Ostatnia prosta

I tyle. Bo dzisiaj (21 grudnia) tekst dokładnie ten sam, co z 04. niedzieli Adwentu. Nic dodać, nic ująć. Może tylko właśnie zapytać – czy ja to w końcu ogarnę i uwierzę?
 
Zostały 2,5 dni tego pięknego czasu – choć aura nie nastraja, mało zimowa, i bardziej pasuje powiedzenie, że piękną mamy wiosnę/jesień (w zależności od tego, czy słońce świeci) tej zimy. Ostatnia prosta, bardziej niż dosłownie. Prezenty już raczej pewnie pokupowane, zakupy porobione, zaczyna się powoli pichcenie, pieczenie, duszenie, i inne takie kuchenne działania.
Ważne jest to, żeby nie stracić z oczu istoty tego, na co, a właściwie na Kogo się przygotowujemy. Bo bywa bardzo różnie, i w ferworze walki z czasem zdarza się, że się gubimy, zaczynamy wściekać, awanturować, padają jakieś niepotrzebne słowa, wyrzuty. Czy przygotowanie do świąt to czas dany nam, żeby sobie poskakać do gardeł i powyrzucać? Nie. Pewnie, zdarza się stres, spinanie, żeby zdążyć, przygotować, odpicować… Ja uświadomiłem sobie na przykład, że gdyby mi żona nie powiedziała, żyłbym w błogiej nieświadomości odnośnie konieczności zmiany i wyprania firan; człowiek uczy się całe życie.
Jeśli to przygotowanie do świąt ma się skończyć karczemną awanturą i obrażaniem – to nie ma sensu. Lubię mówić, że szopka wystarczy jedna – ta z Jezusem, do której pójdziemy w kościele, i jeśli w domu robimy szopkę z cyrkiem przygotowań, to mijamy się kompletnie z celem. Jak to kapitalnie ujął w jednych rekolekcjach internetowych ks. Jan Kaczkowski: „gwiazdka” nie może być tylko pustym sygnałem dla odpalenia naszej wigilijnej obrzędowości – w takim ludzkim wymiarze: prezenty, rytuał z obowiązkową pasterką, przez którą stoi się pod kościołem. Świetne. Udawanie nie ma żadnego sensu – chyba uczciwiej po prostu nie brać w tym świętowaniu na siłę, wbrew sobie, udziału.
To jest czas dany na to, żeby się wyciszyć i podsumować ten Adwent. Co wyszło, co nie wyszło. Nie potępiać się, nie zadręczać, nie biczować – ale podziękować za to, co było dobre, co się udało. Prosić Pana o natchnienie i siłę na walkę w przyszłym roku – zawsze znajdzie się pole do działania. Rozliczyć samego siebie, tak uczciwie. Nie chodzi o to, czy nie jadłem słodyczy – sorry, to jest dobre dla dzieci… Czy próbowałem w czymś choćby najzwyklejszym być bardziej sumienny, lepszy. Tu nie chodzi o przewrót kopernikański – ale to, aby coś w sobie zmienić. Bóg przez te niepełne 4 tygodnie dał naprawdę dużo słów inspiracji.
Jest jeszcze okazja na spowiedź. Wczoraj było bardzo ładne wezwanie w modlitwie powszechnej za tych właśnie, którzy ciągle zwlekają z posprzątaniem tej najważniejszej, choć niewidocznej sfery. Pewnie odstoisz trochę już w kolejce – ale warto.
On znowu się narodzi, pokój wam!

Bóg przychodzi w sprawach najzwyklejszych

W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w [pokoleniu] Judy. Weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę. Wydała ona okrzyk i powiedziała: Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona. A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie? Oto, skoro głos Twego pozdrowienia zabrzmiał w moich uszach, poruszyło się z radości dzieciątko w moim łonie. Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana. (Łk 1,39-45)

Nawiązując do tekstu o ewangelii dnia poprzedniego – soboty – gdzie mowa była o Zachariaszu, mężu Elżbiety, trzeba tu powiedzieć o takim samym dramacie: kobiety, która nie mogła urodzić dziecka. I jakby pomimo tego – pozostaje wierna. 
Ten fragment nazywamy potocznie „nawiedzeniem św. Elżbiety” – i nawiedzenie się dokonało, czego najlepszym dowodem jest to, że zareagował sam Jan Chrzciciel, czyli maleńki człowiek pod sercem Elżbiety. Żeby nie miała wątpliwości, kto zadziałał, czyją mocą jej starość została pobłogosławiona darem macierzyństwem – choć późnego, to jak bardzo wyczekiwanego.

Nam jest bardzo łatwo Pana Jezusa przegapić. Nawet nie tylko w świecie. Bo i w kościele rzeczywistość w pewnym sensie statyczna: Msza, inne sakramenty, czytania w cyklu 3-letnim. Tak trochę jak dzieci po prostu szukamy nowinek, czegoś, co przykuje uwagę – zamiast spróbować zgłębić te rzeczywistości wiary nam już znane. Spróbować Boga po prostu częściej zauważyć. Elżbieta to dobry przykład – rozpoznała Go w… pewnie kilkunastoletniej krewnej, która odwiedziła ją w jej domu. Czy ja albo ty w ogóle wzięlibyśmy taką ewentualność pod uwagę, nastawili się na spotkanie ze Zbawicielem w tak prozaicznej sytuacji? Których – święta za pasem – za chwilę każdy pewnie będzie miał sporo. Bóg bardzo często umyka w tym, co najbardziej „moje”, znane dosłownie na pamięć – bo w ogóle Go tam nie próbuję zauważyć. 

Sedno tego tekstu i to, co jest jego nauką, to ostatnie zdanie: „błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana”. Tylko człowiek, który sam doświadczył działania i wielkiej mocy Boga może wypowiedzieć coś takiego. Który rozumie, że wiara i życie to jakby dwie równoległe rzeczywistości, które bardzo często się przenikają. My bardzo często jesteśmy tak przekonani o własnej doskonałości i samowystarczalności, że nam to umyka. Każdy ma swój talent i umiejętności – ale bez Boga i Jego błogosławieństwa to, dosłownie, psu na budę.

