Dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka. Zdało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju. Choć nawet w ludzkim rozumieniu doznali kaźni, nadzieja ich pełna jest nieśmiertelności. Po nieznacznym skarceniu dostąpią dóbr wielkich, Bóg ich bowiem doświadczył i znalazł ich godnymi siebie. Doświadczył ich jak złoto w tyglu i przyjął ich jak całopalną ofiarę. Ci, którzy Mu zaufali, zrozumieją prawdę, wierni w miłości będą przy Nim trwali: łaska bowiem i miłosierdzie dla Jego wybranych. (Mdr 3,1-6.9)
Jesteśmy przekonani, że Ten, który wskrzesił Jezusa, z Jezusem przywróci życie także nam i stawi nas przed sobą razem z wami. Wszystko to bowiem dla was, ażeby w pełni obfitująca łaska zwiększyła chwałę Bożą przez dziękczynienie wielu. Dlatego to nie poddajemy się zwątpieniu, chociaż bowiem niszczeje nasz człowiek zewnętrzny, to jednak ten, który jest wewnątrz, odnawia się z dnia na dzień. Niewielkie bowiem utrapienia naszego obecnego czasu gotują bezmiar chwały przyszłego wieku dla nas, którzy się wpatrujemy nie w to, co widzialne, lecz w to, co niewidzialne. To bowiem, co widzialne, przemija, to zaś, co niewidzialne, trwa wiecznie. Wiemy bowiem, że jeśli nawet zniszczeje nasz przybytek doczesnego zamieszkania, będziemy mieli mieszkanie od Boga, dom nie ręką uczyniony, lecz wiecznie trwały w niebie. (2 Kor 4,14–5,1)
Jezus powiedział do swoich uczniów: Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem. Znacie drogę, dokąd Ja idę. Odezwał się do Niego Tomasz: Panie, nie wiemy, dokąd idziesz. Jak więc możemy znać drogę? Odpowiedział mu Jezus: Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie. (J 14,1-6)
Sporo, prawda? Liturgia słowa III mszy wspomnienia wszystkich wiernych zmarłych, czyli z Dnia Zadusznego – tego prawdziwego, 2 listopada, a nie z Wszystkich Świętych. W całości przytaczam praktycznie – bo piękna, i bardzo tutaj jedno z drugiego wynika.
Już pierwsze z tych słów są jednoznaczne: Dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka. Czy więc, jednak, nadzieja dla wszystkich? Każdy do ostatniej chwili życia ma czas, aby w oczach Boga stać się tym sprawiedliwym w oczach Boga. Nie na pokaz, nie dla własnej korzyści (choć z innej strony – jak bardzo tylko dla siebie) – ale choćby porywem serca, przylgnięciem do Niego, gdy sił może nie starczyć już na nic innego. Czasami myśl to największy – i jedyny – możliwy ze strony człowieka przejaw woli.
Nie liczy się to, jak ciebie widzą tutaj, na świecie – jak po swojemu, po ludzku, oceniają, szeregują, przypisują do takich a nie innych ludzi. Ważne jest, abyś ty sam wiedział, co jest twoim punktem odniesienia, kompasem, do czego zmierzasz – i tego się trzymał z uporem. Wtedy nie zabłądzisz. Wtedy zawsze, bez względu na opinie innych, będziesz na właściwej drodze – choćby ona była nie wiem jak dziwna, niezrozumiała, trudna czy prawie na pierwszy rzut oka niemożliwa do przejścia.
Czym jest to nieznaczne skarcenie? Pewnie o czyściec chodzi. Im dalej przez życie idę, i patrzę na to wszystko – tym bardziej mi się wydaje, że zjawisko przeludnienia przenosi się z ziemi na czyściec chyba… bo mało kto wydaje się żyć tak, aby niebo od razu stało dla niego otworem. Jednak nie to jest najważniejsze. Czyściec to przecież też zbawienie – tylko jakby odroczone. Stamtąd już nie ma potępienia. Tylko niemożliwy do przeliczenia po ludzku czas, jaki dusza musi spędzić, uświadamiając sobie to, ile Bożej miłości odrzuciła. Ból? Tak, ale z pewną nadzieją. Zresztą – czyściec to nie tyle czas, co stan.
