w tym sensie, że Kościół nie powiedział jednoznacznie „nie”. Co zmieniło się w ostatnich dniach. 
W dniu 06 października 2015 r. Episkopat Polski podjął uchwałę o zakazie celebrowania Mszy świętych i wszelkich nabożeństw z modlitwą o uzdrowienie z „grzechów pokoleniowych” czy o „uzdrowienie międzypokoleniowe”.

Przesądzenie powyższej kwestii zostało poprzedzone opinią teologiczną Komisji Nauki Wiary Konferencji Episkopatu Polski, dostępną m.in. na Deonie (poniżej ogólnego artykułu). Tak naprawdę, jest w niej zawarte bardzo syntetyczne, a zarazem dokładne opisanie stanu faktycznego i problemu, jaki powstał na jego kanwie. 
Ja z tym zagadnieniem spotkałem się kilkakrotnie, a na potrzeby niniejszego tekstu poszukałem conieco. Nie zdziwiło mnie (niestety), że teksty na ten temat – w tym sensie, że nie tyle dotykające tematu, co po kontekście sądząc radzące jak zwalczać takie grzechy pokoleniowe – odnalazłem na Frondzie, stronie jezuickiego pisma Odnowy w Duchu Świętym.
Z mojej perspektywy wygląda to nieco na żerowanie na strachu ludzkim i wynajdowanie, tworzenie problemu, mającego leżeć u podstaw innych, wytwarzanie sztucznie problemu dla jego następnie rozwiązania. Przede wszystkim zaś błąd, z którym mamy do czynienia, to nic innego jak wmawianie ludziom – co nie znajduje oparcia w niczym i nie jest niczym uzasadnione – twierdzenia o niejako „dziedziczności” grzechów. Stąd czasami można spotkać się z używanym w kontekście tzw. grzechów pokoleniowych pojęciem „grzechów naszych ojców”, „skażeniu międzypokoleniowym”, „uzdrowieniu międzypokoleniowym”. 
Jak jest to opisane na Frondzie: '„grzech pokoleniowy” jest to odziedziczona po przodkach niegodziwość, czyli skłonność ludzkiego serca do buntu, do nieposłuszeństwa przeciw Bożemu prawu i Jego przykazaniom, jest to podatność na grzech, tendencja do grzeszenia’. Sugeruje się tam nieświadome „wchodzenie” w grzechy ojców. Kompletnie absurdalnie brzmi przykładowe pytanie i odpowiedź: „Jakie grzechy mogą być pokoleniowymi? Aborcja, skłonności samobójcze, niepowodzenia w interesach, bieda, choroby genetyczne, depresje, kłamstwo, oszustwo”. Choroba genetyczna jako grzech? Inny przykład: „Dziecko poczęte poza związkiem sakramentalnym może cierpieć na duszy i psychice z powodu grzechu swojej matki” albo upatrywanie grzechu międzypokoleniowego w nałogu alkoholowym w rodzinie (pismo Odnowy „Szum z nieba”) – nie skomentuję. 
Równocześnie, ciekawe wydaje się to, że w każdym tekście pojawia się w miarę silnie zaakcentowane stwierdzenie odnośnie tego, że nie należy jako grzechu międzypokoleniowego rozumieć dosłownego przejścia grzechu np. z dziadka czy rodzica na daną osobę, jego dosłowne dziedziczenie. Więc co? A równocześnie pojawia się sformułowanie w stylu: ” trzeba uznać, że moi przodkowie zgrzeszyli, po drugie muszę uznać, że ja popełniłem ten sam grzech, który widziałem u ojca, dziadka i pradziadka i muszę Pana Boga za niego przeprosić i odpokutować”. Hm, kompletnie niespójne: bo albo to nie jest mój grzech i nie muszę wtedy za nic odpokutować, albo w jakiś dziwny sposób miałby przejść on na mnie co rodziło by konieczność pokuty. 
Pomocny tutaj wydaje się tekst sufragana wrocławskiego bp. prof. dr hab. Andrzeja Siemieniewskiego (opublikowany w maju 2014 r. – a więc zanim Episkopat zajął w tej materii jednoznaczne stanowisko):

Z jednej strony mamy tysiące ludzi garnących się do rekolekcji i sesji modlitewnych na temat uzdrowienia międzypokoleniowego, z drugiej zaś strony są raczej wątłe, by nie powiedzieć – wątpliwe podstawy tej modlitewnej praktyki: Pismo Święte i katolicka Tradycja takiej praktyki nie znają. Dochodzą do tego przestrogi przed przekraczaniem granicy między biblijną pobożnością chrześcijańską a pewnymi pojęciami New Age. Jaka więc winna być droga wyjścia? Przypomnijmy mądre uwagi Katechizmu: Kościół popiera formy religijności ludowej, ale równocześnie czuwa, by je rozświetlać światłem wiary. Mają rację gorliwie wierzący katolicy, jeśli domagają się od nas, swoich duszpasterzy, abyśmy wiedzieli, jak można dostąpić spotkania z Chrystusem, z Jego mocą uzdrowienia i zmiany życia. 

1. Korzystamy z nauk inicjatora i pomysłodawcy modlitwy o uzdrowienie międzypokoleniowe, Kennetha McAlla? To korzystajmy po katolicku. Po pierwsze, z zachowaniem jego roztropności co do uprzedniego badania medycznego trudniejszych przypadków, bez czego łatwo można stać się psychiatrycznym znachorem. Po drugie, on sam, choć nie był katolikiem, główny nacisk w swojej metodzie kładł na zbawienne skutki Eucharystii sprawowanej w intencji zmarłych z rodziny. Niech więc w tę samą stronę pójdzie i nasza modlitwa, jak to czyniliśmy w Tradycji Kościoła modlącego się w Mszach św. za naszych drogich zmarłych. 

2. Modlimy się za zmarłych? To módlmy się po katolicku, niekoniecznie korzystając z lektur, w których po latach ktoś znajdzie newage’owe pojęcia, gnostyckie hipotezy czy ezoteryczne wizualizacje. 

Można także przeczytać stanowisko w/w biskupa Siemieniewskiego w formie udzielonej w 2012 r. odpowiedzi na pytanie o kwestię grzechów międzypokoleniowych ze strony katolickiej Wspólnoty Droga we Wrocławiu.

Przytoczę w tym zakresie także dość obszerne fragmenty wspomnianej opinii komisji Episkopatu dla zobrazowania przyczyny zajęcia takiego, a nie innego stanowiska:

2. U podstaw mówienia o grzechu pokoleniowym leży przekonanie, że grzechy przodków wywierają wpływ na życie obecnie żyjących członków ich rodziny. Wpływ ten może mieć wymiar duchowy i cielesny, wyrażać się np. w postaci jakiejś choroby, może też być powodem kłopotów w dziedzinie psychiki i niepowodzeń w życiu małżeńskim czy rodzinnym. Obciążenie grzechem dziedziczonym po przodkach – według zwolenników tej teorii – domaga się uwolnienia człowieka, które dokonuje się w modlitwie o uzdrowienie lub przez egzorcyzm.
Uzdrowienie międzypokoleniowe jest specjalną modlitwą, którą należy objąć przodków osoby cierpiącej, sięgając w przeszłość nawet do piętnastego czy szesnastego pokolenia. Taka modlitwa obejmuje odmawianie egzorcyzmów, modlitwę wstawienniczą i Mszę świętą. Stąd modlitwy i nabożeństwa o uzdrowienie międzypokoleniowe czy Msze święte w tej intencji. (…)  

3. Praktyka „uzdrowienia międzypokoleniowego” wywodzi się z tradycji zakorzenionej w wierzeniach religii wschodnich, które szczególnym kultem otaczają przodków i wierzą w reinkarnację. To znaczy, że praktyka ta jest skutkiem synkretyzmu religijnego, który wykształcił nowe zjawisko nazwane „reinkarnacją grzechu”. (…)  

5. Cytowane przez zwolenników „uzdrowienia międzypokoleniowego” fragmenty Biblii, które jakoby miały potwierdzać ich tezę o grzechu pokoleniowym i jego następstwach w życiu następnych pokoleń, mają swoje rozwinięcie i dopowiedzenie. Okazuje się, że są one trochę dłuższe, niż te cytowane w książkach. Czasem teksty te są tak manipulowane, by potwierdzały tezę o grzechu pokoleniowym czy o potrzebie międzypokoleniowego uzdrowienia. (…)  

6. „Grzech pokoleniowy” stoi w sprzeczności z prawdą o Bożym Miłosierdziu i o Jego przebaczającej Miłości. Jeśli nawet Lud Starego Przymierza dopatrywał się w różnych nieszczęściach kary Bożej za winy przodków, to Ludowi Nowego Przymierza takie przeświadczenie jest obce. Ta wyraźna zmiana optyki wiąże się z misją Wcielonego Syna Bożego, który doskonale wypełnił Prawo i Proroków, zwiastując miłość i miłosierdzie Boga. Wcześniej na gruncie legalizmu żydowskiego w Bogu widziano przede wszystkim Sędziego, skorego do wymierzania kary. Obraz Boga jako miłosiernego Ojca nie dopuszcza takiej myśli; otwiera człowieka na możliwość zyskania Bożego przebaczenia, ułaskawienia w każdej sytuacji. 

