Każdy ma jakieś swoje pasje i sposoby na spędzanie wolnego czasu. Poza tym, że staram się dużo czytać – na co chronicznie brakuje mi czasu – uwielbiam łażenie po górach (na co od kilku lat czasu jest jeszcze mniej…), a nade wszystko: rowerowanie.
W tym roku jestem nawet nieco dumny – udało mi się zainaugurować sezon już 01 marca 2016 r. (na co spontanicznie dość wpadłem ok. półtora dnia wcześniej). Udało się, udało się także regularnie jechać do pracy mniej więcej co drugi dzień (Gdynia-Gdańsk, a niekiedy i z powrotem cała trasa – w zależności od wariantu ok. 30 lub ok. 50 km), co dało przeszło 300 km w marcu oraz wg stanu na dzisiaj już blisko 240 km w kwietniu. Różnie jest, bo rano czasami termometr pokazuje i ze 2 stopnie – czyli po prosu rześko 🙂 a nieco dalej od domu i niżej okazuje się być ok. 5 stopni różnicy na plus… Nie, nie idę „na rekord”, bo ani nie mam na to szans, ani ambicji w tym kierunku – chcę po prostu jeździć regularnie, bo to bardzo dobrze wpływa na samopoczucie, a do tego budzi człowieka przed pracą. W moim wypadku – dodatkowo wymaga pewnej ekwilibrystki i niewątpliwej kreatywności w zakresie wykonywania ablucji po dojechaniu do pracy, jako że prysznicem fabryka nie dysponuje…
Zresztą ta pasja kiedyś realizowała się w czymś dość wówczas mało spotykanym (dzisiaj, kilkanaście lat później, takich inicjatyw jest więcej) – mianowicie w rowerowej pielgrzymce z Gdańska na Jasną Górę, w której miałem przyjemność brać udział tj. w I, II i III (2003-2005); w tym roku – inna zupełnie, dużo większa grupa (właściwie grupy) wyruszy na szlak do Częstochowy w lipcu już po raz 14. To było coś – po ok. 100 km (a i do 120) dziennie, i tak przez blisko tydzień 🙂
Rower to przestrzeń, tempo, taka nie do opisania trochę i pewnie nie zrozumiała dla osób postronnych wolność, która przy szybszym tempie daje mnóstwo radości (i endorfin :D) – szczególnie jak się np. ścigasz z górki z autobusem z prędkością ok. 50 km na godzinę (spokojnie: autobus ulicą, ja grzecznie równolegle ścieżką rowerową). To wytchnienie dla ciała i umysłu, który – poza ogólną czujnością – pozostaje obok rozmów, hałasu, wielu innych spraw. Czas na siodełku to dla mnie bardzo często taki moment, kiedy mogę się zastanowić nad wieloma sprawami, na które brakuje czasu w innych okolicznościach czy porach dnia – czasami w ten sposób przychodzi refleksja, nie zawsze pozytywna, o tym co robiłem, jak to zrobiłem, czy czegoś nie zrobiłem źle, i jak by tu tego nie uniknąć na przyszłość.
Dla mnie osobiście rower to także przestrzeń na bardzo osobistą modlitwę z Bogiem, który mnie otacza w tym momencie we wszystkim: w powietrzu, przyrodzie, słońcu (gorzej, kiedy w deszczu 🙂 ) i którego bardzo mocno czuję obok, wokół siebie. Czas na taki rachunek sumienia o tym, co było wczoraj – jadę zwykle z rana – jakieś postanowienia na dzisiejszy dzień, i powierzenie Panu tego wszystkiego (co by to nie było), co ma nadejść i co mnie spotka w rozpoczynającym się dniu. Proszę o siłę, cierpliwość, utrzymanie nerwów na wodzy (nie tylko w pracy), o dobre decyzje i słowa dla tych, których On postawi na mojej drodze – bo będzie to miało miejsce niewątpliwie w jakimś celu.
Jestem przeciwnikiem jazdy na rowerze i słuchania muzyki – bo to „wyłącza” dosłownie z otoczenia i jest niebezpieczne, kiedy trzeba zachować czujność – ale gdybym inaczej do tego podchodził, pewnie posłuchałbym jakiś mądrych nauk czy kazań, bo to jest dobry ku temu czasu, a ja mam wtedy w sercu taki trudny do opisania spokój. To jest moja przestrzeń, czas dla mnie – kiedy równocześnie bardzo mocno czuję, że On jest obok. A fizycznym tego znakiem jest mały drewniany krzyżyk, który zamontowałem na rowerze.
Tak, bardzo często staram się modlić na siodełku. Zwyczajnie, własnymi słowami – albo słowami ulubionych, tych najbliższych sercu modlitw. Kiedy drapię się w drodze powrotnej na moją „wyżynę” w Gdyni – kto zna trochę topografię tego miasta, zrozumie – często odmawiam Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Nie, fizycznie bez koronki, na palcach sobie liczę, albo w pamięci. Albo różaniec – ostatnio wpadłem na pomysł, że nie odmawiam w ciągłości, jedna Zdrowaśka po drugiej, ale po jednej na każdym skrzyżowaniu, na którym przystaję. Jak nic wychodzi dziesiątka cała w jedną stronę na mojej codziennej trasie.
Taki rytm, oddech na trasie – jedziesz, przystajesz, modlisz się, ruszasz dalej. Myślę, że wiele spraw było by łatwiejszych, gdyby ten rytm zachować w ogóle w swojej codzienności – w pracy, w nauce, czymkolwiek się zajmujemy. Trochę własna wersja, interpretacja benedyktyńskiego ora et labora.
Rower zaś, tak po prostu, polecam każdemu – czy to jako forma dojazdu do pracy (u mnie, jak policzyłem, czasowo docieram szybciej niż komunikacją miejską), czy też forma wypoczynku, także w gronie rodzinnym czy przyjaciół. A przy okazji – sposób na zadbanie o siebie, o kondycję.
Pisząc ten tekst zastanawiałem się – czy jest jakiś patron rowerzystów? Jest. To Madonna del Ghisallo z okolic jeziora Como we Włoszech. Co więcej, jest to patronka oficjalna, ustanowiona jako „patronka cyklistów” w dniu 13 października 1949 r. przez papieża Piusa XII.
foto tapeciarnia.pl