Dlaczego błogosławiona? Bo szczęśliwa, nie zawiedzie się bowiem ten, kto w Nim pokłada nadzieję. Tak, Maryja była wybrana w sposób szczególny jako Matka Syna Bożego. Ale błogosławieństwo, które wyczytała w Maryi Elżbieta, jest dane każdemu, kto zawierzy Bogu tak jak ona. Najpierw w tych rzeczach i sprawach najzwyklejszych, codziennych, prozaicznych. 

Test zwątpienia

Za czasów Heroda, króla Judei, żył pewien kapłan, imieniem Zachariasz, z oddziału Abiasza. Miał on żonę z rodu Aarona, a na imię było jej Elżbieta. Oboje byli sprawiedliwi wobec Boga i postępowali nienagannie według wszystkich przykazań i przepisów Pańskich. Nie mieli jednak dziecka, ponieważ Elżbieta była niepłodna; oboje zaś byli już posunięci w latach. Kiedy w wyznaczonej dla swego oddziału kolei pełnił służbę kapłańską przed Bogiem, jemu zgodnie ze zwyczajem kapłańskim przypadł los, żeby wejść do przybytku Pańskiego i złożyć ofiarę kadzenia. A cały lud modlił się na zewnątrz w czasie kadzenia. Naraz ukazał mu się anioł Pański, stojący po prawej stronie ołtarza kadzenia. Przeraził się na ten widok Zachariasz i strach padł na niego. Lecz anioł rzekł do niego: Nie bój się Zachariasz! Twoja prośba została wysłuchana: żona twoja Elżbieta urodzi ci syna, któremu nadasz imię Jan. Będzie to dla ciebie radość i wesele; i wielu z jego narodzenia cieszyć się będzie. Będzie bowiem wielki w oczach Pana; wina i sycery pić nie będzie i już w łonie matki napełniony będzie Duchem Świętym. Wielu spośród synów Izraela nawróci do Pana, Boga ich; on sam pójdzie przed Nim w duchu i mocy Eliasza, żeby serca ojców nakłonić ku dzieciom, a nieposłusznych – do usposobienia sprawiedliwych, by przygotować Panu lud doskonały. Na to rzekł Zachariasz do anioła: Po czym to poznam? Bo ja jestem już stary i moja żona jest w podeszłym wieku. Odpowiedział mu anioł: Ja jestem Gabriel, który stoję przed Bogiem. A zostałem posłany, aby mówić z tobą i oznajmić ci tę wieść radosną. A oto będziesz niemy i nie będziesz mógł mówić aż do dnia, w którym się to stanie, bo nie uwierzyłeś moim słowom, które się spełnią w swoim czasie. Lud tymczasem czekał na Zachariasza i dziwił się, że tak długo zatrzymuje się w przybytku. Kiedy wyszedł, nie mógł do nich mówić, i zrozumieli, że miał widzenie w przybytku. On zaś dawał im znaki i pozostał niemy. A gdy upłynęły dni jego posługi kapłańskiej, powrócił do swego domu. Potem żona jego, Elżbieta, poczęła i pozostawała w ukryciu przez pięć miesięcy. Tak uczynił mi Pan – mówiła – wówczas, kiedy wejrzał łaskawie i zdjął ze mnie hańbę w oczach ludzi. (Łk 1,5-25)

Generalnie Zachariasz – bohater sobotniego obrazka – jest postacią pozytywną, jak podaje autor, byli ludźmi sprawiedliwymi i wypełniającymi przykazania dane od Boga. A jednak, wydaje się po ludzku, że był pechowcem, skoro Bóg – pomimo wybrania w rodzie kapłańskim do pełnienia służby w Świątyni Jerozolimskiej – był on bezdzietny. Tu nie chodzi o to, że był jakiś „lepszy”, błękitnokrwisty dzięki swojej kapłańskiej posłudze – po prostu był człowiekiem żyjącym w relacji z Bogiem, zwyczajnym, jak setki czy tysiące innych. Mógł więc być postrzegany jako osoba w pewien sposób stygmatyzowana; w tamtych czasach przecież fakt posiadania potomstwa był znakiem i świadczył przede wszystkim o tym, że Bóg danej osobie błogosławi (stąd na końcu słowa o hańbie, którą okryci są ludzie bezdzietni). A tak między nami, mężczyznami, wiadomo – każdy facet chciałby mieć dziecko, syna. Po prostu.  
Myślę, że Zachariasz w swojej wierze i relacji z Panem nie raz zadawał pytanie, albo wręcz czynił zarzut: Boże, dlaczego ja? Czemu nie mam dzieci? I nie ma w tym nic złego. Jestem bardziej niż pewien, że Bóg o wiele bardziej cieszy się ze szczerych żali i autentycznej złości, niż z maski zadumania i bezmyślnego odtwarzania rytuałów przy braku jakiejkolwiek z Nim relacji. Docenia autentyczność i szczere myśli człowieka – nawet, gdy są to zarzuty, bo z czymś się nie godzę. 
Jedna rzecz to kwestia, że cudowne zapowiedzenie narodzin Jana ma miejsce właściwie tuż przed Zwiastowaniem Pańskim – pół roku przed. Jest to całkiem po ludzku logiczne – skoro Jan miał poprzedzić Jezusa i ogłosić Go przed ludem jako Mesjasza. Dwa cuda Boga właściwie w jednej rodzinie i w tak krótkim odstępie czasu – Niepokalane Poczęcie czyli dziewica rodząca dziecko i zachowująca, jak to nazywa Kościół, chwałę dziewictwa; i staruszka Elżbieta, która w wieku już sędziwym rodzi syna. Dwie cudowne ciąże. Druga rzecz, że Bóg nawiązuje dialog z Zachariaszem nie gdzie indziej, a właśnie w trakcie pełnienia przez niego posługi w świątyni – kiedy wszyscy wierni stali poza Przybytkiem i czekali na kapłana Zachariasza. 
Można uznać, że Zachariasza spotyka niebywałe szczęście – anioł zapowiada, że oto dostanie z żoną dokładnie to, czego w ich małżeństwie brakowało: wyczekiwanego dziecka. Niesamowite jest nie to, że spotyka go ta obietnica narodzenia się Jana – ale to, że w jej świetle… wątpi. Niektórzy myślą, że Zachariasz zwątpił wcześniej – ja nie wiem. Według mnie zwątpienie przychodzi na niego dopiero wobec tej obietnicy anioła, kiedy mówi: „Po czym to poznam? Bo ja jestem już stary i moja żona jest w podeszłym wieku”. Tak te słowa odbiera archanioł Gabriel – a mimo wszystko  Bóg nijak nie wycofuje się ze swojej obietnicy – stąd słowa:  „oto będziesz niemy i nie będziesz mógł mówić aż do dnia, w którym się to stanie, bo nie uwierzyłeś moim słowom, które się spełnią w swoim czasie„.
Bóg jest bogiem rzeczy niemożliwych – to bardzo mądre słowa. Niepłodność to dramat wielu par i małżeństw – dla Boga nie jest to jednak żadna trudność. Pytanie jest skierowane do każdego z nas – czy ty i ja dopuszczamy w ogóle sferę, dajemy Mu miejsce do działania w przestrzeni swojego życia? Czy mieści mi się w głowie to, że pewnego dnia przyjdzie to mnie tak, jak przyszedł przez anioła do Maryi czy Zachariasza? To nie działa tak, że z automatu Bóg – gdy w Niego uwierzysz – po prostu zastępuje, jak taka uniwersalna zmienna w matematycznym równaniu, wszystkie sytuacje problemowe, dylematy, trudności i rzeczy bolesne w życiu. On daje siłę do tego, aby walczyć z tym, co jest we mnie małe, złe, brudne, grzeszne, niedoskonałe – i w tym wszystkim z otwartym sercem czekać na „niesamowitość” tego, co może nastąpić, gdy On wejdzie z mocą w moje życie. Najpewniej zupełnie inaczej, niż ja bym się tego spodziewał czy kalkulował. 