7. Kościół od samego początku naucza, że grzech jest zawsze czymś osobistym i wymaga decyzji woli. Podobnie jest z karą za grzech. Każdy osobiście ponosi karę za swój grzech. Wyraźnie pisze o tym św. Paweł w Liście do Rzymian, że „każdy z nas o sobie samym zda sprawę Bogu” (Rz 14,12). (…)  

8. Jedynym grzechem, który jest przekazywany z pokolenia na pokolenie jest grzech pierworodny. (…)  

10. Praktyka modlitwy, czy Mszy św. z modlitwą o uzdrowienie międzypokoleniowe, czy o wyzwolenie z grzechu pokoleniowego zdradza bardzo wyraźnie brak wiary, czy przynajmniej niedowierzanie w skuteczność łaski sakramentalnej, na pierwszym miejscu chrztu świętego. W tym sakramencie zostajemy wyzwoleni z wszelkiego grzechu. (…)  

Konkluzja: Mając na uwadze wszystkie poczynione uwagi, postuluje się, by władza kościelna jednoznacznie ostrzegała przed używaniem w przepowiadaniu pojęć: „grzech pokoleniowy” i „uzdrowienie międzypokoleniowe”. Powinna też oficjalnie zakazać celebrowania Mszy świętych i nabożeństw z modlitwą o uzdrowienie z grzechów pokoleniowych czy o uzdrowienie międzypokoleniowe.  

W tym kontekście duszpasterzom byłoby dobrze przypomnieć, że najróżniejsze formy praktykowanej przez wieki modlitwy o uzdrowienie chorych, także w ramach liturgii Mszy św., powinny być celebrowane zgodnie z przepisami ksiąg liturgicznych oraz instrukcją Kongregacji Nauki Wiary Ardens felicitatis desiderium. 

W kościelnym przepowiadaniu należy zadbać o jasny wykład nauki Magisterium Kościoła na temat grzechu pierworodnego i jego skutków, rozumienia grzechów osobistych i ich skutków społecznych, skuteczności łaski sakramentalnej, zwłaszcza chrztu oraz sakramentu pokuty i pojednania, kwestii pojednania z Bogiem i z ludźmi, poczucia winy i przebaczenia.

A więc sprawa jest jasna i dokładnie wyjaśniona. Pytanie, czy – chyba dość liczni – zwolennicy takich praktyk przyjmą to do wiadomości?

Zmiana władz w polskim Episkopacie

W zeszłym tygodniu, o ile pamiętam 12 i 13 marca 2014 r., miały miejsce wybory przewodniczącego oraz jego zastępcy w ramach Konferencji Episkopatu Polski. Nie prymas – ten, tytularnie, funkcjonuje oddzielnie i stanowi godność wyłącznie honorową – ale bardziej koordynator prac polskich biskupów, ten, który w ich imieniu się wypowiada. 
Przewodniczącym KEP na 5-letnią kadencję został metropolita poznański abp Stanisław Gądecki (dotychczasowy z-ca przewodniczącego przez 2 kadencje), zaś zastępcą przewodniczącego KEP został metropolita łódzki abp Marek Jędraszewski. Wyboru dokonali biskupi zgromadzeni na 364. zebraniu plenarnym KEP w Warszawie. Jedyne, co było pewne, to zmiany zarówno na stanowisku przewodniczącego, jak i jego zastępcy – abp Józef Michalik ukończył dopuszczalne 2 kadencje, podobnie abp Stanisław Gądecki będący przez 2 kadencje jego zastępcą. 
Biogramów obydwu biskupów przytaczać tu nie będę – solidne znaleźć można czy na wiara.pl czy na deon.pl. Równolatkowie – po 65 lat. Co więcej, abp Jędraszewski przez szereg lat (1997-2012) posługiwał jako sufragan w archidiecezji poznańskiej, w której całe biskupie posługiwanie spędził abp Gądecki (w latach 1992-2002 również sufragan, od 2002 r. po niesławnym abp. Paetzu metropolita poznański). 
Kilka ciekawostek. Abp Gądecki od 2006 r. odpowiada w polskim Episkopacie za przygotowywanie corocznych programów duszpasterskich jako przewodniczy Komisji ds. Duszpasterstwa Episkopatu Polski. Przygotowania do ŚDM w Krakowie w 2016 r. widzi jako płaszczyznę konkretnej pracy z młodzieżą i jej kontekst, a nie tylko kolejny event. Zwolennik tworzenia w parafiach rad duszpasterskich. W pierwszym roku posługi arcybiskupiej w Poznaniu powołał Radę Społeczną, która zajmuje stanowisko w najważniejszych kwestiach społecznych. Zaangażowany w dialog ekumeniczny, szczególni z judaizmem. Profesor biblistyki i poliglota (języki zarówno martwe, jak i nowożytne), mający świadomość, jak słabo jest u nas, katolików, ze znajomością Pisma Świętego („Poza wąskimi kręgami zainteresowanych, ludzie stracili z oczu podstawowe i najważniejsze pytanie Biblii, czego żąda ode mnie Pan Bóg” – zeszłoroczny cytat). Entuzjasta papieża Franciszka – mający świadomość jednak, iż wcielanie w życie stylu papieża Franciszka może okazać się dla naszego Kościoła niełatwym problemem, także z powodu oporu duchowieństwa. „Polski Bergoglio” to za duże słowa, ale osoba zdecydowanie pozytywna. 
Z kolei abp Jędraszewski znany jest medialnie głównie z powodu, unikatowej w skali Polski (i chyba nie tylko) inicjatywy pod nazwą „Dialogi w katedrze”, w ramach której co miesiąc (z wyjątkiem wakacji) arcybiskup odpowiadał w łódzkiej katedrze na pytania przysłane przez internautów i zadawane przez zebranych w świątyni wiernych. Początkowo cykl zaplanowany był na 10 spotkań, ale jest nadal kontynuowany. Człowiek, który bardzo często podkreśla zagadnienie wolności, a jednocześnie mówi wprost o atakach na Kościół i walce z ludźmi wierzącymi. Raczej konserwatysta, wypowiadający się o niebezpieczeństwach płynących ze świata.
Z plotek i przecieków wiadomo, że w wyborach znaczne poparcie uzyskali również kard. Kazimierz Nycz (Warszawa) oraz abp Wacław Depo (Częstochowa). 
Niewątpliwie pozytywnym aspektem wyborów jest to, że wybrano osoby o praktycznie nieznanych publicznie poglądach politycznych – zatem można przyjąć, iż apolityczne. Tu w kontekście abp. Depo należy wskazać, iż byłby to wybór osoby jednoznacznie popierającej i kojarzonej z osobą o. Tadeusza Rydzyka CSsR i jego mediami – co trudno było by uznać za pozytyw (do tego propozycja stworzenia listy mediów, które miały by być [?] zalecane katolikom…). Z kolei ustępujący abp Michalik nie raz i nie dwa razy negatywnie wypowiadał się o Tygodniku Powszechnym. Jak widać, biskupi wybrali osoby nie obarczone tego rodzaju wadami – co niewątpliwie świadczy o nich dobrze. 
Co to wszystko może oznaczać? Nie rewolucję – ale z pewnością ewolucję i krok w dobrym kierunku. Rewolucją dla mnie byłby wybór człowieka chyba najbardziej dzisiaj radykalnego w pozytywnym sensie – bp. Edwarda Dajczaka (bp Grzegorz Ryś odpadł, jako nie będący ordynariuszem). Można się nieco obawiać – czy zapewnienie w pewnym sensie kontynuacji i ciągłości (w końcu wybrano dotychczasowego zastępcę przewodniczącego przez dwie kadencje) nie świadczy o jakimś nie do końca uzasadnionym czy trafnym poczuciu samozadowolenia i niezagrożenia polskiego Kościoła? Z drugiej jednak strony – znajomość mechanizmów działania w KEP to też zaleta, a abp Gądecki wydaje się rozumieć bieżące problemy i wyzwania przed polskim Kościołem. Potwierdza to też – ku mojej uldze – iż biskupi otwarcie sympatyzujący z toruńską rozgłośnią nie byli w stanie przeforsować korzystnej dla siebie kandydatury na żadne z w/w stanowisk – mówiło się o silnej pozycji abp. Depo, a jednak nie został on nawet zastępcą przewodniczącego KEP. 
I na koniec ciekawostka – Zbigniew Nosowski z Więzi zestawił pewne wypowiedzi odchodzącego i nowego przewodniczącego KEP. Jak by to powiedzieć – wnioski mogą z tego płynąć tylko budujące 🙂 

Kompromitacja – samobój abp. Michalika

Dzisiejszy występ abp Józefa Michalika – nie dość że metropolity (przemyskiego), to jeszcze przewodniczącego KEP – po prostu mnie załamał. Jak człowiek na to patrzy, to naprawdę spekulacje i teorie spiskowe o jednym wielkim ataku na Kościół przestają być potrzebne – skoro głowa polskiego Episkopatu na własne życzenie w sposób dramatyczny przysłowiowo strzela (sobie i Kościołowi) w stopę.
Otóż abp. Michalika na zebraniu plenarnym KEP zapytano dzisiaj o kwestię przypadków pedofilii wśród duchownych. Odpowiedź padła następująca (cytuję za deon.pl):

Boleję nad tym, oczywiście nikt nie może akceptować tego. Nie akceptuje ani Kościół, ani żaden człowiek Kościoła. Natomiast problem cały jest w tym, żeby tej troski o dziecko też nie ograniczyć tylko do ran, które zostały mu zadane. I to jeszcze w dodatku te rany, bywa, że one są przedstawiane w taki sposób troszkę redukcyjny. (…) Ile jest ran w dziecięcych sercach, w dziecięcych życiorysach, kiedy rozchodzą się rodzice. Dzisiaj nikt nie mówi o rozwodzie, że to jest krzywda dla dziecka. Oczywiście, że jest wielką krzywdą molestowanie, nie wolno zapomnieć o tym, ale nie tylko to, może jeszcze więcej i szersze pole, dlaczego na ten temat nie mówimy? Też musimy mówić. Chcąc pełnić urząd proroczy, nie pomijajmy jednego ani drugiego. Bo to jest jakieś nasze zadanie.

