Pamiętam, jak czytałem ten artykuł. Trudno uwierzyć, że to było 8 lat temu. Zapadł w pamięć też tytuł – Mikołaj nieświęty. Ale i człowiek… święty?
Na czym polegał jego fenomen? W sumie na wszystkim. Bezdomny mężczyzna, nocujący w noclegowni (ostatnie kilka lat u przyjaciela w Warszawie), który wszystko, co zdołał zarobić albo uzyskać, przeznaczał na pomoc potrzebującym.
Sam – po ludzku sądząc – nie mający domu, pracy, samochodu, konta, pieniędzy – całe swoje serce, siły i czas wkładał w pomoc tym, którzy według niego bardziej potrzebowali pomocy.
„Jego” rodziny pochodzą z całej Polski. Na ponad setce odcinków z poczty nazwiska, daty, adresy. Południe, centrum, wschód, Pomorze. Z odcinkami Mikołaj się nie rozstaje. Kiedy je przegląda, wie, kim kto jest i dlaczego zgłosił się po pomoc. – Zobacz, tu jest niepełnosprawne dziecko, a tu chory ojciec. Ci mają dziesięcioro dzieci i oboje są na rencie. A tu umarła matka – opowiada o ludziach, których… nigdy nie widział. – A skąd ty, Mikołaj, ich wszystkich wynajdujesz? – Albo mało biedy w świecie? O tu, w gazecie, znajduję ogłoszenia – prośby. Czasem na kogoś trafiam. Przypadkiem się słyszy to czy tamto. Biedy jest dużo. Jak się chce, to się ją znajdzie.
Przez szereg czasu współpracował w niesieniu pomocy z biznesmenem z Ciechanowa, Robertem. Za pomocą warszawskiego Radia Józef prosił o pomoc, poznali się w ten sposób i współpraca owocnie trwała. Zresztą – wystarczy przeczytać artykuł w linku powyżej. Mały przykład – u potrzebującej rodziny gdzieś na końcu świata w Polsce potrafił zostawić własną kurtkę zimową. Po artykule w GN pewnie udało mu się pozyskać do współpracy jeszcze więcej życzliwych ludzi.
Co robił? Niby niewiele. Zbierał puszki – cały czas – najczęściej w okolicy Warszawy. W artykule z 2006 r. mówił, że kilogram wówczas był wart w skupie ok. 5 zł. Ile musiał się napracować, aby uzbierać kwotę na jakąś paczkę: ubranie, książki, żywność. Ale to robił, i to cały czas. Nic dla siebie. Uważał, że ma wystarczająco dużo. Nigdy nikomu nie powiedział, dlaczego trafił na ulicę. Kiedy sił brakowało, przez ostatnie lata na warszawskim Dworcu Centralnym sprzedawał gazetę wydawaną przez bezdomnych, w której powstanie również się zaangażował.
Ludzie żegnali go w kościele św. Jakuba w Warszawie 23 lipca 2014 r. Mikołaja – Romualda Mądrakowicza – bo tak naprawdę się nazywał. Zmarł nagle 27 czerwca br., mając 80 lat.
Nie założył fundacji, nie zbudował szpitala w Afryce, nie zafundował karetki dla indian w Amazonii. Za drobne uciułane pieniądze kupował a to odzież, a to cukierki dla dzieci, czasami – kiedy wiedział, że to najważniejsze – po prostu chleb. Poruszeni jego pracą ludzie sami przynosili mu z biegiem czasu dary, które on rozdzielał – znał potrzebujących i docierał z darami do zapadłych wioch rozrzuconych po Polsce. Znał ludzi, pamiętał nazwiska, rodziny, opowiadał o nich z pasją (jak Agacie Puścikowskiej w w/w artykule GN).
Dla mnie – święty. W swojej zwyczajności, w oddaniu sprawie, której podjął się mimo swojej niby to beznadziejnej i nijakiej sytuacji, w której większość ludzi wegetuje, zapija się abo przedawkowuje jakieś świństwo. W jego rękach los bezdomnego stał się błogosławieństwem dla wielu ludzi potrzebujących. Ja nie potrafię się zdobyć na żaden gest systematycznego wsparcia jakiejkolwiek konkretnej inicjatywy charytatywnej – mając pracę, dom, rodzinę, możliwości. On nie miał nic z tego, a w całości poświęcał się dla obcych ludzi. Lepszej praktycznej definicji świętości ja sobie nie wyobrażam.