Będzie kanonizacja matki Teresy z Kalkuty

Wczoraj Jorge Maria Bergoglio – Franciszek – świętował 79. urodziny.
Ja prosiłem Boga, żeby zachował go jak najdłużej dla dobra Kościoła, w tej jego niesamowitej bezpośredniości, Bożej kreatywności, dając mu zdrowie i siły na już 80 rok życia 🙂
>>>
Ploteczki zaś w tym zakresie pojawiały się już od jakiegoś czasu. 
Jak doniósł włoski tytułu Avenire, 17 grudnia 2015 r. Ojciec Święty upoważnił Kongregację Spraw Kanonizacyjnych do opublikowania dekretu o cudzie za przyczyną Anjezë Gonxha Bojaxhiu. Brzmi tajemniczo? Pewnie tak samo jak dla Hindusów nazwisko Kowalski. Chodzi o bł. matkę Teresę z Kalkuty (1910-1997), założycielkę zgromadzeń Sióstr Misjonarek Miłości i Braci Misjonarzy Miłości, niestrudzoną posługiwaczkę najbardziej opuszczonych i biednych, wegetujących w slumsach, pokojową noblistkę z 1979 r. Co ciekawe – i co świat dowiedział się już po jej odejściu – przez większość życia trwającą w tzw. „nocy duszy” czyli poczucie braku Boga (albo brak poczucia Boga), a mimo to walcząca o każdego biedaka na ulicy. Niesamowita postać drobnej kobiety w biało-błękitnym sari – z pewnością jednej z wielkich, choć niepozornych, świętych XX wieku. Którą – na co wszystko wskazuje – kanonizuje papież również wyjątkowo oddany sprawom wspierania i otaczania miłością ubogich, pozbawionych nadziei. 
Równolegle, kilka dni wcześniej,  ogłoszono kanonizację bł. Elżbiety (Marii) Hesselblad (1870-1957), szwedzkiej konwertytki ze wspólnoty luterańskiej do katolickiej, która dokonała odnowy Zakonu Najświętszego Zbawiciela, czyli potocznie sióstr brygidek. Co ciekawe, będzie to – po św. Brygidzie – dopiero druga święta Szwedka. 
Kiedy kanonizacja matki Teresy? Piszą, że może 04 września 2016 r., w 19. rocznicę śmierci. Pożyjemy, zobaczymy. Póki co, do przemyślenia, jedna z jej kapitalnych myśli. 

Już taki jest ten świat – jedynie Bóg zna odpowiedź

Jan przywołał do siebie dwóch spośród swoich uczniów i posłał ich do Pana z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? Gdy ludzie ci zjawili się u Jezusa, rzekli: Jan Chrzciciel przysyła nas do Ciebie z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? W tym właśnie czasie wielu uzdrowił z chorób, dolegliwości i [uwolnił] od złych duchów; oraz wielu niewidomych obdarzył wzrokiem. Odpowiedział im więc: Idźcie i donieście Janowi to, coście widzieli i słyszeli: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia i głusi słyszą; umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię. A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi. (Łk 7,18b-23)