Wiele tych molestowań udałoby się uniknąć, gdyby te relacje między rodzicami były zdrowe. Słyszymy nie raz, że to często wyzwala się ta niewłaściwa postawa, czy nadużycie, kiedy dziecko szuka miłości. Ono lgnie, ono szuka. I zagubi się samo i jeszcze tego drugiego człowieka wciąga. (…) Dzisiaj otrzymujemy z instancji międzynarodowych światowych instrukcję, że mamy zaczynać informację, czy wprowadzenie w życie seksualne dziecka, w przedszkolach. To jest horrendalna rzecz, przecież trzeba pomóc i dziecku i rodzinie być mocniejszą, a nie iść po tej linii najłatwiejszej.

Człowiek czyta te słowa raz, drugi…i nie ma pojęcia, o co chodziło autorowi.

Wiadomo już, kto jest winny pedofilii. Rodzice tych perfidnych dzieci powinny płacić księżom odszkodowania – bo to dzieci są groźne dla zboczeńców, ponieważ ich uwodzą. O to chodzi? Bo dzieci – którym brakuje ciepła i miłości – lgną i szukają jej u obcych dorosłych, gubiąc się i wciągając np. księży w pedofilię? Jaki miałby być rzekomy związek przyczynowy i wpływ rozwodów na pedofilię? Dziwne i zupełnie absurdalne wnioski – jednak takie wypływają z tych słów. Niestety.

Powtarza się casus księdza ex-kanclerza warszawsko-praskiego Wojciecha Lipki sprzed kilku dni, który – siedząc przy jednym stole z sekretarzem KEP bp. Wojciechem Polakiem i pełnomocnikiem KEP ds. ochrony dzieci i młodzieży o. Adamem Żakiem SI – mówił z głupawym uśmiechem na twarzy rzeczy świadczące o tym, że „u nas się nie przyjęło” to, o czym jednoznacznie wypowiada się KEP. Zaskakuje wręcz oszałamiający brak wyczucia sytuacji – kiedy takie słowa padają z ust w dniach (miesiącach), kiedy nie tylko w Polsce ludzie Kościoła robią wszystko, aby przekonać o jednoznacznym i wyraźnym podejściu „zero tolerancji” wobec pedofilii, staraniach wypracowania metod zwalczania dewiacji. Wydaje się oczywiste, że Kościół powinien być pierwszy do obrony dzieci, że sprawy w zakresie regulacji i reagowania na nadużycia seksualne w polskim Kościele i jednoznacznego określenia odpowiedzialności w tym zakresie zmierzają w dobrym kierunku dzięki wysiłkom bp. Polaka czy o. Żaka właśnie – a tu nagle, jak przysłowiowy filip z konopii, przychodzi człowiek, który to wszystko autorytetem przewodniczącego powinien spinać i budować, a więc posiadać powinien umiejętność precyzyjnego formułowania i wypowiadania myśli… i opowiada bzdury.

Określenia można mnożyć – totalna kompromitacja, błazenada, straszne bzdury. Oderwanie od rzeczywistości? Chyba najwyraźniej. Próba sprowadzenia problemu przez rzecznika KEP do „zwykłego lapsusa językowego” to kolejny dowód katastrofalnego braku wyczucia – tak rzecznika, jak i jego szefa. Złe rozłożenie akcentów i przekonanie, że wypowiada się słowa w dobrej wierze – prowadzące do tragicznego skutku, chyba niestety bezmyślności i lekkomyślności, albo po prostu nie przygotowania i nie znajomości tematu, co bezpośrednio w moim odczuciu świadczy o braku szacunku wypowiadającego się w stosunku do rozmówcy (dziennikarza) i odbiorców wypowiedzi (wierni Kościoła), czyli prawie wszystkich. Nie da się ukryć, że nasuwa się jeszcze jedno pytanie – abp Michalik nie wiedział, co mówi, czy może nie chce wiedzieć, co mówi?

Tak – przeprosił za nieporozumienie na na prędce zwołanej konferencji prasowej po południu. „Przepraszam za to nieporozumienie… Cały kontekst mojej wypowiedzi i mojego nastawienia jest taki, że dziecko jest niewinne i nie może być krzywdzone”. „Znam styl księdza arcybiskupa. Jest czasem tak, że rozpoczyna zdanie, czasem nie kończy, czasem wtrąca inne, ale co do jego intencji nie mam absolutnie żadnych wątpliwości i sytuacja jest jasna: zero tolerancji dla pedofilii”. Świetnie – tylko że chyba nie bardzo mi się chce wierzyć, ponieważ dla mnie zostało powiedziane coś zupełnie innego, niż rzekomo miało być powiedziane – gdy chodzi o sens. Nawet karkołomna próba przełożenia „z polskiego na nasze” chyba się nie udała w taki sposób, jaki efekt miała osiągnąć – bo syf pozostał. Trudno jednak przyjąć, iż wytłumaczeniem zaistniałej sytuacji jest udzielanie odpowiedzi w biegu, z miejsca – skoro chodzi o sprawę, która w Kościele jest priorytetowa i akcentowana wyjątkowo mocno, zaś dzisiejsza sytuacja pokazuje, że nie potrafi się w sposób zrozumiały wypowiedzieć o tym szef Episkopatu.

Dobre w tej sytuacji widzę dwie rzeczy.

Po pierwsze, że wszyscy chyba ludzie, którym Kościół szczerze leży na sercu, wyrazili ubolewanie z powodu słów, które padły: Fronda („Wiadomo już, kto jest winny pedofilii. Rodzice tych perfidnych dzieci powinny płacić księżom odszkodowania.bok tych niewątpliwie słusznych słów padły także inne. I tych nie sposób już bronić”), Joanna Kociszewska, wiara.pl („trzeba powiedzieć, że jest to potężna pomyłka, kompletnie sprzeczna z tym co mówi psychologia. Jest prawdą, że poranione dziecko szuka miłości, ale miłości, nie molestowania czy gwałtu. To dorosły wykorzystał fakt, że było łatwym łupem, i skrzywdził jeszcze potworniej. Wina leży wyłącznie po stronie dorosłych i jest tym większa, jeśli chodzi o dziecko już wcześniej skrzywdzone”), Tomasz Terlikowski („takich słów nie da się obronić, nie da się ich zrozumieć, a już na pewno nie da się ich zaakceptować” – który po późniejszej konferencji prasowej dodał, że niesmak po wszystkim i tak pozostał)), Zbigniew Nosowski („Nic tych słów nie usprawiedliwia, nic ich nie tłumaczy. Spontaniczność wypowiedzi dowodzi, że abp Michalik nic nie wie o pedofilii. A skoro nie wie, nie będzie potrafił jej zapobiegać. I jeszcze bardziej mi wstyd.Takie jedno zdanie niweczy wysiłki wielu osób – także części hierarchów, na czele z sekretarzem generalnym, bp. Wojciechem Polakiem – zaangażowanych w przygotowywanie kościelnych wytycznych działania oraz programów prewencji”), Wojciech Teister, gosc.pl („Chciałbym mieć nadzieję, że wypowiedź abp Michalika była nieporozumieniem”), ks. Grzegorz Strzelczyk („”Najbardziej niepokojące w tej całej sprawie jest dla mnie 'słyszy się często’, które zostaje wypowiedziane przed kawałkiem o 'wciąganiu’. Kogo słucha Przewodniczący KEP w sprawie przyczyn pedofilii? Bo jeśli ta wypowiedź obrazuje jego faktyczną wiedzę na temat tych przyczyn (tuż przed obradami KEP dotyczącymi także przypadków pedofilii duchownych), to moje przerażenie sięga zenitu”).

