Mówi się ostatnio, że to jest czas wielkich odejść – odchodzą, zresztą nie tylko duchowni, ale ludzie wielkiego formatu, znani, szanowani, mądrzy, do których doświadczeń i myśli nie raz i nie dwa razy sięgamy, którzy przez całe swoje życie (a że starsi od nas – to z naszego punktu widzenia „od zawsze”) byli dla każdego takim jasnym miejscem na świecie: z powodu tego, co robili, kim byli, albo czasami wystarczyło to, jak żyli. We wtorek 02 sierpnia 2016 r. do tego grona dołączył + kardynał Franciszek Macharski.
Nie jestem wikipedystą i postanowiłem, że w tego rodzaju wpisach poświęconych tutaj osobom, które odeszły, przestanę tworzyć jakby noty biograficzne. Jest tego na kopy, każdy znajdzie – jeśli szuka. Tu tylko napomknę – jak podał Episkopat, „29 grudnia 1978 r. został mianowany biskupem, dzień później – arcybiskupem metropolitą krakowskim”. Ciekawa sprawa, nigdzie (w tym na catholic-hierarchy.org) nie widzę śladu o tej nominacji z 29 grudnia, ani z jaką stolicą tytularną miała by ona mieć miejsce, skoro do Krakowa skierowano go dzień później.
Mój ulubiony bp Grzegorz Ryś w trakcie pierwszej Mszy Świętej w ramach uroczystości pogrzebowych, w kościele ss. albertynek w dniu odejścia emerytowanego biskupa krakowskiego pięknie mówił (szczególnie polecam świadectwo biskupa – od 16 minuty nagrania), że zmarły zawsze szedł po śladach Jana Pawła II, ale na swój sposób. Nie trudno dostrzec analogię – Karol Wojtyła zmarł o godz. 21:37, a jego krakowski następca, choć 11 lat później, to o 9:37. Detal – ale właśnie takimi „detalami” posługuje się Bóg, o ile tylko chcemy je zauważać.
Umarł zresztą w pięknym dniu – święta Najświętszej Maryi Panny Anielskiej z Porcjunkuli – tej niewielkiej i rozpadającej się kapliczki, którą, tknięty Bożym widzenie, odbudował na wezwanie Pana: „Franciszku, odbuduj Mój Kościół”. Tamto wezwanie w średniowieczu podjął młody Forgione, dzisiaj znany jako założyciel wszelkiej maści franciszkańskich zgromadzeń zakonnych – kierując się tym wezwaniem, szedł do papieża aby prosić o zatwierdzenie powstającego (już wtedy bardzo kontrowersyjnego – a co dopiero dzisiaj?) zakonu braci mniejszych, ordo fratrum minorum. Trudno nie przyznać, że taką samą misję pełnił w życiu ks. Macharski, który budował Kościół krakowski najpierw jako wikary koło Bielska Białej, potem student, wreszcie przede wszystkim pracownik naukowy krakowskiego seminarium (przed nominacją biskupią przez szereg lat jego rektor), ale także współpracownik Episkopatu Polski.
Po Karolu Wojtyle przypadła mu strasznie trudna rola, bo musiał się zmierzyć z jego… no właśnie – czym? Cieniem? Nie, dziedzictwem. Był w tym bardzo dobry – dlaczego? Nie tylko dlatego, że znali się z krakowskiego seminarium (kiedy rozpoczynał je w 1945 r., Wojtyła był na IV roku). Bo, szanując poprzednika, pozostał po prostu sobą. Nadawał się do tej roli jako człowiek, który właściwie całe życie spędził w Krakowie (chyba poza tymi 6 latami wikariatu w Bielsku Białej)ł tu też ciekawostka: miał, jako zdolny neoprezbiter, trafić do Fryburga w Szwajcarii na dalsze studia, ale odmówił współpracy z bezpieką, w związku z czym na złość nie dostał paszportu, i trafił na wiejską parafię. Znał ludzi i ludzie znali jego – a to ułatwia współpracę i pomaga zacząć. Mówił, że ” biskup ma umierać i spod warstwy swoich wyobrażeń, ambicji, emocji i depresji, odnajdywać wolę Boga„. Kiedy kilka razy słuchałem z nim jakiś wywiadów czy rozmów – urzekł mnie, specyficzny, bardzo cichy sposób mówienia. Trzeba było bardzo się skupić, aby go usłyszeć. Ks. Adam Boniecki MIC we wspomnieniu w TP dodał jeszcze, że pisał do wiernych genialnie krótkie i konkretne listy pasterskie – „utrudniając” życie księżom, którzy nie mogli za bardzo nijak z nich zrobić substytucji kazania i dorzucali je do ogłoszeń. Przez złośliwych nazywany „krakowskim patrycjuszem”, pomimo pewnej powściągliwości i elegancji, był bardzo uprzejmy i dobry dla ludzi, równocześnie bardzo stanowczy wobec władz w czasach komuny.