Paweł mówi wprost – jako mali i grzeszni ludzie po ludzku niszczejemy, niszczeje ten nasz garnitur człowieczeństwa, skażony naszymi występkami. To jednak nijak nie blokuje działania łaski, która ma nas odnawiać wewnętrznie przez całe życie. O ile tę łaskę, oczywiście, przyjmiemy. O ile nie zamkniemy się na to, i zapragniemy tej odnowy, będziemy nad nią pracowali i starali się.
To bowiem, co widzialne, przemija, to zaś, co niewidzialne, trwa wiecznie. Czy nam się podoba, czy nie. Każdy ma jakiś tam czas, dany od Boga, i nie przeskoczy go. Uważam, że to nawet dobrze, że nie znamy dnia ani godziny, jak to się mówi, naszej śmierci. Czy to by coś pomogło? Coś polepszyło? Bynajmniej. Tylko by przerażała ta bardziej namacalna nieuchronność śmierci – bo znana z daty i godziny. Po co cokolwiek robić – skoro i tak umrę? Niby dzisiaj też każdy to wie, a jednak żyjemy najczęściej – na szczęście – jak najmocniej, starając się najbardziej owocnie przeżyć swój czas, dobrze go wykorzystać. Tak jest lepiej. Po co ci ta wiedza? Śmierć nadchodzi, kiedy ma nadejść – i wiedza o tym momencie nic nie zmieni, niczego nie odwlecze.
Naszym przeznaczeniem – wolą Boga względem każdego człowieka – jest trwanie także po śmierci. Życie, którego śmierć jest początkiem – paradoks, skoro tyle osób na głowie staje, żeby uświadomić, że po tym ziemskim życiu to już nic nie ma… Możemy tę Bożą wolą przyjąć i z nią współdziałać, chcąc żyć po śmierci – możemy to odrzucić. Pytanie pozostaje o konsekwencje – jak to jest? Logicznie – skoro Bóg daje wolną wolę aż do zanegowania i odrzucenia Jego samego… to taka decyzja człowieka powinna być uszanowana przez Niego. Nawet taka. Czyli takie własnoręczne potępienie się przez kogoś, kto Boga olewa.
Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem. Tak, tu o nic innego, jak tylko o strach nie chodzi. Boimy się. Zaryzykuję stwierdzenie – im więcej po ludzku mamy do stracenia (poprzez śmierć), tym bardziej – kasa, splendor, tytuły, majątek, opinia. Nie wnikam – czy te dobra zdobyte uczciwie, czy nie, słusznie czy niesłusznie – ale to boli, gdy człowiek nagle uświadamia sobie, że jak umrze, to nic z tego ze sobą nie weźmie dalej. Że ten cały Bóg popatrzy na niego dokładnie takiego samego, jak go na ten świat powołał – nagiego, bezbronnego. Tyle że z naręczem… no właśnie, czego? Uczynków – ale dobrych czy złych?
Nie mamy się bać. Bo nie ma się czego bać. Bo to, co nas czeka po śmierci – to nie jest jakiś los na loterii, kwestia przypadku czy zbiegu okoliczności, farta lub jego braku. To, co nas czeka po śmierci – to logiczne następstwo tego, jacy tu byliśmy, co i jak robiliśmy, jakie decyzje podejmowaliśmy. Zbawienie nie jest naszym jakimś trofeum – ale wypadkową tego, co Bóg mi zaproponował, i tego jak ja na tę propozycję odpowiedziałem; nie słowami – ale czynami. Słabi jesteśmy, więc grzechy nas męczą – ale i na to jest sposób: wola walki, chęć zmian i praca w tym kierunku, a po drodze – spowiedź sakramentalna. Bóg nie oczekuje od człowieka doskonałości i tego, żeby był aniołkiem – anioły ma w niebie. Oczekuje tego, aby człowiek choćby już u kresu życia to właśnie zrozumiał, za tym zbawieniem zatęsknił i chciał je osiągnąć. Z tym w parze zawsze pójdzie żal za to, co złe było. A wtedy, uważam, bramy do nieba stoją przed człowiekiem otworem – w najgorszym wypadku, po przejażdżce do czyśćca.
