Jezus udał się do pewnego miasta, zwanego Nain; a szli z Nim Jego uczniowie i tłum wielki. Gdy zbliżył się do bramy miejskiej, właśnie wynoszono umarłego – jedynego syna matki, a ta była wdową. Towarzyszył jej spory tłum z miasta. Na jej widok Pan użalił się nad nią i rzekł do niej: Nie płacz! Potem przystąpił, dotknął się mar – a ci, którzy je nieśli, stanęli – i rzekł: Młodzieńcze, tobie mówię wstań! Zmarły usiadł i zaczął mówić; i oddał go jego matce. A wszystkich ogarnął strach; wielbili Boga i mówili: Wielki prorok powstał wśród nas, i Bóg łaskawie nawiedził lud swój. I rozeszła się ta wieść o Nim po całej Judei i po całej okolicznej krainie. (Łk 7,11-17)
To nie jest tekst o tym, że Bóg czyni cuda – to wiemy, choć nikt z nas nie jest w stanie tak precyzyjnie powiedzieć, dlaczego w tym miejscu (obrazek powyżej) do cudu doszło, a gdzie indziej nie. To wie tylko Bóg i wierzymy, że w ten sposób wypełnia się Jego wola. Według mnie, to tekst bardziej o tym, że Bóg jest blisko i wysłuchuje wtedy, kiedy Go prosimy, choć nie zawsze tak, jak byśmy to widzieli, tego pragnęli.
Piszę z pamięci, ale pewnie Ewangelie mówią o mniej więcej dwóch przypadkach, kiedy Jezus zapłakał: jeden opisany powyżej, drugi przy osobie Łazarza, Jego przyjaciela jak podaje autor natchniony. Powiedzmy – w przypadku Łazarza to będzie bardziej zrozumiałe: przyjaciel, osoba bliska, w ogóle Jezusowi znana. A tu? Obcy człowiek, nieznana osoba, jakaś kobieta i jej zmarłe dziecko…
To może zabrzmieć brutalnie, ale Kościół w tej materii nauki dotyczącej tego, co się działo z duszami dzieci, które zmarły nieochrzczone, nie popisał się przez stulecia. Mam tu na myśli teorię o limbus puerorum, czyli takim ni to niebie, ni to piekle – bliżej nieokreślonym miejscu, do którego taka dusza trafia; ani nie cierpi w piekle, ale też nie doświadcza obecności Boga, bo zmarło z grzechem piewrorodnym. Nie wiadomo co, ale nie takie niebo. Oczywiście – żaden dogmat z tego był, ale Bóg jeden dobrze wie, ilu zrozpaczonym rodzicom z tytułu tej teorii odmówiono katolickiego pochówku zmarłego dziecka. Tymczasem każdy – dosłownie, nie tylko ja jako ojciec czy inni doświadczający rodzicielstwa – chyba jest w pełni świadomy, że trudno mówić o większym dramacie, kiedy rodzic musi pochować własne dziecko i stanąć nad jego martwym ciałem. A Kościół – niestety – nie ukrywajmy, specjalnej nadziei w tym zakresie nie dawał.
Tak, od pewnego czasu podejście to znormalniało i teraz mówi się, że >>Hipoteza limbus puerorum ogranicza powszechność zbawczej woli Boga i powszechność odkupienia dokonanego przez Chrystusa w Jego śmierci i zmartwychwstaniu. Wymieniona hipoteza ogranicza zbawcze działanie Boga do sakramentów. Dlatego zrozumiała jest wypowiedź KKK: „Bóg związał zbawienie z sakramentem Chrztu, ale sam nie jest związany swoimi sakramentami” (n. 1257) (…) W takim kontekście historiozbawczym należałoby uznać, że dzieci umierające bez Chrztu zostają uwolnione od grzechu pierworodnego za pośrednictwem pragnienia Chrztu, zawartego w akcie wiary Kościoła, wyrażonego w jego modlitwie wstawienniczej o zbawienie wszystkich.<< (źródło). Co daje nadzieję, ale ludzie i tak nie do końca rozumieją, co się z tymi maleństwami dzieje – bo w głowach nadal gdzieś z tyłu tkwi to, co powyżej.