Zwolennicy jednej teorii powiedzą, że Jan tak naprawdę nie zwątpił – no bo jak to, ten, który wskazał Jezusa, miałby być niepewny? Ja jednak skłaniam się do podzielenia stanowiska odmiennego. Jan miał jakieś wątpliwości i stąd właśnie ten ewangeliczny środowy obrazek.
Nie bez powodu Jan nazwany jest pierwszym prorokiem Nowego Testamentu – bo przecież to, czego on tutaj doświadczał, jest takie bardzo „nasze”; w na pewno moje. Kiedy człowiek rozpoczyna swoją relację z Bogiem, odkrywa Go, zachłystuje się prawie dosłownie doświadczeniem dobrego i wyrozumiałego Ojca, który zawsze jest i kocha – wtedy jest pięknie. Jan całe życie przygotowywał się na pustyni do swojej misji, która wypełniła się, kiedy zaczął w wodach Jordanu chrzcić Żydów, a potem pokazał palcem: Mesjasz! Pewnie po ludzku był w swoim żywiole – nie mam wątpliwości, że i wtedy, i dzisiaj mogli go uważać za nieco ekscentrycznego, szalonego.
A potem budzimy się któregoś dnia w zwykłej, szarej rzeczywistości – tylko że ona taka po prostu zawsze była, raczej specjalnie się nic nie zmieniło, tylko we mnie to wszystko jakoś… okrzepło? spowszedniało? Przyzwyczaiłem się. U Jana to miało miejsce, kiedy „zrobił swoje”, jego uczniowie podążyli za Jezusem – i co dalej? Pojawił się zły i zasiał wątpliwości. A może źle? Może to nie ten? Może Jan coś źle zrozumiał i wprowadził tylu ludzi w błąd?
Wtedy wariantów jest kilka. Można dramatyzować, zamykać się w sobie i rozpaczać – co jest kompletnie bez sensu i całkiem niekonstruktywne. Nic nie da. Można też zacząć to wszystko rozkminiać w sobie – rozkładać na czynniki pierwsze, składać, i tak w kółko, dzieląc przysłowiowy włos na czworo. Niby mądrzejsze, ale według mnie bez sensu. Albo można udać się do źródła, przyczyny wszystkiego i odpowiedzi na wszystko – czyli do Boga. To właśnie zrobił Jan, wysyłając uczniów. Nie unosząc się emocjami – ale działając do bólu racjonalnie, mimo że zwracając się w tym sensie do Boga.
Tak naprawdę, nie było by niczym specjalnie dziwnym, gdyby Jezus poczuł się trochę zawiedziony postawą Jana. Ale – zwróć uwagę – czy Jezus kiedykolwiek zrobił komukolwiek jakiś wyrzut z tego tylko powodu, że ktoś pyta, docieka? Nic takiego nie pada również tutaj. Co ciekawe, bynajmniej nie poklepuje go po ramieniu, nie opowiada banałów w stylu „spoko, jakoś to będzie, ułoży się” i nie rysuje idyllicznego obrazu tego, jak to będzie świetnie. Powołuje się nie na siebie jako Syna Bożego – ale na konkretne, zmierzalne niejako, dowody działania Boga: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia i głusi słyszą; umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię. Mówi wprost – żeby ci posłańcy poszli i przekazali to Janowi. To nie jest komentarz, dygresja – ale wprost odpowiedź na pytanie.
„A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi”. Wątpienie to jedno, i przychodzi do mnie bardzo często nie tylko codziennie, ale nawet po kilka razy. Upadamy i wstajemy. Mamy nie zwątpić – czyli permanentnie, nie poddać się, nie usiąść i załamać ręce po prostu. Zasada „kto pyta, nie błądzi” nie jest obwarowana wyjątkiem dotyczącym Boga. Co innego – my bardzo często chcemy dostać konkretną odpowiedź – i tu się robi problem. Jeśli pytasz – pytaj szczerze i przygotuj się, że na 99% zdziwisz się odpowiedzią. Taki już jest Bóg.

Oczyszczenie

Od niedzieli do dzisiaj trwają w Gdańsku rekolekcje adwentowe, które głosi o. Grzegorz Kramer SI z Krakowa. O nich samych napiszę nieco później. 
Dzisiaj od samego rana gęba mi się uśmiecha… bo wyspowiadałem się wczoraj. Tak, u o. Grzegorza właśnie, i chyba jest on w zakresie spowiednictwa albo jakimś pozytywnym wyjątkiem, albo to ja miałem pecha w ciągu jakiś 20-kilku lat życia sakramentalnego trafiać na spowiedników… słabych? sfrustrowanych? zmęczonych? znudzonych?
Ta spowiedź była niesamowita, może najbardziej dlatego, że do ostatniej chwili się wahałem, czy do niej przystąpić. Tak to jest właśnie. W teorii człowiek jest mądry, coś tam o spowiedzi nawet poczytał – a jak przychodzi do praktyki, to jest dramat. Konkretniej to strach, obawy, a przede wszystkim wszechogarniający wszystko wstyd. Bo trzeba innej osobie te wszystkie brudy z siebie wylać – mimo, że z tyłu głowy jest taka świadomość, że przecież otwieram serce i daję przestrzeń do działania i przebaczenia samemu Bogu i właściwie to tylko Jemu, działającemu przez spowiednika. 
Nigdy też nie trafiła mi się takiego… hm, gatunku/kalibru pokuta. Wreszcie mogłem też zapytać o jedną rzecz, która od dłuższego czasu mnie gniotła.

To jest niesamowite. W teorii nic się absolutnie nie zmieniło – jest taki sam mróz jak wczoraj, wstać do pracy wcale nie chciało się bardziej, zapału do nowych rzeczy jakoś nie przybyło. Może tyle, że słoneczko piękne jakoś tak bardziej cieszy. Ale jestem leciutki i przeszczęśliwy. Taki restart – oby bez konieczności nagrabienia tego samego – i nowa szansa. „Ja odpuszczam tobie grzechy” i już. To nie boli, mimo że się tego tak panicznie boję (tak, mam problem ze spowiedzią). Tego się boję do momentu, kiedy już nie uklęknę i nie otworzę się – a przy tym nie zrozumiem, że Bóg chce to wymazać i dać mi kolejną szansę. 
Szczęście z grzeszności? Nie, bardziej z uświadomienia sobie, że ta grzeszność może zniknąć, że Bóg chce to ode mnie zabrać, jeśli tylko ja do Niego z tym przyjdę. Nie brzydzi się mną jak takim umazanym syfem brudasem – ale chce mnie z tego oczyścić i przytulić do swego serca. Dla Niego ma znaczenie to, że przyszedłem, że przyznaję się do grzechu, i chcę tego uniknąć, poprawić się. 
Wierzę w Boga, staram się modlić, na tym blogu pisać o tych sprawach ważnych – o wierze – a mimo wszystko co kawałek robię coś, co jest w gruncie rzeczy wybraniem nie Boga, czyli złego. Czasami w sytuacjach bardziej niż oczywistych, czyli skrajna głupota. Czasami działając w przypływie jakiegoś gniewu, mimo że wiem, że takim działaniem zranię kogoś ważnego, bliskiego. 
Nie mam prawa się mądrzyć – ale polecam to oczyszczenie każdemu. To jest uczucie nie do opisania. Boże Miłosierdzie, które po prostu przenika. I niech trwa. 