Choć nas zasmuca nieunikniona konieczność śmierci, * znajdujemy pociechę w obietnicy przyszłej nieśmiertelności. * Albowiem życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy, * i gdy rozpadnie się dom doczesnej pielgrzymki, * znajdą przygotowane w niebie wieczne mieszkanie. (I prefacja za zmarłych)
Życie zakończy się tutaj, na ziemi, tylko wtedy, gdy człowiek odrzuci Boga i to wszystko, co On proponuje, świadomie i dobrowolnie. Tzn. i tak się nie skończy dosłownie – ale przemieni się… w mękę. Niestety. Czy Miłosierdzie Boże może przewyższyć ludzką wolę? Czy Bóg może zbawić wbrew woli człowieka? Myśląc o ludziach – było by dobrze, gdyby tak to działało. Jak to sformułował Jan Turnau – dobrze by było, by Boża wszechmoc mocniejsza była niż ludzka wolność. Oj, dobrze by było.
Sobota i niedziela upłynęły pod znakiem odwiedzania cmentarzy, co dobre było. Na W. – rodzina generalnie ze strony mamy. Babcia, prababcia i cale stado rodzeństwa prababci i dalszych krewnych z tej strony. No i grób wujka ojca – gdzie pierwszy raz poszliśmy. I grób ojczyma mamy. Ale też grób pewnej pani, która zmarła w 1957 – przyjaciółki prababci. Porzucony grób, już od jakiegoś czasu do likwidacji. Ale mama, od kiedy pamiętam, zawsze tam chodzi. I grób W. – kolegi rodziców, który zmarł tuż po 50. urodzinach. Przesympatyczny, gruby, wielki facet, którego śmiech wszystkich urzekał.
Potem – drugi koniec miasta, S. Tu z kolei rodzina ze strony ojca. Dziadkowie obydwoje, kawałek dalej prababcia. Okazuje się, że wolne miejsce koło grobu dziadków to miejsce, jakie ojciec już wykupił z myślą o sobie i mamie. Hmm, dziwnie tak, jak się o tym mówi wprost… Nie mam z nim nie wiem jak dobrych relacji – ale ciężko by było, jakby odszedł. W końcu to ojciec. A jednak – czas leci, widać że rodzice się starzeją – dobitniej w przypadku teściów, ale i na moich też czas zaczyna się odznaczać. Trzeba być gotowym – śmierć jest bardziej pewna niż cokolwiek innego na tym świecie.
Podeszliśmy też na grób Arkadiusza Rybickiego. Niepozorny, drewniany szkielet i prosty krzyż. Fakt, blisko głównej arterii nekropolii. Śmiesznie nieco, bo nieopodal części… hm, zasłużonych poprzedniego systemu – jak się idzie, to wszędzie tow. XY i podobne inskrypcje. Ale widać, o Aramie wielu pamięta – sporo świeczek, kwiaty.
A we Wszystkich Świętych na największy trójmiejski cmentarz – Ł. – gdzie leżą rodzice teściowej. Rodzina teścia – w Pile, stamtąd pochodzi. Poza dziadkami żonki poszliśmy na grób jej wuja, ojca świadkowej na naszym ślubie.
Choć to były dni refleksji, to spędzone miło. Fajnie było się tak razem po cmentarzach przejść z rodzicami i teściami. Trochę się człowiek o rodzinach dowiedział przy okazji, a co. Przeraża mnie nieuchronnie przybliżający się moment, że kiedyś przecież to my sami – z naszym synkiem – przyjdziemy na te same cmentarze… już na ich, rodziców, groby. Ale taka przecież jest kolej rzeczy, prawda? Trzeba być na to przygotowanym.
Tak sobie uświadomiłem – mama nigdy nie poznała teścia (a mojego dziadka, ojca ojca), bo zmarł kiedy ojciec był kilkunastoletnim chłopakiem. Dziadek P. wnuków nie doczekał się. Babcie nas poznały – mnie i młodego, czy żonę (babcia S. – mama teściowej – odeszła 2 lata i 2 dni przed naszym ślubem…). Te odwiedziny na grobach były jakby symboliczne – nasi dziadkowie (i pradziadkowie, itp) poznali swojego (pra)wnuczka – maleństwo, które żonka pod sercem nosi.