Po drugie – w kontekście zbliżających się wyborów władz KEP – można mieć nadzieję, że sami biskupi wreszcie w swoich ekscelencjach zrozumieją, że czasy, kiedy wystarczał i był w sam raz taki właśnie abp Michalik już dawno minęły (o ile w ogóle kiedykolwiek istniały), i należy w sposób bardzo zdecydowany i szybki przewietrzyć kierownictwo tej szanownej instytucji, ponieważ jeszcze kilka sytuacji jak tych, których świadkami byliśmy w ostatnich tygodniach, i trudno będzie oczekiwać, aby nawet najbardziej wierzący katolik był w stanie słuchać tego rodzaju wypowiedzi. Bo – jak napisałem na początku – w takiej jak dzisiaj sytuacji Episkopat nie potrzebuje wroga z zewnątrz Kościoła: wydaje się bowiem, że sam przed sobą nie będzie w stanie obronić wypowiedzi, jaką dzisiaj zafundował wszystkim abp Michalik. 

Przykazanie wersja XYZ+1

Przede wszystkim problem jest nieco nadmuchany – o tyle, że Watykan jeszcze zmiany nie zaakceptował („Nowe sformułowanie przykazań kościelnych wymaga jeszcze zatwierdzenia przez Stolicę Apostolską”), co jednak zapewne jest zaledwie formalnością.
Rozchodzi się o zmianę obowiązujących w Polsce przykazań kościelnych, a dokładnie czwarte z nich – przytoczę, aby nie było wątpliwości (nie kryję się, sam mam z tym problem, trzydziestki nie mam, a jest to już któraś wersja znana mi, dość inna od uczonej w podstawówce): 
  1. W niedziele i święta nakazane uczestniczyć we Mszy Świętej i powstrzymać się od prac niekoniecznych.
  2. Przynajmniej raz w roku przystąpić do Sakramentu Pokuty.
  3. Przynajmniej raz w roku, w okresie wielkanocnym, przyjąć Komunię Świętą.
  4. Zachowywać nakazane posty i wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych, a w okresach pokuty w okresie Wielkiego Postu powstrzymywać się od udziału w zabawach.
  5. Troszczyć się o potrzeby wspólnoty Kościoła.
Zmiana dość widoczna, pokreśliłem (skreślone – tak jest dzisiaj; nadpisane – tak miało by być po zmianie). Dla mnie ta cała sytuacja jest o tyle dziwna, że formalnie rzecz biorąc zmienia wiele – bowiem wprost ogranicza zakaz zabaw (już nie „hucznych”) do nie tyle „okresów pokuty”, co interpretuje się jako Adwent i Wielki Post razem – a literalnie do Wielkiego Postu. Za to Episkopat Polski i sporo ludzi o odpowiedniej wiedzy i pozycji (zaczynając od sekretarza generalnego KEP bp. Wojciecha Polaka, którzy przedstawił informację) od razu zaczyna tłumaczyć sytuację w tonie „ale właściwie to się nic nie zmieniło”. No to w końcu – jak?
Zmiany są możliwe i dopuszczalne – to nie przykazania Boże, które jak Bóg podał Abrahamowi, tak jest ich 10 i będą takie same (wbrew różnym teoriom spiskowym). Tutaj brzmienie może być różne, w zależności od miejsca świata, uwarunkowań kulturalnych. Sami widzimy – tak jak prawo cywilne, w tym zakresie w Polsce zmian jest bardzo dużo (ewolucję widać czytelnie na zmianach nanoszonych w wersji KKK na Opoce). Zapis 2041 tegoż Katechizmu mówi, że „Przykazania kościelne odnoszą się do życia moralnego, które jest związane z życiem liturgicznym i czerpie z niego moc. Obowiązujący charakter tych praw pozytywnych ogłoszonych przez władzę pasterską ma na celu zagwarantowanie wiernym niezbędnego minimum ducha modlitwy i wysiłku moralnego we wzrastaniu miłości Boga i bliźniego:” Czyli takie wskazówki, zestaw podstawowych spraw, które porządny katolik powinien ogarniać. Ustanowione (w przeciwieństwie do przykazań Bożych) przez ludzi, pierwszy raz bodajże w XIII w., w liczbie pięciu chyba od czasów soboru trydenckiego (XVI w.). 
Większość mniej więcej równolatków zna pewnie wersję w brzmieniu ustalony przez polski Episkopat w 1948 r. (wtedy obecne IV przykazanie było jeszcze jako V w brzmieniu „W czasach zakazanych zabaw hucznych nie urządzać”), potem była zmiana w 1994 r., corrigenda z 1998 r. Nie da się ukryć – sporo wersji, książeczki do nabożeństwa w domach często dość stare, więc było pewne zamieszanie – które tenże Episkopat w 2001 r.wyprostowywał, publikując wprost obowiązującą wersję. Z kolei w 2003 r. powstał list biskupów wyjaśniający, o co chodzi. 
Wracając do tematu – na czym polega zmiana? Ano na tym, że teoretycznie zakaz zabaw obejmuje tylko Wielki Post. Czyli bez piątków w ciągu roku – od których wyłączone były te przypadające w dni świąteczne. Zmiana przykazania nie wpływa na zmianę tego, że piątek pozostaje dniem pokutnym – czyli obowiązuje wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych (przyznaję się, ja mam z tym problem – nie celowo, po prostu bezwolnie, w ogóle o tym zapominam). Ktoś może to nazywać drobiazgowością, skoro ludzie (bo nie Bóg to wymyślił) sami sobie ustanawiają przykazania w zakresie spraw, które powinny być oczywiste – bo oczywiste były dla pierwszych z nas, którzy rozchodzili się na świat z Jerozolimy przeszło 2000 lat temu. Im nikt nie musiał pisać przykazań, żeby brali udział w niedzielę w Eucharystii, a kiedy indziej pilnowali postu czy regularnie spowiadali się. Idziemy coraz bardziej na łatwiznę i te przykazania to wyraz (często nie rozumianej) mądrości Kościoła, który licząc na posłuszeństwo w duchu wiary – bo co może zrobić, jak zagrozić? – wskazuje: tędy, kieruj się tym, postaraj się, daj coś z siebie. Nie sztuka dla sztuki, post dla postu czy schudnięcia i fajnej na lato sylwetki – ale w jakiejś intencji, w jakimś szlachetnym celu, dla czegoś wyższego. Bo i pościć i unikać zabaw można zupełnie bezmyślnie – aczkolwiek literalnie, zgodnie z przykazaniami – i nic to nie da. 
Dobre jest to, że Kościół jednoznacznie wskazuje, że mylne było by za okres pokutny traktowanie Adwentu – z czym w mentalności ludzi do dzisiaj spotykam się nagminnie. W tym sensie sprecyzowanie przykazania co do Wielkiego Postu wprost jest potrzebne. Wyjaśnienie biskupów z 2003 r. w ramach wspomnianego listu mówiło, iż „Powstrzymywanie się od zabaw obowiązuje we wszystkie piątki i w czasie wielkiego postu. Przypominamy w ten sposób wszystkim uczestnikom zabaw oraz tym, którzy je organizują, by uszanowali dni pokuty, a zwłaszcza czas Wielkiego Postu”. 
Co powodowało biskupami do tegorocznej zmiany? Bp Marek Mendyk, przewodniczący Komisji Episkopatu ds. Wychowania Katolickiego, tłumaczył, że chodzi o >”wyjście naprzeciw sytuacji praktycznej”. Rozmaite imprezy rodzinne czy szkolne często i tak są przenoszone na piątek. Biskupi nie chcą więc walczyć z wiatrakami. – Wchodząc naprzeciw sytuacji praktycznej, biskupi polscy zawężają czas zakazany, w którym nie należy organizować i uczestniczyć w zabawach, do Wielkiego Postu, co nie znaczy, aby nie powstrzymać się od nich w pozostałe piątki roku<.
Ja nie mogę się oprzeć poczuciu, że biskupi poszli w pewnym sensie na łatwiznę. Zgadza się, coraz więcej obchodów i uroczystości – szkoła, praca, rodzina – odbywać się zaczyna w piątki, także np. śluby. Ludziom zależało czasami na dyspensie – więc księża ją dawali, i sprawa z założenia jako wyjątek coraz bardziej szła w kierunku reguły. Argumentacja przedstawiona powyżej mnie nie przekonuje – skoro nadal wymagana jest wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych (plus inne czyny pokutne: modlitwa, jałmużna, umartwienie, post), czyli wyrzeczenie bardziej może wewnętrzne i niewidoczne, czemu odpuszczono na polu bardziej widocznym?  Przede wszystkim – tak zupełnie praktycznie – o ile ktoś chce zorganizować imprezę, to i tak musi o dyspensę się starać – tyle że nie na imprezę samą w sobie, co na spożywanie w jej ramach mięsa. 
Mnie się wydaje, że to krok w złym kierunku, pójście właśnie na łatwiznę. Co więcej – potwierdzają to głosy wielu internautów. Kościół – nasz, katolicki – tym się odróżnia i za to jest często ceniony, że wiele kwestii jest takich samych i pewnych sfer się nie dotyka. Oczywiście, jak mówiłem, to zagadnienie jest jak najbardziej możliwe do zmiany – ale czy to oznacza, że należało zmiany dokonać, i świadczy o właściwości zmiany dokonanej? Mam wątpliwości. Wielu ludzi tego nie respektowało zakazu zabaw piątkowych – ich wybór, czy to znaczy, że należy z tego powodu zmienić zasadę dla wszystkich. W Ewangelii jest taki fragment o owcach, jak to Pasterz zostawiał 99 i szukał 1, która się pogubiła – a tu mam wrażenie, że tych 99 powinno się dostosować do tej 1 pogubionej, a de facto to właśnie w ramach przykazania zafundował nam Episkopat. 
Przecież tak naprawdę piątek – czy się go nazwie dniem pokutnym, czy nie – od zarania chrześcijaństwa był dniem szczególnej refleksji, i dopiero z tego wypływały dalsze praktyki: wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych czy zabaw. I pozostanie takim, ale opuszczono poprzeczkę w dół – po co? Mało osób robi to samemu? 
Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Jaki dzisiaj powinien być post? Czy dla wegetarianina czy człowieka na diecie post będzie w ogóle jakimś wyrzeczeniem? No nie. Post – poza tym, co nakazuje Kościół wprost, powinien być świadomym wyborem w sercu każdego człowieka – rezygnacji dobrowolnej z czegoś, co mam pod ręką, co lubię i zajmuje czas, bardzo często odwodząc od Boga. Sam z siebie to zostawiam w jakiejś pobożnej intencji czy sprawie. O to chodzi – jeden wyłącza komórkę, inny nie siada do komputera, jeszcze inny nie opycha się słodyczami, a ktoś inni robi jeszcze coś innego, np. zamiast kolejnej pary butów czy jakiegoś ciucha przeznaczy te pieniądze na zbożny cel czy po prostu wesprze bezdomnego. 