Na skalę światową stał się pewnie bardziej znany w sytuacji, kiedy w latach 80. powstał konflikt dotyczący pomysłu budowy katolickiego klasztoru kontemplacyjnego nieopodal dawnego obozu zagłady Auschwitz–Birkenau, czemu sprzeciwiały się środowiska żydowskie. W ten dość dramatyczny sposób jego własne doświadczenia lat wojny jakby wróciły blisko pół wieku później – ale udało się zażegnać spór. Ostatecznie powstało Centrum Dialogu w Oświęcimiu, czyli płaszczyzna do wspólnych działań nie tylko katolików z Żydami, ale także Polaków i Niemców.
Wszystko, co dzisiaj działa i funkcjonuje w krakowskich Łagiewnikach, to z pewnością w dużej mierze zasługa wytrwałości zmarłego kardynała. Niektórzy porównują tamtejszy kompleks do Lichenia – ja akurat tego drugiego (nowej bazyliki, żeby być precyzyjnym) nie trawię, zaś do Łagiewnik wracam z dużym sentymentem, pamiętając, jak sanktuarium powstawało, i sam dzień kanonizacji Faustyny Kowalskiej w 2000 r. (tak, to już 16 lat wstecz). Na pewno wiedział, że sprawa kultu Sekretarki Miłosierdzia Bożego leżała na sercu Karolowi Wojtyle, ale musiał także sam czcić Jezusa Miłosiernego – skoro wybrał słowa „Jezus, ufam Tobie” wypisane na tym wizerunku jako swoje zawołanie biskupie w 1978 r.Od powrotu ze Szwajcarii co miesiąc, 25. dnia – w miesięcznicę narodzin s. Faustyny i 5. – jej śmierci, udawał się do Łagiewnik i dyskretnie, po Mszy św., modlił się w klasztornej kaplicy. Był to jego prywatny i osobisty kult, gdyż orędzie św. Faustyny, „najprostszej z najprostszych zakonnic”, mocno do niego przemawiało.
Gdy papież zapytał swojego następcy, jakie zawołani biskupie wybrał, kard. Macharski odpowiedział: „Jezu, ufam Tobie”. Papież nic nie powiedział, długo wpatrywał się w swojego następcę w milczeniu. [Episkopat]
W tych dniach na stronie Episkopatu można było wyczytać wspomnienie zmarłego:
Intuicja, kim On jest i że jest miłosierny, towarzyszyła mi od pierwszego spotkania z orędziem s. Faustyny, jeszcze na początku II wojny światowej. (…) ‚Jezu, ufam Tobie’ – nie miałem wątpliwości w roku ’38, nie miałem i później, że te słowa kształtują moje kapłaństwo.