Te dni pamięci o zmarłych… przytłaczają. Pozytywnie, w sensie. Im dłużej idziemy przez życie, im dalej się w to życie zapędzamy – siłą rzeczy, tym więcej osób po drodze mijamy, którzy nas w wędrówce na to bezpośrednie z Bogiem spotkanie wyprzedzają, umierając. Dużo takich osób. W zeszłym miesiącu pisałem o B. Kwieceń – Smoleńsk. I raz na jakiś czas – kolejni, którzy odchodzą. Bardzo wiele tych osób – mniej lub bardziej bliskich, ale jakoś tam znanych, jak nie osobiście to z relacji najbliższych. I taka świadomość – skoro oni dzisiaj pozostają w naszej, i mojej, wdzięcznej pamięci – to znaczy, że byli ludźmi dobrymi, że są wzorami do naśladowania. A to jest wyzwanie, także (może przede wszystkim) dla mnie. Bardzo często staram się modlić o coś, może śmiesznego – żeby ci zmarli przodkowie, którzy patrzą na nas z drugiej strony, nie musieli się za nas wstydzić.
We Dzień Zaduszny w rodzinnych stronach dobiegłem na mszę za zmarłych wieczorem, a potem wziąłem udział w kawałku (niestety, nie dałem rady być na całości) procesji różańcowej na cmentarzu. I pomiędzy tymi zdrowaśkami, jakby w nie wpleceni, z jednej strony ci wszyscy, których werbalnie wspominaliśmy w poszczególnych dziesiątkach, o czym była mowa, z drugiej dusze tych, którzy tam leżą na tym konkretnym cmentarzu, a wreszcie z trzeciej strony – myśli pełne wdzięczności i tęsknoty do tych wszystkich mnie bliskich, rodziny, przyjaciół, znajomych, księży, którzy gdzieś tam w życiu moim zaistnieli, i tak szybko odeszli.
Nazywają cię brzydulą
uciekają w te pędy po kolei
biorę ciebie na ręce
jak królika na szczęście
śmierci – chwilo największej nadziei
Palabro 🙂 Piękne rozważania! 🙂
"przyjdziemy na te same cmentarze… już na ich, rodziców, groby. Ale taka przecież jest kolej rzeczy, prawda? Trzeba być na to przygotowanym".
Trzeba, ale co zrobić gdy ktoś jednak nie potrafi się przygotować? Nie mówię o sobie. Są jednak tacy, którzy nie tylko 2 listopada, ale każdą noc i każdego dnia myślą jak to z nimi będzie, gdy rodziców już nie będzie. Myślą świadomie, półświadomie albo i całkiem nieświadomie. Nie mają poza rodzicami nikogo, ani żony, ani przyjaciół, ani kolegów, ani rodzeństwa. Ten lęk tylko mają, z nim zostają sami w domu, z nim włóczą się niepotrzebni i niepotrzebnie po mieście, w którym nikt im ręki nie poda, bo nikt ich nie zna. Włóczą się… ale tak naprawdę każdy z nich włóczy się sam.
Z innej beczki:
"dobrze by było, by Boża wszechmoc mocniejsza była niż ludzka wolność. Oj, dobrze by było."
Może… Gdyby jednak Bóg chciał przemóc wolną wolę człowieka, czy nie przemógłby jej w chwili, gdy jeden drugiego zabijał, gwałcił albo w inny sposób niszczył? Nie ingerował jednak, nie wyrywał z ręki noża. To i w chwili śmierci może też nie będzie ingerował, człowiek od początku do końca pozostanie wolny. Nie wiem, ale nie ukrywam że pogląd o "siłowym" zbawieniu człowieka nie przemawia do mnie i w żaden sposób nie przekonuje.
Pozdrawiam!
Nie wiem. Tak sobie dywaguję, zastanawiam się, głośno (bez)myślę…