W którą stronę?

Kilka dni temu na łamach swojego „Naszego Dziennika” niejaki Tadeusz Rydzyk, redemptorysta, twórca i dyrektor Radia Maryja, zaatakował ojca członka KRRiTV Krzysztofa Lufta, zasłużonego dla Kościoła 90-letniego prof. Stanisława Lufta, polecając mu, aby skarcił syna za jego postępowanie ws. miejsca TV Trwam na multipleksie i zwiększenia opłat za koncesje. „Zwróciłbym się do tatusia pana Lufta. Może przemówi do syna. Rozumiem, że pan Luft, który jest w Krajowej Radzie, jest dorosły, ale dowiedziałem się, że tata uczy w seminarium archidiecezjalnym medycyny pastoralnej. Proszę zwrócić się do syna i powiedzieć: >Synu, co wyprawiasz?<„.
Sam Krzysztof Luft zareagował – słusznie w mojej ocenie – kulturalnym, acz dobitnym stwierdzeniem: – „Trzeba być wyjątkowo podłym i małym człowiekiem, żeby publicznie atakować prawie 90-letniego i niezwykle zasłużonego, także dla Kościoła, starszego pana w związku z działalnością państwową jego syna”. Ja natomiast przytoczę słowa listu otwartego, który do Przewodniczącego KEP wystosował sam prof. Stanisław Luft, w pewnym sensie w efekcie zaistniałej sytuacji, jednak wskazującego na dużo szerszy problem, który najwyraźniej cały czas umyka (albo celowo jest pomijany) uwadze hierarchów Kościoła w Polsce. List przytaczam poniżej w całości, pogrubienia moje własne.

Trzeba być wyjątkowo podłym i małym człowiekiem, żeby publicznie
atakować prawie 90-letniego i niezwykle zasłużonego, także dla Kościoła,
starszego pana w związku z działalnością państwową jego syna –
zareagował na tę zaczepkę Krzysztof Luft.

Ksiądz Arcybiskup Józef Michalik
Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski

Ekscelencjo
Najdostojniejszy Księże Arcybiskupie

Piszę do Księdza Arcybiskupa powodowany troską o Kościół Boży w Polsce, o jego integralność i oblicze. Jestem emerytowanym profesorem reumatologii, ale równolegle do pracy lekarza prowadziłem przez 55 lat wykłady z medycyny pastoralnej w Wyższym Metropolitalnym Seminarium Duchownym w Warszawie, za co zostałem uhonorowany przez Ojca Świętego Jana Pawła II odznaczeniem „Pro Ecclesia et Pontifice”. Piszę te słowa jako list otwarty do Episkopatu, bo zostałem sprowokowany publiczną zaczepką pod moim adresem w Radiu Maryja i na łamach „Naszego Dziennika” ze strony ojca Tadeusza Rydzyka w związku z działalnością publiczną mojego syna. To nieszczęsne zdarzenie oceniam jako nieprzyzwoite, ale jest ono tylko drobnym epizodem, za to pretekstem do przywołania bardzo groźnych zjawisk w polskim Kościele, związanych m.in. z działalnością części mediów katolickich, którym ojciec Rydzyk patronuje.

Siedem lat po śmierci papieża Polaka, który przez trzy dziesięciolecia spajał polski Kościół, dziś jest on dramatycznie podzielony. Polscy katolicy są dzieleni na „prawdziwych” i tych, którzy na to określenie nie zasługują. Tak samo również dzieli się Polaków.

Siedem lat temu w ramach wielkich narodowych rekolekcji, jakimi stało się odchodzenie Jana Pawła II, miliony Polaków wychodziły na ulicę, aby poczuć jedność i wspólnotę. Dziś polscy katolicy wyprowadzani są na ulice, aby pod krzyżem i obrazem Matki Boskiej wznosić polityczne hasła pełne niechęci, a nawet nienawiści do inaczej myślących.

Równo pięćdziesiąt lat po rozpoczęciu Soboru Watykańskiego II Kościół polski stoi w obliczu poważnego kryzysu – grozi mu rozłam i masowe odchodzenie wiernych, obserwujemy zanikanie ducha soborowego. Zamiast „Kościoła Otwartego”, będącego soborową odpowiedzią na problemy współczesnego świata, dziś w Polsce proponuje się zamykanie Kościoła w „oblężonej twierdzy” niechętnej otaczającej go rzeczywistości. Zamiast Kościoła miłości i tolerancji proponuje się nam Kościół walki, a nawet wojny. Soborowa zasada rozdziału religii od polityki sięgająca zresztą wprost do źródła chrześcijaństwa, jakim było nauczanie Chrystusa, jest dziś w Polsce łamana bez najmniejszych skrupułów.

Media nazywające siebie „katolickim głosem w twoim domu” nie tylko angażują się we wspieranie konkretnych nurtów politycznych, ale wręcz organizują wspólnie z partiami akcje i demonstracje polityczne. Jest to niezgodne z nauczaniem Kościoła zawartym w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym (art. 76), a także z postanowieniami konkordatu. Podziały polityczne, naturalne w każdym demokratycznym społeczeństwie, a w Polsce wyjątkowo głębokie, są w tych mediach dodatkowo podsycane. Uruchamiane są złe emocje i wzbudzana nienawiść, którą od czasu do czasu ujawnia się publicznie w formie gorszących incydentów np. w trakcie uroczystości i świąt państwowych. Jako weteran Powstania Warszawskiego byłem tego świadkiem osobiście.

To wszystko odbywa się przy milczącej zgodzie oficjalnych organów Kościoła hierarchicznego, a głosy sprzeciwu nielicznych biskupów, niegdyś częstsze, stają się coraz bardziej odosobnione.

Te groźne tendencje zaczynają dominować, choć nie obejmują oczywiście całego Kościoła. Większość polskich katolików nie angażuje się w hałaśliwe demonstracje polityczne, nie czuje się dyskryminowana w rzekomo zniewolonym kraju. Ale za to coraz więcej ludzi zaczyna się czuć w Kościele nieswojo. Nie chcę nikomu odmawiać prawa do przeżywania swojej wiary w różny sposób, ale trudno się zgodzić na zawłaszczanie Kościoła przez hałaśliwą mniejszość zamieniającą go w partię polityczną. Zarówno doświadczenie historyczne, jak i obserwacja współczesnego świata pokazują, że wszędzie tam, gdzie dochodzi do pomieszania religii z polityką, konflikty polityczne stają się ostrzejsze, a największym przegranym jest religia, która więdnie i traci siłę swego moralnego przesłania.

Na nas wszystkich, ale zwłaszcza na pasterzach polskiego Kościoła, na Episkopacie i jego strukturach spoczywa dziś ogromna odpowiedzialność, aby ten zgubny kierunek odmienić. Trzeba dziś mocno przypomnieć, że Kościół powszechny z samej definicji jest przestrzenią, w której jest miejsce dla każdego człowieka, bez względu na barwy polityczne czy narodowość. Trzeba przypomnieć, że Kościół ma łączyć, a nie dzielić.

Jestem już starszym człowiekiem – wiara i Kościół były treścią mojego całego, prawie 90-letniego życia. I nic tego z pewnością nie zmieni, bo mam świadomość świętości Kościoła. Ale ludzie, u których poczucie sacrum jest słabsze, opuszczają Kościół zniechęceni do instytucji coraz bardziej zawłaszczanej przez stowarzyszone z partiami politycznymi środowisko radiostacji toruńskiej. W imię przyszłości Kościoła w Polsce, w imię jego jedności proszę i apeluję do Księży Biskupów o refleksję i odwrócenie tendencji tak groźnych dla Kościoła i dla Polski.