Uznanie grzeszności jako punkt wyjścia

Co myślicie? Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy! Ten odpowiedział: Idę, panie!, lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: Nie chcę. Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca? Mówią Mu: Ten drugi. Wtedy Jezus rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego. Przyszedł bowiem do was Jan drogą sprawiedliwości, a wyście mu nie uwierzyli. Celnicy zaś i nierządnice uwierzyli mu. Wy patrzyliście na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć. (Mt 21,28-32)

Te – wczorajsze – pytania Jezusa to pytania do kogo skierowane? Do wszystkich tych, którzy uważają się za „tych dobrych”: pobożnych, wierzących, praktykujących, chodzących do kościoła, odmawiających pacierz itp. Tych, których – gdyby podstawić do takiej tabelki z punktami – powinni dostać maxa, albo prawie. 
Co myślisz? Który z tych dwóch jest lepszy? Pytanie jest dość banalne, odpowiedź w sumie oczywista. Nie chodzi o mówienie słowami – ale o działanie czynami. Wolę ojca wypełnił ten, który najpierw odmówił, a potem – bardzo ważne i dobre słowo: „opamiętał się”. 
Tu nie chodzi o to, że Jezus robi reklamę celnikom (w domyśle – złodziejom, bo tak byli postrzegani) i nierządnicom (czyli prostytutkom). Jezus nigdy nie uczynił niczego, co by miało choćby pośrednio wskazywać jako coś dobrego czy po prostu akceptowalnego działanie złe, grzeszne. No właśnie – ale odróżniał czyny od osoby; potępiał grzechy, a nie grzesznika. My tego najczęściej nie potrafimy – widzę to świetnie po sobie – radośnie uproszczając i wrzucając wszystko do jednego worka: skoro zło, to i on sam zły. 

Ja sam w sobie widzę dużo takiego faryzeizmu – który chyba najlepiej oddaje przypowieść o modlitwie właśnie faryzeusza i celnika (Łk 18, 9-14); co więcej, tak właśnie adresuje ją Jezus: „powiedział też do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę przypowieść:…” (Łk 18, 9). Takiego głupiego i niczym nieuzasadnionego uznawania siebie za lepszego od innych. Stawiania znaku równości:  modlę się, chodzę do kościoła, nie zabiłem = osiągnę zbawienie. Bzdura! Niczego nie osiągnę – bo to nie ja, ale dla mnie, zbawienie to dar łaski Boga. 
W takim razie, po co tak ostre słowa? Czemu Jezus wręcz atakuje ludzi zbyt dobrze czujących się w swoim porządnym sosie? Bo chce zmobilizować, zmusić do zastanowienia się nad sobą i swoim bezsensownie pustym i nieuzasadnionym dobrym samopoczuciem. Bo wie, że jak się mówi do nas spokojnie i grzecznie – to my dzielnie mówiącego olejemy; co on tam wie… A jak się człowieka ochrzani od góry do dołu – o! tu od razu przyciąga się jego uwagę, od razu percepcja jest wyczulona i zaczyna się zastanawiać. Prymitywne? Cóż, tacy jesteśmy. Prości jak ten przysłowiowy drut. 
Wielkość grzesznika polega w kontekście tych słów Jezusa na tym i tylko na tym, że grzesznik – ten, który upadł – ma świadomość swojego położenia, przekroczenia Bożego prawa, własnej grzeszności. I w tej sytuacji uzmysławia sobie, że sam sobie nie poradzi, potrzebuje Boga, który go może uratować. Z piedestału zrzuca samego siebie jako dotychczasowy wzór cnót wszelakich, i staje w prawdzie o sobie samym. Sam nie dam rady. W sumie, żaden człowiek mi też nie ma jak pomóc. Kto pomoże? Ano tylko ten, który może przekreślić grzech i przytulić grzesznika do swojego serca. Wybaczyć. Ogarnąć miłosierdziem. 