Pomijając niuanse teologiczne – myślę, że matka z tego obrazka powyżej w ogóle nie zastanawiała się, nie zawracała sobie głowy tego rodzaju kwestiami. Wychowywała syna sama, po śmierci ojca dziecka, a był to jej jedyny syn. Świat się dla niej zawalił. Otoczona wianuszkiem ludzi biorących udział w ceremonii żałobnej, pewnie też nie umiejących za bardzo wyobrazić sobie tego, co ona odczuwa… Żadne słowa po ludzku nie wydają się dość… dobre? właściwe? odpowiednie? wobec takiej tragedii.
Zbawiciel nie pozwala, aby Zły – śmierć – miał ostatnie słowo. Za to sam uzdrawia i wręcz ożywia tym swoim Słowem. Bez żadnych pytań, kwestionariusza, sprawdzenia, czy matka zasługuje na łaskę, weryfikacji prawowierności itp. – warunków, zobowiązań, deklaracji. Nie ma znaczenia pochodzenie, wiara, wyznanie, przynależność etniczna. Nie czeka na to, aż matka Go może zauważy, zacznie błagać, prosić, kajać się. Tym razem nie czyni także żadnych gestów – nie pisze na piasku, nie czyni błota z piachu i śliny (jak to było przy uzdrowieniu niewidomego). Ta kobieta najpewniej w ogóle Jezusa nie zauważyła, dopóki nie podszedł do niej i nie odezwał się.
A my… My ciągle nie potrafimy powierzyć, zaufać i otworzyć się Bogu, pozwolić Mu działać w tym – w relacjach czy sferach – które w nas, między nami są umarłe. Tymczasem to On – tylko i wyłącznie On – może temu zaradzić, skoro te sprawy umarły.
Zastanawia mnie w tym obrazku to, co Jezus mówi – te słowa „nie płacz”. Na pewno nie chodziło Mu o ukrywanie, tłumienie emocji – przecież one są naturalne, wyrażają miłość, stratę osoby najbliższej, rozpacz. To chyba bardziej słowa zaproszenia do tego, aby ta zrozpaczona matka otworzyła się na Boga, który właśnie wszedł w jej życie. Nie dlatego, że On ją w jakikolwiek sposób wybrał czy wyróżnił, nie o to chodzi. Dlatego, że tylko On ma moc, aby cokolwiek w tej sytuacji zdziałać. Wystarczyło dotknięcie mar, a potem krótkie słowa, właściwie nie znoszące sprzeciwu, także w zakresie praw natury, polecenie: wstań!
Jeżeli zaś już zdarzy się, że Bóg uczyni taki cud, jak w tym obrazku – coś niezaprzeczalnego, niesamowitego, niewytłumaczalnego – to, nie umiejąc zaprzeczyć, co najwyżej ogarnia nas strach, łapiemy dystans. Bardzo niewiele osób – wiem to po sobie, jak często mam z tym problem – potrafi z serca dziękować i po prostu Boga uwielbić za Jego kolejny dar, łaskę. Uznajemy: ooo, Bóg zadziałał, wooow, i tyle – ale ani kroku dalej. Dziękowanie jest takie mało męskie, nie przyjęło się, bo a nuż ktoś odbierze to jako słabość? To jest tym bardziej dziwne, że w relacjach międzyludzkich potrafimy ją – wdzięczność – okazać. Proś i naucz się dziękować. To wiele ułatwia, także w relacji z Najwyższym.
Niesamowitość Jezusa polega na tym, że On jednym swoim słowem może zmienić wszystko, także przywrócić życie.