Z chrześcijańskim pozdrowieniem

Z wyrazami czci i oddania
Stanisław Luft
Warszawa, 18.10.2012

Kopia do wiadomości:
Arcybiskup Stanisław Gądecki, Zastępca Przewodniczącego KEP
Biskup Wojciech Polak, Sekretarz Generalny KEP
Kardynał Kazimierz Nycz, Metropolita Warszawski

Ja się pod powyższym tekstem podpisuję, bynajmniej nie ciesząc się z wypływających zeń wniosków, ale z faktu, iż takie wnioski są upubliczniane, przypominane (wypominane?) i że są osoby, które nie wahają się wysuwać w kierunku tych najbardziej odpowiedzialnych – biskupów – żądania podjęcia najpierw refleksji, potem działań mających na celu zmianę istniejącego stanu rzeczy.

Przede wszystkim piękne jest to, co prof. Luft pisze w ostatnim akapicie – a bez czego, w mojej ocenie, ów list byłby dalece mniej wiarygodny – a mianowicie o tym, że Kościół był, jest i będzie nadal treścią jego życia. Nie rzuca zabawek, jak rozkapryszone dziecko, i wychodzi z piaskownicy do domu – przedstawia swój konkretny punkt widzenia, po czym wyraża troskę o Kościół, której – niestety – coraz częściej trudno się doszukać w tym, na co autor listu sygnalizuje.

Nikt nie ma prawa dzielić Kościoła w Polsce na „toruński” czy „krakowski/łagiewnicki”. Bogu dzięki, lansowanie tej drugiej grupy skończyło się równie szybko, co zaczęło. Natomiast pewne grupy, których wspólnym mianownikiem jest o. Tadeusz Rydzyk CSsR, w dalszym ciągu uzurpują sobie prawa do wskazywania, kto w Polsce jest Polakiem, katolikiem – i mieszania z błotem całej reszty. Niedawno świętowano obchody 50-lecia otwarcia Vaticanum II – tymczasem, patrząc tu i ówdzie na polski Kościół można mieć wrażenie, że niektórzy skutecznie udają, że w ogóle nie zaistniał, albo starają się jak najszybciej o nim zapominać, gdy chodzi o idee i postulaty – cóż, Mszy Świętej (na szczęście) nie „odwrócą” z powrotem plecami do ludzi, mają Mszę trydencką. Pojęcie „oblężonej twierdzy” bardzo tutaj pasuje – zamiast wychodzić z zakrystii, iść do ludzi, głosić Dobrą Nowinę, przekonywać, zachęcać – pewne środowiska zamykają się na siłę w kościołach, w których za wszelką cenę próbuje się przekonać, że jest jedna wielka wojna, że nic tylko walka; a to wszystko – niestety – w tonie dokładnie wpasowującym się w konkretne ugrupowania polityczne, których przedstawiciele są wprost lansowani, a przeciwnicy dyskredytowani. Ok – polityka polityką – ale z ambon? Jak to się ma do – słusznie promowanych naokoło – idei i inicjatyw związanych z nową ewangelizacją? Ano tak, że w mojej ocenie jest ciągnięciem wózka, na którym znajduje się Kościół, w dokładnie przeciwną, i nazwijmy to wprost: złą, stronę.

Nikt nie każe wszystkim głosować i kochać polityków np. PO, PSL czy SLD. Mamy swój rozum – każdy głosuje zgodnie z nim i ze swoim sumieniem. Dla katolika wynikają z tego pewne wytyczne, którymi powinien się kierować, i nie da się ukryć, że poglądy katolickie prezentuje zazwyczaj jedna, max dwie partie – natomiast nie oznacza to, że partie te należy lansować w Kościołach z nazwy, udzielać im otwartego poparcia i pozwalać na kuriozalne sytuacje, kiedy duchowny katolicki – jak w opisywanej sytuacji – publicznie beszta nawet już nie ważne, że zasłużonego dla Kościoła człowieka, że  w podeszłym wieku, oczekując od niego konkretnych działań i wywierania wpływu na członka pewnego gremium mającego prawną legitymację do podejmowania w danym zakresie wiążących decyzji. Tak, ludzie – szczególnie starsi – nawet słusznie są sfrustrowani wieloma kwestiami (żenujące świadczenia, beznadziejna służba zdrowia), co umiejętnie jest podsycane, budowane i wykorzystywane pod pretekstem wiary i patriotyzmu – właśnie przez Radio Maryja.

Trzeba umieć odróżnić świętość Kościoła, o której prof. Luft wspomina, od błędnych i niewłaściwych zachowań ludzi Kościoła – duchownych czy świeckich, choćby nie wiem jak przekonanych o słuszności swojej misji. My ten Kościół budujemy, tworzymy, z całym swoim bagażem słabości, grzechów, upadków, złych skłonności, pychy, małości i zarozumiałości. Tym większa w tym kontekście odpowiedzialność spoczywa na biskupach, aby nie pozwolić na rozszerzanie się niewłaściwych praktyk, dobitne odróżnianie zachowań właściwych od niewłaściwych, przy jednoczesnym precyzyjnym i zrozumiałym wyjaśnieniu, dlaczego podejmują takie a nie inne decyzje.

Tutaj tego właśnie brakuje. Jednolitego i jasnego stanowiska np. właśnie w zakresie oceny poszczególnych aspektów działalności o. Tadeusza Rydzyka – bo przecież bezspornym jest, iż nie można mieć zastrzeżeń do części modlitewnej programów jego rozgłośni czy telewizji, tak samo jak trudno nie mieć zastrzeżeń do części związanej z publicystyką w tych mediach. Tymczasem w ramach KEP funkcjonują struktury, które mają zajmować się nadzorem, duszpasterską troską nad Radiem Maryja i TV Trwam – jednak kolejną kadencję zasiada w nich abp Sławoj Leszek Głódź, znany powszechnie m.in. z braku obiektywizmu w stosunku do tych mediów i permanentnego przymykania oka na cokolwiek z nimi związanego. Nowa kadencja się rozpoczęła – jakieś zmiany? Nie ma. Nic dziwnego więc, że ludzie po prostu czasami głupieją – jeden biskup wskazuje, mniej lub bardziej dobitnie, że trzeba zastanowić się nad bieżącą formą działania mediów redemptorystów, a w tym samym czasie inny biskup grzmi z ambony (albo i nie z ambony), grożąc ogniem piekielnym każdemu, kto złe słowo pod adresem tych mediów wypowie. I bądź tu mądry.