Z jego właśnie imprimatur wydano po raz pierwszy „Dzienniczek” s. Faustyny Kowalskiej – co po przebojach poprzednika z próbą upowszechnienia jej kultu i problemami ze strony Watykanu musiało być pewnym wyzwaniem, pomimo iż ten poprzednik wówczas już był w Watykanie 🙂 Niedziela Miłosierdzia – dzisiaj powszechna w całym Kościele – narodziła się właśnie w archidiecezji krakowskiej, w latach 80. Ks. Boniecki napisał, że wierzył mocno w uleczenie za pośrednictwem s. Faustyny z nowotworu jelita grubego. Tu oddam, ponownie, głos kapitalnemu bp. Rsiowi: „To nie chodzi o to, że postawił Łagiewniki. Trzeba pamiętać w jaki sposób to zrobił i jeszcze w jakim duchu i kluczu. Nie postawił jednego kościoła więcej. Postawił sanktuarium dość skromnie i z taką wielką oszczędnością. Zrobił to bardzo zgrabnie i szybko. I przede wszystkim zawsze podkreślał, że to ma być szkoła miłosierdzia, a nie tylko kościół”
Ja kardynała Franciszka widziałem na żywo może ze 2 razy, przy okazji jakiś trójmiejskich uroczystości religijnych. Wysoki, szczupły, i zawsze skromnie ubrany – czarna sutanna (żadnych purpur), maleńki wręcz krzyż pektoralny, podobnie mało rzucający się w oczy i prosty pierścień biskupi. Piuska? W pośpiechu wyszukiwana w kieszeni. Bp Grzegorz przytoczył we wspomnianym kazaniu, że po nominacji na sufragana krakowskiego poszedł do emerytowanego kardynała po pierścień biskupi – nie dostał, bo… kardynał wszystkie, jakie miał, rozdał. Tak po prostu. Niektórzy biskupi urządzają sobie wyścigi: większy, ładniejszy, z kolorowym oczkiem, z bursztynu… A zmarły kardynał Franciszek się ich po prostu pozbywał – wychodząc ze skądinąd trafnego i prostego do bólu założenia: niech innemu służy. Bardzo często poruszał się „po świecku”, ubrany na ciemno, w dość staroświeckim berecie. Dopóki były siły, po prostu chodził. W momencie śmierci Jana Pawła II po prostu w tłumie czuwał do rana razem z ludźmi pod „oknem papieskim”. Kiedy w 2005 r. przeszedł na emeryturę, po prostu zamieszkał w skromnym mieszkaniu przy klasztorze sióstr albertynek w Krakowie – sanktuarium Ecce Homo św. Brata Alberta.
Prostota, prostota i jeszcze raz wielka prostota. A przy tym po prostu mądrość i dobro. Jeździł do schronisk dla bezdomnych, domów samotnych matek, na wigilie dla ubogich. Fundował kosztowne operacje i terapie ludziom, których nie było stać na nie. To była swego rodzaju „intuicja miłosierdzia”, może zaczerpnięta od dwojga poprzedników, na których nie raz wskazywał: Wojtyłę i Sapiehę? (obok tego drugiego spoczął na Wawelu po dzisiejszym pogrzebie). Usługiwał nawet innym chorym, z którymi zdarzało mu się leżeć w tym samym czasie w szpitalu. Był z ludźmi i obok nich, dla nich, nawet w czymś tak intymnym i trudnym jak cierpienie. Bp Ryś mówił o nim: „To był człowiek, który nie potrafił postrzegać rzeczywistości inaczej niż przez wiarę. Zawsze był dwa poziomy głębiej niż my”.
Muszę być żebrakiem, stale żebrakiem, muszę błagać Boga o miłosierdzie dla innych, jakby Mu się narzucać. Muszę wejść w sposób życia żebraka i stać się wobec Boga żebrakiem. Tylko wtedy dostrzegę tę miłość, którą Bóg nieustannie mnie obdarza i, co najważniejsze, będą mógł ta miłością obdarować innych. Trudna to droga, ale zawsze szczęśliwa.
W czasie swojej pielgrzymki odwiedził go, nieprzytomnego (nigdy nie odzyskał świadomości po czerwcowym wypadku) papież Franciszek, prosząc wszystkich o modlitwę za kardynała. Ta prośba dzisiaj pozostaje aktualna. Tak samo jak wzór życia – tego żyjącego Franciszka, w Watykanie, jak i żegnanego dzisiaj kardynała Franciszka – jako zachęta dla każdego z nas: tak można żyć, tylko trzeba chcieć.
Niech odpoczywa w pokoju +
>>>
Na marginesie zupełnie – homilia bp. Grzegorza Rysia mówi przy okazji o czymś, co musimy, choć to trudne, zawsze pamiętać: czy to w zdrowiu, czy w chorobie, pozostajemy w najlepszych możliwych, bo w Bożych rękach (jak to wpisałem w tytule tego bloga wiele lat temu).