To nie grzech spowoduje, że tamci – tacy i owacy – wejdą do Królestwa Bożego pierwsi, ale to że oni stają w prawdzie o sobie samych i są w tym autentyczni, dochodząc do świadomości tego, że Boga po prostu potrzebują. Ja się prędzej, za przeproszeniem, skicham, niż przyznam do najmniejszego i dotyczącego najbardziej prozaicznej rzeczy błędu – każdy jest winny, tylko nie ja. Oni się już z tego wyzbyli. Grzech się rozlał – więc tym bardziej działa łaska Boża (Rz. 5, 20b), która pozwala budować na prawdzie o sobie samym. Dopóki będę trwać w dziwnym samozadowoleniu z siebie, swojego życia, bezkrytycznym dystansie do tego, co i jak robię, jakie decyzję podejmuję – a uwierz, wszystko sobie można wytłumaczyć, dlatego właśnie samo sumienie nie może być jedynym punktem odniesienia – dopóty ciągle będę w tej kolejce do Królestwa dzielnie za tymi, którzy zgrzeszyli o wiele bardziej może, ale nie uciekają przed tym i przyznali to przed Bogiem.  
Właśnie dlatego „chodzenie do kościoła” czy recytowanie modlitw samo w sobie nic nie daje. Dlatego Jezus – może z pewną goryczą, trochę wyrzutem? – kończy swoją wypowiedź tym wymownym: „wy patrzyliście na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć”. Paciorek przeleciał, różaniec też, litanijka odbębniona, na tacę dałem – hulaj życie, piekła nie ma. Wracamy do swojego bagienka i swoich brudów – no przecież byłem w kościele. Już pomijając wszystko inne – jaka jest wiarygodność, w jakiejkolwiek materii, osoby tak działającej? Żadna. A w sferze tak delikatnej jak ta dotycząca relacji z Bogiem? Nie muszę odpowiadać. 
Kościół jako miejsce czy praktyki religijne i związane z wiarą nie są zasługą samą w sobie ani jakimiś takimi checkpointami na drodze życia, jak w jakiejś grze – jak ich nazbieram odpowiednio dużo, to dostanę bonusa w postaci zbawienia. Tu w ogóle nie o to chodzi. To wszystko, co zewnętrzne – Msza Święta, sakramenty, modlitwy, uczestnictwo w praktykach – to ma być wyraz, efekt tego, co jest w środku. To będzie miało sens dopiero wtedy, kiedy uznam i przyznam, że dostałem wszystko od Niego za darmo. Nie zapracowałem, nie wymodliłem, nie uzbierałem. Dopiero wtedy, kiedy nazwę po imieniu to, co zrobiłem i określę to jako grzech – tak po prostu, zamiast to usprawiedliwiać pokrętnie. Uwaga: w każdym przypadku, bo nie trzeba zabić, zgwałcić czy ukraść miliona, żeby uznać grzeszność. Grzech można popełnić dużo bardziej prozaicznymi wyczynami (a to, że jak ktoś więcej nabroił, to i więcej będzie wdzięczny za przebaczenie – to jeszcze inna sprawa). 
Jezus tym tekstem wali nam między oczy, żebyśmy przestali się głupkowato uśmiechać w jakiejś nieuzasadnionej pewności siebie. I ma rację. Kiedy to do mnie dotrze? 

Radość pytania i szukania odpowiedzi

Gdy Jezus przyszedł do świątyni i nauczał, przystąpili do Niego arcykapłani i starsi ludu z pytaniem: Jakim prawem to czynisz? I kto Ci dał tę władzę? Jezus im odpowiedział: Ja też zadam wam jedno pytanie; jeśli odpowiecie Mi na nie, i Ja powiem wam, jakim prawem to czynię. Skąd pochodził chrzest Janowy: z nieba czy od ludzi? Oni zastanawiali się między sobą: Jeśli powiemy: z nieba, to nam zarzuci: Dlaczego więc nie uwierzyliście mu? A jeśli powiemy: od ludzi – boimy się tłumu, bo wszyscy uważają Jana za proroka. Odpowiedzieli więc Jezusowi: Nie wiemy. On również im odpowiedział: Więc i Ja wam nie powiem, jakim prawem to czynię. (Mt 21,23-27)

Trudny tekst i dość mało popularny. Trzeba się z nim zmierzyć.

Chyba nie można z gruntu zakładać, że ci, którzy „przystąpili” do Jezusa to ludzie źli. Pewnie, w tym gronie raczej mogli znaleźć się również tacy, którzy chcieli przyłapać Zbawiciela na jakimś potknięciu, niezgodności nauczania z tradycją czy Pismem Świętym, proroctwami; znaleźć przysłowiowego „haka” na Niego. Bo i to, co Jezus mówił, pomimo popularności – jak by nie patrzeć – stało w sprzeczności z tym, co głosili faryzeusze. Ich literze prawa nade wszystko Mesjasz przeciwstawiał działanie z Duchem Bożym. Raczej można zaryzykować tezę, że ludzie ci byli na swój sposób – a może i autentycznie – pobożni i zatroskani, pytając dlatego właśnie, że pojawił się jakiś facet, ot tak sobie, i zaczyna nauczać. Poza świątynią mógł – tutaj w środku musiał już udowodnić, skąd czerpie do tego prawo. Pomijając już kwestię zwykłej ludzkiej ciekawości jako przyczyny do zadania pytania.
Kto mieczem wojuje… Znamy to. Tak było w tym właśnie przypadku. Człowiek jest po prostu za malutki, aby przechytrzyć Boga. To się nie mogło udać. Wystarczyło jedno pytanie i to kwestię podstawową – skąd pochodzi, z nieba czy od ludzi, chrzest. Przyznanie pochodzenia niebieskiego stawiało by pytających wobec krępującej konieczności uzasadnienia, czemu w takim razie go nie przyjmują? A z kolei uznanie go jako pochodzącego od ludzi, narażali się tłumowi wręcz zwolenników i słuchaczy Jana Chrzciciela.
My tak mamy bardzo często i na własnej skórze „testujemy” Pana Boga. A jakby Go tu… Pan Bóg – tak jak na tym obrazku – nie wścieka się o to, bo to nie w Jego stylu, ale potrafi tak celnie i zmyślnie ripostować, że stawia nas wobec potrzeby konkretnego zadeklarowania, opowiedzenia po jednej konkretnej stronie. Tamci z Ewangelii się tego bali i unikali – bo tutaj kończy się mentalność tłumu, w kupie raźniej itp. Trzeba odpowiedzieć na pytanie samemu – konkretny jeden ja. A jeśli, nie daj Bóg, uznać, że właściwie ten Bóg ma rację? Olaboga…
Jezus Chrystus nigdy nie unika odpowiedzi na pytanie człowieka. On sam jest właściwie pełnią tej odpowiedzi, odpowiedzią samą w sobie. Tylko bardzo często jest tak, żeby usłyszeć Jego odpowiedź – trzeba najpierw odpowiedzieć na inne pytania, które gdzieś tam na dnie serca się rodzą, kiełkują, albo nagle uświadamiam sobie, że właściwie to one są tam od zawsze albo od dość dawna, tylko jakoś nie wychodziło mi/nie chciało mi się ich zauważyć, albo udawanie że ich nie ma było po prostu bardziej na rękę.
To nie będzie łatwe, a czasem może być bolesne. Ale prowadzi ku radości wyzwolonego serca, w którym jest bardzo dużo miejsca na autentyczną radość z tego, że On jest i znowu przychodzi. Nie uciekaj od Boga, który pyta o sprawy trudne – ale spróbuj właśnie w Nim i z Nim znaleźć odpowiedzi. Na te pytania, które już padły. I wszystkie inne, które się pojawią.