Słynne wspólne przesłanie

Dzisiaj, decyzją – bliżej nieokreśloną – Konferencji Episkopatu Polski, w kościołach pewnie większość was/nas usłyszy odmieniane przez wszystkie przypadki, powtarzane jak mantra ostatnimi czasy Wspólne Przesłanie do Narodów Polski i Rosji, autorstwa abp. Józefa Michalika (Przewodniczący KEP) i Cyryla I (patriarchy Moskwy i Wszechrusi). Większość – bo ja, na szczęście, nie – z uwagi na młodego uczęszczamy na Mszę dziecięcą ostatnimi czasy, i tam homilia zdecydowanie bardziej oddaje i ma do czynienia z Ewangelią dnia, niż tenże tekst. Żeby nie było – przeczytany przeze mnie. 
Jak w samym wstępie wskazano, ma on „wnieść swój wkład w dzieło zbliżenia naszych Kościołów i pojednania naszych narodów”. I pewnie w tym sensie – jako tekst – zmierza w tym kierunku. Ja bym się jednak zastanowił nad czymś innym – mianowicie nad tym, czy stanowi on, daje i wykonuje, stanowi jakikolwiek realny krok w kierunku pojednania polsko-rosyjskiego (nad czym wszyscy się wszem i wobec tak zachwycają), bo w zakresie współpracy Kościoła katolickiego w Polsce i Cerkwi prawosławnej w Rosji na pewno, przy czym w tej chwili i tak stosunki te wydają się być całkiem dobre. W mojej ocenie – nie. 
Pierwsza część pt. Dialog i pojednanie jest dość wybiórcza już w pierwszym zdaniu: „Nasze bratnie narody łączy nie tylko wielowiekowe sąsiedztwo, ale także bogate chrześcijańskie dziedzictwo Wschodu i Zachodu”. Zgadza się, tylko autorzy zapomnieli o równie bogatej historii niesnasek i otwartych wojen, których efektem jest do dzisiaj nie wyjaśniona – najnowsza – historia tragedii smoleńskiej, ciągle pozostającej tajemnicą, przy jawnym i kpiarskim wręcz podejściu Rosjan w postaci niszczenia śladów i utrudniania wyjaśniania  okoliczności tragedii, albo – bardziej zamierzchła – ale ciągle kultywowana tradycja hucznego świętowania wypędzenia Polaków z Moskwy. Część nt. grzechu i dążenia do pojednania podzielonych Kościół – zgadza się, popieram. Jednak już kawałek dalej – gdy mowa o II wojnie światowej – jedynie tekst o tragedii ateizmu, bez zająknięcia o tym, kto tu komu i co narzucał – w sytuacji, kiedy jest to jednoznaczne. Słusznym jest także apelowanie o pojednanie – jednakże proszenie „o wybaczenie krzywd, niesprawiedliwości i wszelkiego zła wyrządzonego sobie nawzajem” wydaje się zbyt pospieszne, biorąc pod uwagę, że jedna ze stron (Rosja) póki co wypiera się wyjaśnienia najnowszych animozji w relacjach między państwami – z XX i początku XXI w., powiązanych ze sobą Katynia i Smoleńska. Daleko mi jest do teorii spiskowych, pomijając fakt że po takim czasie wątpię, aby kiedykolwiek wszyscy dowiedzieli się, co tak naprawdę się w Smoleńsku stało – jednakże zła wola strony rosyjskiej, śmieszny raport MAKu, zacieranie i niszczenie dowodów wyraźnie pokazują, jaki stosunek mają władze tego kraju do Polaków, i bynajmniej nie jest to stosunek wskazujący na wolę pojednania, a jeśli już – pokazanie, gdzie wasze, Polaczki, miejsce. Jedyne zdanie, które nawiązuje do niewyjaśnionych spraw między krajami, to „Przebaczenie nie oznacza oczywiście zapomnienia”. Dokładnie tak, nie oznacza. I tu powinno się, choćby skrótowo wskazać, jakie kwestie są do wyjaśnienia. Bo to nie jest tylko nawiązanie na marginesie – a odniesienie do problemu kluczowego w punktu widzenia możliwości dokonania się faktycznego pojednania polsko-rosyjskiego, w mojej ocenie na dzisiaj mało realnego. 
W drugiej części pt. Przeszłość w perspektywie przyszłości możemy przeczytać m.in. „Wydarzenia naszej wspólnej, często trudnej i tragicznej historii, rodzą niekiedy wzajemne pretensje i oskarżenia, które nie pozwalają zagoić się dawnym ranom”. Kółeczko się zamyka – wszystko można przebaczyć, jeśli druga strona o przebaczenie prosi. Czy władze rosyjskie stwarzają jakiekolwiek choćby pozory, żeby im na tym przebaczeniu zależało? Bynajmniej. Kolejne dwa zdania są jakby ze sobą sprzeczne. Najpierw czytamy „Obiektywne poznanie faktów oraz ukazanie rozmiarów tragedii i dramatów przeszłości staje się dzisiaj pilną sprawą historyków i specjalistów” – i tutaj pełna zgoda, przy czym przede wszystkim w zakresie specjalistów, których opinie poskutkują konkretnymi działaniami władz krajów. Jednak już dalej: „Z uznaniem przyjmujemy działania kompetentnych komisji i zespołów w naszych krajach”- to po prostu, przepraszam, pusty śmiech, choćby w kontekście raportu MAKu jako przecież kompetentnego organu federacji rosyjskiej. Ostatni akapit – z apelem do władz – brzmi sensownie, jednakże w realiach daleko jeszcze do tego, i wątpię, aby za prezydentury Putina cokolwiek się, z jego podejściem, zmieniło na lepsze. 
Ostatnią część pt. Wspólnie wobec nowych wyzwań pominę – zaakcentowanie znaczenia dziedzictwa chrześcijańskiego, potrzeby ewangelizowania, zadań strojących przed Kościołami w zakresie wspierania rodzin, kwestii społecznych, walki z dyskryminacją chrześcijaństwa, dbałości o godność ludzką, wezwania do zawierzenia Chrystusowi – bo to faktycznie istotne problemy i kwestie słusznie poruszone. 
Żeby nie było wątpliwości – daleki jestem od potępiania inicjatywy jako takiej, cieszę się że KEP rozmawia z Cerkwią, że był w Polsce z wizytą zwierzchnik Cerkwi rosyjskiej, że wspólnie zachęcają ludzi obydwu narodów do zawierzenia Chrystusowi, odkrywania Go i zapraszania w swoje, jakże bardzo zagrożone laicyzacją, konsumpcjonizmem i relatywizmem życie. To jest dobre i potrzebne. Tylko tak naprawdę, w zakresie relacji państwowych na linii Polska-Rosja nie zmienia to nic, a to właśnie na tej linii – władz – jest najwięcej do zrobienia i uporządkowania, nie ukrywajmy, głównie z rosyjskiej strony. Owszem, konflikty były obustronne, jednak bez wątpienia Polska o wiele częściej cierpiała z ręki Rosjan niż na odwrót, i brakuje ze strony Rosji po prostu uderzenia się w piersi, wykazania naprawdę dobrej woli (a nie kilka słów b. już prezydenta Miedwiediewa) np. w zakresie wyjaśniania Katynia i Smoleńska, i to nie jako jednorazowy gest, dla dobrego PRu, a po prostu trwała postawa wobec Polski jako poważnie traktowanego sąsiada, a nie przeszkody w zacieśnianiu stosunków gospodarczych z Niemcami, od których Rosjan rozdzielamy. 
Zgadza się, tekst ten pochodzi od duchownych, stąd taki a nie inny język, jednakże każdy z nich ma świadomość rzeczywistości stosunków między naszymi krajami, przeszkód na drodze do faktycznej jedności i współpracy (krajów, nie wspólnot-kościołów), i z uwagi na wskazane przeze mnie przemilczenia albo ogólniki, albo po prostu pobożne życzenia, w mojej ocenie ten tekst ma wartość po prostu niewielką. Ponieważ brak w nim odniesień do faktycznych wydarzeń, które zadecydowały, że relacje na linii Polska-Rosja są, jakie są; brakuje nazwania po imieniu tego, co i jakie było. Dopiero wtedy, stając w prawdzie, która ma nas wyzwalać, można budować pojednanie. Tutaj – wiele zabrakło. Wyszło po prostu bardzo ogólnikowo i nijak. Taki miły i optymistyczny tekst, jednak bardzo mocno oderwany od rzeczywistości i realnych podstawowych problemów w relacjach Polski i Rosji. Pomijając już fakt, zaakcentowany na wstępie, że nie rozumiem, co ten tekst miałby robić w miejscu homilii w czasie Mszy Świętej, co jest wręcz absurdalne. 

