Ktoś z tłumu rzekł do Jezusa: Nauczycielu, powiedz mojemu bratu, żeby się podzielił ze mną spadkiem. Lecz On mu odpowiedział: Człowieku, któż Mię ustanowił sędzią albo rozjemcą nad wami? Powiedział też do nich: Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa [we wszystko], życie jego nie jest zależne od jego mienia. I opowiedział im przypowieść: Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: Co tu począć? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów. I rzekł: Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował? Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem. (Łk 12,13-21)
To jeszcze taka restrospekcja, bo z poniedziałkowego wspomnienia ks. Popiełuszki.
Kto nie jest materialistą – ręka do góry! Hmm, pusto jakoś. Nie widzę. I specjalnie mnie to nie dziwi. Niby ambicji w stylu wielki dom, pole golfowe, garaż z kilkoma furami sam nie mam – ale przydało by się to i owo, fajnie było by mieć tego czy tamtego więcej, kilka tysi pensji więcej dla spokoju. Dlatego, że mi czegoś brakuje? No nie. Nie starcza na jedzenie? Nie, starcza. Nie mam w co się ubrać? Mam, wręcz powinienem przejrzeć garderobę i z jej sporą częścią się rozstać. Mieć żeby mieć, żeby czuć że się ma. Tak? No więc – o co chodzi?
Bo jesteśmy chyba niestety w większości z natury chciwi. Dokładnie dwie niedziele wstecz była perykopa o bogatym młodzieńcu (Mk 10,17-30), pełnym dobrych intencji i równocześnie mocno majętnym, co okazało się przeszkodą w jego wypadku nie do przeskoczenia. Chciał dobrze, dopóki mógłby się asekurować swoją kasą, majątkiem, pozycją. Jak mu Jezus powiedział, że ma to porozdawać ubogim i wtedy wrócić – to mu mina zrzedła, i już nie wrócił. A ten miał dobre i szczere intencje – których wielu z nas nie ma, których mnie samemu nie raz i nie dwa razy brakuje. Jak by to było ze mną? Pewnie przestraszyłbym się w ogóle zapytać i zaszył się w swoim bogactwie: mam, to niech mi oni wszyscy…
Bo Pan Jezus mówi bardzo wyraźnie: strzeżcie się wszelkiej chciwości, i to mocno chcę podkreślić. Każdy z nas, kto ma jakikolwiek dystans w stosunku do siebie, zdaje sobie z pewnej chciwości gdzieś tam na pewno sprawę i nie wypiera się jej. O to Panu też chodziło! Nie o jakąś chciwość w stopniu wybujałym, wielkim – ale każda. Zresztą, czy ktoś się sam przed sobą przyzna do tego, że jest mega chciwy? Nie, bo to wstyd. A żeby uznać, że tylko troszkę – uff, od razu lepiej, nie tak strasznie brzmi. Dlatego nie ma być tej chciwości w nas w ogóle.
Bo tak naprawdę nasza chciwość jest o tyle właśnie paradoksalna – że całkowicie nieuzasadniona. Chcemy mieć, żeby mieć. Tak, jak napisałem – kto nie ma czego do garnka włożyć, czego na nogi ubrać, czym się okryć? Jak taki czegoś potrzebuje, to to żadna chciwość, a faktyczna potrzeba i nie ma się czego wstydzić. Nie sądzę, żeby tacy czytali te słowa – tym bardziej, że paradoksalnie ci najbardziej potrzebujący zazwyczaj najbardziej się krygują, aby poprosić o pomoc. Chcemy mieć coraz więcej, dla zasady, dla samego „mienia”, posiadania. Żeby mieć świadomość, że się ma, żeby się tym napawać, liczyć, przestawiać, układać. Czyli tracić czas.
Rzadko kiedy w Ewangelii jest mowa o jakiś, powiedzmy, epitetach – a tu Jezus wprost nazywa ludzi o takiej mentalności… po prostu głupkami. Nie przebiera w słowach, i to nawet dobrze. Chciwość jest czymś strasznym i stąd takie kategoryczne słowa i nazwanie pewnej postawy bardzo dobitnie. Mogę być najmądrzejszy, najpiękniejszy, najbogatszy, kupić sobie co dusza zapragnie (i jeszcze trochę) – i co mi po tym w momencie, kiedy moje życie się skończy? Ktoś odpowie – zostawisz to spadkobiercom, dzieciom, wnukom. Świetnie, ale pytanie można powielać – każdy w końcu odchodzi. Odpowiedź brzmi – nic. Inwestowanie w to, żeby coś po prostu mieć i się cieszyć, że się to po pierwsze ma, a po drugie więcej niż ten drugi (sąsiad, rodzina, kolega z pracy) to kompletna bzdura i strata czasu – bo przepuszcza się przez palce życie, które u każdego jest policzone.
Można mieć naprawdę niewiele – a dokładniej: tyle, ile potrzeba mnie, żonie, mężowi, rodzinie, a nawet i mniej – i być szczęśliwym, doceniając to co się ma, kogo się ma przy sobie i kochając tych ludzi. Można też opływać we wszystko, tak że się nie da w życiu tego wydać nawet, i popadać w paranoję z powodu jakiś obaw o ten status, stan portfela, inwestycje itp.; czyli być nieszczęśliwym, nie umieć nawiązać żadnej relacji albo ze strachu wszystkie relacje niszczyć swoim postępowaniem.
Bóg i mnie, i tobie daje niewyobrażalne bogactwo – każdego z nas ze wszystkimi talentami, siebie, ukochanej osoby, dzieci, rodziców, rodzeństwa, rodziny, przyjaciół, tych z którymi pracujemy, uczymy się, spędzamy czas. To są skarby i to jest pole do gromadzenia tego, co ma jakąkolwiek wartość przed Bogiem; tego, z czego On i tak każdego z nas na końcu rozliczy. Miłości. Najcenniejszej i nieprzeliczalnej na żadną ludzką walutę.
[znam mniej więcej zasady pisowni – w związku z pytaniem w drugim akapicie na końcu, celowo trzy następne zaczynają się od „bo…” :)]