Jan od oczywistych oczywistości

Pytały go tłumy: Cóż więc mamy czynić? On im odpowiadał: Kto ma dwie suknie, niech [jedną] da temu, który nie ma; a kto ma żywność, niech tak samo czyni. Przychodzili także celnicy, żeby przyjąć chrzest, i pytali go: Nauczycielu, co mamy czynić? On im odpowiadał: Nie pobierajcie nic więcej ponad to, ile wam wyznaczono. Pytali go też i żołnierze: A my, co mamy czynić? On im odpowiadał: Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie, lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie. Gdy więc lud oczekiwał z napięciem i wszyscy snuli domysły w sercach co do Jana, czy nie jest Mesjaszem, on tak przemówił do wszystkich: Ja was chrzczę wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku dla oczyszczenia swego omłotu: pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym. Wiele też innych napomnień dawał ludowi i głosił dobrą nowinę. (Łk 3,10-18)

Nie bez powodu Jezus powie – cztery rozdziały tej samej ewangelii później – że „między narodzonymi z niewiast nie ma większego od Jana. Lecz najmniejszy w królestwie Bożym większy jest niż on” (Łk 7, 28), równocześnie, o czym wielu zapomina, dopowiadając, że tam, dokąd zmierzamy, każdy jeden najmniejszy będzie… większy od Jana. 
Na czym polegał fenomen Jana Chrzciciela? Wtedy tylko Jana – przydomek dostał później, a jeszcze później zaczęto określać go „świętym”. Fenomen był, bo ludzie za nim szli, miał całą grupę uczniów – ewangelista zaś mówi o tłumach wręcz. Jan wymagał od ludzi. Nie oferował cukierkowych, lukrowanych i kapiących serduszkami obrazków o tym, jak to jest świetnie, sielsko, idealnie i nic nie trzeba robić, „tak mnie, Boże stworzyłeś, to mnie masz”. My jesteśmy z natury bardzo leniwi (czego piszący te słowa jest przykładem wręcz fenomenalnym…), a mimo tego, cenimy, kiedy ktoś czegoś od nas wymaga. Zwracamy na taką osobę uwagę, słuchamy jej – kiedy na pytanie „co mamy czynić” dostajemy nawet trudną, ale konkretną odpowiedź. A to pytanie, prędzej czy później, stawia każdy. 
Z jednej strony się nie chce – ale z drugiej: hm, skoro on czegoś chce, formułuje jakieś twierdzenia i zalecenia, to mu na mnie zależy. Tak właśnie to działa Jezus, do którego Jan – czy sobie zdawał z tego sprawę, czy nie – prowadził ludzi. I może właśnie dlatego Jan jest taką klamrą, spinającą Stary Testament i otwierającą Nowy Testament, ostatnim prorokiem starotestamentalnym – tym, któremu dane zostanie, jak Symeonowi, wskazanie Syna Bożego (Łk 2, 25-32). Bóg nigdy nie obiecał, że będzie sielankowo, z górki, lajtowo – ale mówi wyraźnie: to rób, od tego wara. Może łatwo nie jest, ale nagroda murowana. Pretensje możemy mieć tylko do swoich własnych wyborów – a najczęściej, do ich konsekwencji. Róbta, co chceta – tylko się potem nie dziwta (jak to pewien ksiądz sparafrazował świetnie Jerzego Owsiaka). Bo mamy wolność wyboru – do konsekwencji tych wyborów włącznie; będą tylko nasze, ale i tam będzie przy mnie Bóg. 
O czym mówi Jan? Nic nowego w stosunku do tego, co powie Jezus. Nie kradnij. Nie wykorzystuj swojej pozycji do uciskania innych. Podziel się z tym, który ma mniej. Tu nie ma żadnej magicznej uniwersalnej recepty na wszystkie problemy życia – Jan nie mówi nic odkrywczego. A jednak, tłumy go słuchają. Nie dochodzi do żadnego cudu, powołania (jak w przypadku apostołów po spotkaniu Jezusa). Mówi – prozaicznie – do urzędników (celników i żołnierzy) o tym, aby przyzwoicie i uczciwie robili swoje. Nie każe porzucić wszystkiego i zamknąć się w jakiejś pieczarze na pustyni, aby się pościć i modlić. 
Brzmi dziwnie, jakoś tak… Smętnie? No właśnie nie. Nie bez powodu właśnie taki a nie inny tekst czytany jest w III niedzielę adwentu, czyli Gaudete. Nie żadna „niedziela radości” – ale wręcz tryb rozkazujący: radujcie się! Za 10 dni przyjdzie Pan. To nie jest tak, że Bóg nam opowiada jakieś truizmy i mamy sobie radzić. Bóg pokazuje, że radość od Niego płynącą można odnaleźć zawsze i do tego nas zaprasza. 