Dezorganizacja i marnowanie okazji

Kolejny GN, kolejny świetny artykuł – tekst tym razem x Tomasza Jaklewicza pt. Centrum dowodzenia (link znalazłem tutaj, niestety nie działa jakby). Kolejny problem. A może ten Wielki Post to właśnie czas w którym należy się zastanowić nad mankamentami Kościoła? Nie dla samego zastanawiania się, nie dla satysfakcji czy dumy, ale dla pogłębienia refleksji o sprawach nie tak pięknych i napawających dumą, ale właśnie mniej optymistycznych, problematycznych. Nawet gdy są to kwestie, powiedzmy, techniczne. 
Za komuny to było łatwo. Było wiadomo – dobrzy tu, źli tam. Był Prymas Wyszyński, centralna postać Kościoła w Polsce, mający wpływ na relacje ze Stolicą Apostolską, nominacje biskupów, politykę wobec PRL (zatem quasi-nuncjusz). Jak to autor zacytował Georga Weigela – polski Kościół na pontyfikacie Jana Pawła II, początkowo związanym właśnie z kard. Wyszyńskim, jakby chował się za plecami wielkiego papieża. I tak już jest… w sumie 31 lat, od śmierci Prymasa Tysiąclecia w 1981 r. Zgadza się – dzisiaj są relacje na linii III RP-Watykan, jest nuncjusz, Prymas to tytuł stricte honorowy i historyczny, przynależny znowu biskupom gnieźnieńskim (nota bene – dochodzi do absurdu, gdy mamy… 3 prymasów: 2 „prymasów seniorów” [przy czym nie ma czegoś takiego! co nie przeszkadza tak tytułować, niestety, nawet na łamach GN] Glempa i Muszyńskiego, i obecnego – abp. Kowalczyka), stawia się akcent na kolegialność, przy jednoczesnym akcentowaniu pomocniczej roli episkopatów krajowych w stosunku do władzy biskupów w powierzonych im diecezjach. Czy jednak nie jest tak, że większość problemów, z którymi borykają się poszczególne diecezje, jest dla nich wspólna? A co za tym idzie – łatwiej by było się z nimi zmierzyć wspólnymi siłami, działając głosem jednej konkretnej osoby?
Polska i Kościół w naszym kraju nie potrzebuje kopii Prymasa Tysiąclecia, za to zdecydowanie potrzebny jest człowiek, który stanie się kimś a’la papieżem w skali kraju, stając na czele Kościoła, podejmie pewne sprawy które są i czekają na rozwiązanie. Owszem, jest Przewodniczący KEP, drugą już kadencję metropolita przemyski abp Józef Michalik. Niestety, ja tę osobę odbieram raczej nie tyle negatywnie, co nijako. Brak pomysłu na zaistnienie Kościoła w mediach, pozycja zdecydowanie defensywna, umiejący zabrać głos jedynie w wypadku np. profanacji krzyży, a nie w sytuacjach gdy ludzie po prostu czekają na konkretne i szybkie stanowisko Kościoła (vide poprzedni tekst), którego regularnie brakuje lub starają się je przedstawiać duchowni niższej rangi (księża, niekiedy specjaliści, profesorowie) lub świeccy. Co więcej, jest to ordynariusz diecezji, zwierzchnik metropolii, więc siłą rzeczy dzielący czas między diecezję a obowiązki w ramach KEP. Jedyny wyjątek – Sekretarz Generalny KEP bp Wojciech Polak (tytularnie bodajże sufragan gnieźnieński), jedyny stale pracujący przy KEP biskup. 
Gdzie jest problem? Brak fachowego doradztwa. Wiernych często traktuje się wprost jako tych, którzy powinni Kościoła bronić, ale nie za bardzo się wtrącać w decyzyjność, to jest zarezerwowane dla biskupów, którzy – doba ma w końcu tylko 24 h – funkcje przy KEP siłą rzeczy traktują jako sprawę dodatkową poza obowiązkami w diecezjach. Dlaczego jednak nie sięgnąć po specjalistów, fachowców, nawet niekoniecnzie duchownych? Owszem, są ograniczenia finansowe, jednak nie chodzi tu o ilość, ale o jakość. Biskupi spotykają się, nie ukrywajmy, dorywczo – Rada Stała KEP kilka razy do roku, zebrania plenarne 4 razy w roku, plus spora ilość różnych ciał doradczych, niestety działających bardzo delikatnie mówiąc doraźnie, w zależności od pomysłowości i woli osoby stojącej na tego ciała czele. To wszystko mogło by zostać wsparte zatrudnionymi odpowiednimi – duchownymi, świeckimi – specjalistami. Kwestie poruszanych na dniach problemów medialnych (specjaliści PR, znawcy mediów, dziennikarze – jak to wskazano w tekście, strona www KEP niestety jest bardzo przestarzała, co wie każdy, kto ją ogląda w miarę choćby regularnie – identyczna od lat) czy problem Funduszu Kościelnego (prawo nie tylko kanoniczne, ale i cywilne, jak również wyznaniowe czy umowy międzynarodowe na linii RP-Stolica Apostolska) – nad tym wszystkim na bieżąco, a nie od afery do afery (w stylu wypowiedzi o jednostronnych planach rządu, bez konsultacji z KEP, odnośnie spraw finansowych Kościoła w Polsce) mogli by pracować kompetentni specjaliści. Być na bieżąco z pracami legislacyjnymi, przygotowywać materiały dla biskupów (ale i pod kątem katechezy) na bieżące tematy z zakresu nauki Kościoła o rodzinie, seksualności, etyce, problemach nauki (bioetyka).
Można by długo pisać. Mam nadzieję, że sprawy te leżą na sercu samym biskupom, bo to do nich należy ruch i możliwość ew. zmian w zakresie tego, o czym napisałem. Tylko oni między sobą mogą uregulować pewne rzeczy, aby KEP działała sensowniej, lepiej, by więcej wynikało z jej prac niż tylko – niestety, dla mnie również – najczęściej patetyczne i dość oklepane listy pasterskie. Mniej pisania listów (i zmuszania księży do ich czytania zamiast homilii – powinny być w gablotach lub dostępne w kopiach przy wyjściu z kościoła), więcej konstruktywnego działania i zadbania nie o to, aby robić dla samego robienia, ale aby przyciągnąć ludzi, dotrzeć do nich, zainteresować i pokazać, że Kościół ma im naprawdę wiele do zaoferowania. 

Problem komunikacyjny i reakcyjny polskiego Kościoła

W ostatnim wydaniu GN z dużym zaciekawieniem przeczytałem artykuł Bogumiła Łozińskiego pt. Reguły gry.

Niestety, łącznie ze zmianą serwisu internetowego, GN postanowił (w czym nie ma nic złego) udostępniać swoje teksty w internecie w całości jedynie w formie płatnego e-wydania. Zmieniła się zatem dotychczasowa praktyka – pod koniec tygodnia, albo po wydaniu kolejnego numeru, zawartość chyba praktycznie cała numeru poprzedniego była bezpłatnie dostępna w internecie. Oznacza to, że dzisiaj mogę podlinkować tylko kawałek, i co najwyżej zachęcić do przeczytania odpłatnie całości. Warto. 

Redaktor Łoziński opisał, bardzo obiektywnie i sensownie, jak to nasz Kościół polski – konkretnie w osobach swoich hierarchów – nie radzi sobie z istnieniem w mediach i reagowaniem na poszczególne sytuacje, wydarzające się na bieżąco, a tegoż Kościoła dotyczące. Skupił się na kwestii, o której od dłuższego czasu jest mowa, mianowicie na deklarowanych wprost w mediach przez Premiera i rząd planach likwidacji Funduszu Kościelnego. A konkretnie, niezrozumiałych i niepoważnych deklaracjach ze strony rządzących, w stylu „zamierzamy zmienić”. Owszem, zamierzać można, jednak zapominają o regulacjach konkordatu jako umowy pomiędzy RP a Stolicą Apostolską, która to umowa międzynarodowa wprost wskazuje, że tego typu zmiany powinny być przygotowywane i ustalane nie samodzielnie przez którąkolwiek ze stron, ale przez obydwie strony w drodze negocjacji. 
Problem problemem, kwestia w tym tekście poboczna, albo bardziej tło. Problemem jest to, co wynika z obserwacji reakcji hierarchii. Czyli jej braku. Co jest zupełnie niezrozumiałe, jako że w mediach liczy się szybkość tejże reakcji, o czym wiedzą wszyscy. Tym bardziej, że wypowiedzieć w tej kwestii mogło się kilka osób – Przewodniczący KEP, Sekretarz Generalny KEP czy biskup stojący na czele odpowiedniej Komisji KEP (ok, zareagował dość lakoniczną odpowiedzią… 2 dni później). Trudno się jednak dziwić polityce KEP, gdy – jak czytamy w tekście redaktora Łozińskiego:

Gdy w wywiadzie przeprowadzonym trzy miesiące temu zapytałem przewodniczącego episkopatu abp. Józefa Michalika, czy episkopat wypracował jakąś metodę przeciwstawienia się złemu obrazowi Kościoła w mediach, odpowiedział, że to katolicy świeccy w nich pracujący powinni dbać o jego wizerunek. To prawda, ale jeszcze większa odpowiedzialność za obraz Kościoła w przestrzeni publicznej spoczywa na ludziach stojących na jego czele, którzy z racji pełnionej funkcji mają tytuł do wypowiadania się w jego imieniu.

Niestety, nie rozumiem (chyba nie jedyny) takiego podejścia. Decydować to mają biskupi, a dbać o dobry wizerunek Kościoła, w którym decydują biskupi, mają… sami świeccy? Jakieś totalne nieporozumienie. Kościół sam powinien w osobach swoich hierarchów zrozumieć, że dzisiaj, gdy ludzie czerpią – także o Kościele – informacje głównie z mediów, to sam Kościół w osobach właśnie hierarchów powinien umieć reagować na bieżąco. Nie chodzi o eskalowanie konfliktu (który wydaje się, prędzej czy później, przy takiej postawie rządu raczej nieunikniony), ale zdecydowane, choć wyważone stanowisko: w odniesieniu do prezentowanych pomysłów rządu, Episkopat wskazuje na taką a taką regulację konkordatu, dotychczasową praktykę i przypomina, iż ustalenia takiej materii powinny być negocjowane i ew. zmieniane w drodze kompromisu pomiędzy Kościołem a rządem, nie zaś jednostronnych deklaracji i podejmowanych przez rząd w oparciu o nie czynności.    
Zabrakło tego. Padło kilka wypowiedzi ze strony niektórych kościelnych specjalistów – m.in. ks. prof. Walencika, znawca prawa kanonicznego. Chwała im za to, chociaż oni zachowali się tak, jak powinni, wykorzystując swoje kompetencje i wiedzę. Tylko że powinien to być głos wtórujący przy zdecydowanych wypowiedziach przedstawicieli Episkopatu, a nie – fachowa, ale jednak prywatna i pojedyncza – opinia pewnego księdza. Brakuje mi tutaj – i nie chodzi o to, że pochodzę z diecezji gdańskiej – zdecydowanego głosu abp. Tadeusza Gocłowskiego, który w czasach, gdy był metropolitą gdańskim nie wahał się zdecydowanie reagować w podobnych sytuacjach. 
Dziwi też to szczególnie w kontekście tego, że Sekretarzem Generalnym KEP został przecież niedawno człowiek nie dość, że młody, to jeszcze z kilkuletnim już „stażem” jako biskup (swego czasu, w chwili nominacji, najmłodszy na świecie) – czyli osoba, dla której realia działania mediów są na pewno dobrze znane, i która w mediach takich jak internet z pewnością porusza się swobodnie, rozumiejąc tym samym konieczność szybkiej i konkretnej reakcji w sytuacjach jak bieżąca, dotycząca kwestii, w której stanowisko Kościół powinien zająć możliwie szybko. A, jak na razie, nie potrafi – mimo, iż jest ono oczywiste, nie wymaga żadnego wypracowywania.