Mówi o tym I czytanie (So 3,14-18a) – zaufaj Panu, mocarzowi, w Nim złóż nadzieję, a on po prostu rozwali to, co jest na twojej drodze i co faktycznie (a nie w twoim odczuciu) jest złe. Bóg sobie z wszystkim poradzi – nasza rola to Mu zaufać i uwierzyć w to, co trochę ciężko zrobić z miną przegranego, który nie wierzy w nic i nikogo (a tak to wygląda często – wiem po sobie). Mówi o tym też kapitalne II czytanie, które uwielbiam:

Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się! Niech będzie znana wszystkim ludziom wasza wyrozumiała łagodność: Pan jest blisko! O nic się już zbytnio nie troskajcie, ale w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem! A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, będzie strzegł waszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie. (Flp 4,4-7)

Nie mamy, jak jakieś klauny, biegać i cieszyć się z byle czego. Bóg daje nam radość ostateczną, tą, która z Niego wypływa – bo On jest tuż, tuż, stoi prawie za płotem, nadchodzi. I znowu nawiązuje do tego, co mamy robić – złóż swoje troski i problemy przed Nim, przedstaw to wszystko Jemu, zostaw to Jemu. Podobnie jak u Sofoniasza, tam były słowa: „On zbawi, uniesie się weselem nad tobą, odnowi swą miłość, wzniesie okrzyk radości”. To wystarczy. Nigdy dość mówienia o tym, że my mamy jakoś wbite do głów, że na Jego miłość musimy „zapracować”, nie wiem, odmawiając konkretną ilość różańców czy litanii – nie! Po prostu uwierzyć, że On może i chce się zająć tym, co w moim życiu jest trudne, zagmatwane, poranione i tragiczne. Ale ja muszę Mu na to pozwolić. 


Ta radość jest dla każdego. Ale jest jeden warunek – musisz chcieć się nawrócić. I mieć świadomość, że może być niebezpiecznie – Jan, dosłownie, z powodu Jezusa stracił głowę. 

Moje małe przyzwyczajenia

Dwie sprawy, które – niby prozaiczne – a żyć troszku nie dają, jak czasami się nad nimi zastanowić. Kwestia takich dziwnych nawyków i przyzwyczajeń. Ale jednak.
Kościół – najlepiej, gdy pusty
Lubię pusty kościół. Lubię modlitwę w samotności. Jakoś tak sobie do serca wziąłem te słowa:

Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. (Mt 6, 6)

Nic na to nie poradzę. Pomijając sytuacje ekstremalne, kiedy idę na Mszę przysłowiowym bladym świtem, ździebko nieprzytomny, i staram się otrzeźwieć i rozbudzić się dość gwałtownie – to np. w niedzielę chciałbym układać to tak, żeby móc po prostu spędzić w ciszy z Nim ten kwadrans. Po prostu, w ławce. Dziesiątka różańca, jakieś tam podsumowanie – dnia, tygodnia. Gorzkie żale moje własne, ale i podziękowanie. Wyciszyć się, zwolnić bieg, wyrównać oddech.
Tak, wiem: jesteśmy wspólnotą, Kościół ma ludzi jednoczyć i gromadzić razem wokół ołtarza. Nie jako indywidualności, ale w grupie. Uzupełniając się, wspierając. To może jakieś tam natręctwo – ale im ciszej, spokojniej, mniej ludzi, tym ja się czuję lepiej. Może mnie rozpraszają inni? Nie wiem. Obserwuję to od dłuższego już czasu, w sumie sporo lat. Tak chyba po prostu mam i nie chcę tego zmieniać. Pora dnia nie ma znaczenia – czy rano, czy wieczorem.
Inna rzecz, że przekłada się to na niechęć i unikanie większych uroczystości, nieco pompatycznych, z „uroczystą oprawą” (szczyt, coś czego nie znoszę, to orkiestra na Mszy…), a więc siłą rzeczy pektorałów, infuł, pastorałów i tego złocisza wszelkiego… To pewnie z kolei pochodna tego, że z racji wieloletniego zamieszkiwania tam, gdzie mieszkałem, miałem pod nosem wszystkie prawie ówczesne uroczystości i „główne celebry w wymiarze diecezjalnym”.
Prostota, prostota i jeszcze raz prostota. Im bardziej prosty kościół, tym lepiej się tam czuję. Mniej rzeczy, ozdób odwracających uwagę – więcej przestrzeni dla Boga, żeby się w Niego wtulić, zachłysnąć Nim i zasłuchać.
Pismo Święte, brewiarz – najlepiej książkowy
 
Uwielbiam różnej maści aplikacje związane z modlitwami czy wiarą w ogólności – ostatnio korzystam z Modlitwy w drodze czy Mocnego Słowa. Przymierzam się do Brewiarza, z którego dotychczas korzystam czasami przez brewiarz.pl. Od kilku dni testuję aplikację Pismo Święte – dzięki niej znajdę każdy cytat biblijny o wiele szybciej, niż w książce.
No właśnie. Te wszystkie nowinki techniczne ułatwiają życie – żeby zmówić Jutrznię czy Nieszpory nie trzeba taszczyć sporej knigi w twardej oprawie w torbie/plecaku, wystarczy kliknąć na smartfonie. Podobnie z czytaniem Pisma Świętego – zamiast cegiełki pokaźnej, nawet mniejszy format, kolejna aplikacja, jakich milion innych masz w telefonie.
To nic. Uwielbiam po prostu wziąć to papierowe, moje własne, Pismo Święte i je czytać. Starą dużą Tysiąclatkę, albo odkrywane na nowo najnowsze wydanie paulistów Podobnie, najprzyjemniej odmawia mi się liturgię godzin z własnym tu i ówdzie pogniecionym, starym (1988) kompletnym wydaniem brewiarza (na marginesie: jak zobaczyłem, że nowe kosztują ok. 110 zł za tom – a ja kupowałem ok. 2000 roku stare wydanie za jakieś 150 zł za wszystkie cztery, i to nowe – to się zgarbiłem), z wystrzępionymi wstążkami/zakładkami, powtykanymi tu i ówdzie obrazkami. Intuicyjnie. Własna przestrzeń do modlitwy.
Do starszych osób trudno mnie zaliczyć – no chyba, że 3 w cyfrze wieku na początku to już starość. A jednak – taaaki tradycyjny. Co zrobić 🙂